W prawobrzeżnej Warszawie, na Pradze i Targówku, toczy się życie polskiego ludku: w tanich, starych mieszkaniach, w zakładach pogrzebowych, w składach utylizacji odpadów, na melinach, w punktach kredytowych, które służyć mogą jednocześnie za tani burdel. To tutaj właśnie trafiają dziewczyny z prowincji, którym ukradziono telefon na Dworcu Centralnym. Polską rządzi jeszcze premier Roland Błysk, ale większość bohaterów popiera już Radosława Katyńskiego. Wszyscy są też wyznawcami Samolotu, Który Spadł. Wybory właśnie wygrał Bożydar Jałowy, pokonując Darzbora Memłę.
Takie tło społeczne stworzył Marcin Kołodziejczyk w powieści Prymityw. Epopeja narodowa, nawiązując po trosze do Mickiewicza, Gombrowicza, ale i Masłowskiej czy Andrzeja Ledera. Jego satyra jest rysowana grubą kreską – powracają kryptocytaty z mediów, język ulicy ze wszystkimi jego uproszczeniami i wulgaryzmami. Pojawia się cała plejada barwnych postaci: Janek Kwas – sfrustrowany chłopak od grabarza, jego żona Agnieszka z lekkim opóźnieniem umysłowym, Teściu – emerytowany ubek, dzisiaj zwolennik Katyńskiego, Wiktoria Wiedeńska, przybyszka ze wsi, która wymyśla się na nowo i chce zrobić karierę:
Teraz Ilona szła i patrzyli się na nią obcy ludzie z bram-ławek-murków – ludzie gorsi niż krajobrazy. Ilona Żyła odczuwała cykorię. A Wiktoria Wiedeńska była pewna, że jeszcze wszystkim pokaże. Jebnie, błyśnie, w górę wypryśnie.
Jej ojcem jest malowniczy Beniu o ksywce Zawziun, „hołdownik wszystkich koncepcji Radosława Katyńskiego”. Baba Która Znalazła Milion prowadzi melinę, Andrzej Drella – „alkopublicysta” – przy wódce wygłasza kazania jak Piotr Skarga, Ewka Jagiellończyk próbuje ratować się od życia prostytutki i łowi faceta na dziecko. Ramę narracyjną stanowi impreza u Porfiriona, nazywanego przez zdradzającą go żonę Beznadziejczukiem. W ostatniej scenie komornik zajmuje jego mieszkanie, a większość bohaterów pojawia się, by wynosić niezajęte sprzęty. Wszyscy żyją nadzieją na historyczną zmianę, bo Partia wstrzymała czas, a do tego „są jeszcze rzeczy czute podskórnie – szła nowa era bohaterów literackich – trochę jakby wyklętych rycerzy, ale też trochę kibiców futbolistycznych; również zwrócić miano trochę honoru bogobojnym małorolnym”.
Kołodziejczyk w swojej satyrze na polskie społeczeństwo opisuje wyłącznie życiowych nieudaczników lub cwaniaków, krętaczy, oszustów, męskich szowinistów, kobiety z solidnym resentymentem, domowych dyktatorów, zacofanych gówniarzy bez wiedzy o świecie. Jak można łatwo przewidzieć, wchodzi na poziom wad narodowych: mamy tu całą paradę ksenofobów, antysemitów, nacjonalistów, pseudopatriotów – zadufanych, słabo posługujących się językiem polskim, myślących tylko o tym, jak nie zapłacić podatku. W Prymitywie na szyderczy portret składa się każda właściwie charakterystyka, począwszy od chłopaków z zakładu pogrzebowego Sułtan, którzy za 26 złotych robią imprezę, przez uwielbiającego kompot Teścia i jego wciąż gotującą ziemniaki córkę, ubierającą się na bazarach Wiktorię Wiedeńską (prostytutkę marzącą o pracy sekretarki, której uroda powalałaby klientów już w drzwiach do biura) po Zbigniewa Haraburdę, właściciela biura chwilówek-burdelu o wdzięcznej nazwie Mimowola. Wszyscy oni boją się Arabów, wierzą w wyjątkową misję narodu polskiego, żywią się pogardą wobec Unii Europejskiej, wietrzą żydowskie światowe spiski, tropią złodziejstwo wśród elit politycznych. Tutaj właśnie ujawnia się kłopot, jaki wiąże się z takim szerokim zakrojem satyry: Kołodziejczyk lekką ręką wrzuca wszystkich do jednego wora, przedstawia całość polskich warstw nieposiadających z pogardą i wyższością inteligenta. Upraszcza i buduje niesprawiedliwy, snobistyczny obraz. Nagle bowiem okazuje się, że wszyscy ci, którzy piją do obiadu kompot, nie wyrzucają jedzenia i robią zakupy w dyskontach, to zacofane prostaki z niemoralną przeszłością i prawicowym odchyleniem. Bieda jest nieatrakcyjna, śmieszna i ideowo wsteczna – wiąże się ze skłonnością do picia, życiowym nieudacznictwem, zawiścią wobec innych. Po równo dostaje się wszystkim, całej tej patologii – do jednego wora trafia zatem Teściu – ubek – i matka Wiktorii, która marzy o awansie społecznym i pragnie, by jej córka pracowała umysłowo, „na czystości”. Co z tego wynika? Czyżby spożywanie sojowej latte stanowiło szansę dla polskiej przyszłości? A kompot ją przekreśla?
Znam inne książki Kołodziejczyka, także Dysforię. Przypadki mieszczan polskich, w której autor pokazuje odmienne, niehipsterskie podłoże klasy średniej, stara się zarysować portret bardziej skomplikowany, i nawet jeśli posługuje się karykaturą, to nie ma ona tak prostego, prymitywnego właśnie rysu. Nie ma w tamtej opowieści zauroczenia polskim mieszczaństwem, nie ma wiary w wyższość tej grupy nad innymi, ale jednocześnie – gdy zderzymy tę książkę z Prymitywem – okazuje się, że Kołodziejczyk powstrzymuje się od użycia ciężkiej broni, tylko gdy pisze o warstwie, do której należy, natomiast bez wahania pociąga za spust, gdy szydzi z tak zwanych przeciętnych Polaków.
Drugi mój zarzut wobec tej powieści dotyczy założenia, że autor w jakikolwiek sposób rysuje przed oczami czytelnika portret polskiego społeczeństwa, które – w takim ujęciu – w całości przeżarte jest patologią, ma skłonność do oszustw i wciąż karmi się zazdrością. Gdyby popatrzeć na bohaterów Kołodziejczyka z szerszej perspektywy, zobaczymy, że portretuje on tylko jedną wybraną grupę – mieszkańców Pragi. Sięga po karykaturalny obraz jednej warstwy społecznej, której przywary (w dużym stopniu wyobrażone) rzutuje na całość społeczeństwa. Okej, taki zabieg możliwy jest w literaturze, tak przecież zrobił już Mickiewicz w Panu Tadeuszu – toutes proportions gardées, bo nie chcę porównywać obu tych tekstów. Długo jednak mówiono, że w Panu Tadeuszu sportretowane zostało polskie społeczeństwo, podczas gdy w gruncie rzeczy Mickiewicz przedstawił jedynie rozwarstwienie w obrębie stanu szlacheckiego, a zatem nie był to wcale obraz wszystkich grup zamieszkujących nad Wisłą w I połowie XIX wieku. O ile Mickiewicz mógł dokonać takiego zabiegu, o tyle Kołodziejczykowi – ani żadnemu innemu autorowi, któremu zależałoby dzisiaj na społecznej wrażliwości, wyczuleniu na nierówności i obszary defaworyzacji – nie uchodzi takie toporne uogólnienie. Bo co wynika z takiego rysunku? Że polskie „niższe sfery”, spadkobiercy proletariatu są biedni i głupi? Że pragną wstać z kolan? Że domagają się takich polityków, którzy zabiorą głos w ich imieniu i staną przeciwko elitom? Że szukają jakiegoś mitu, który ożywi wiarę w sens funkcjonowania narodowej wspólnoty? Wiemy to z gazet, widzieliśmy to na wyborach. Złośliwe portrety Kołodziejczyka nie stanowią zaś ani dogłębnej diagnozy społecznej, ani genialnego popisu literackiego. Raczej pasmo wyższościowych żartów o mało odkrywczych wnioskach:
Widocznie takie czasy – rozumiał Janek Kwas patrząc w socjalnym na Roberta i Cygana – że potrzeba jakiegokolwiek powstania jest u nas paląca. Tylko przejściowy kłopot z wyborem wroga. Raczej z nadmiarem wrogów spiskujących zewsząd przeciwko polskości, a spiskują, bo nam wszystkiego zazdroszczą. Na przykład: chleba, mięsa, węgla i kobiet.
Produktów spożywczych, które wymieniłam w tytule tego tekstu (bezy i karczochy), nie znajdziemy w książce Kołodziejczyka. Przywołuję je, żeby przypomnieć wyobrażenia o życiu Polaków, jakie funkcjonują w obiegu oficjalnym. Jolanta Kwaśniewska uczyła w swym programie telewizyjnym, jak jeść bezy i karczochy i chyba uwierzyliśmy, że faktycznie taki jadłospis mają Polacy z klasy średniej. Że ci, którzy nie spożywają ani jednego ani drugiego, to już patologia i nie ma żadnych grup pośrednich – albo karczoch, albo miłośnicy rodziny Kiepskich i taniego piwa. Twórcom kultury przyświeca aroganckie przekonanie, że nie tylko wiedzą, jak żyje tzw. przeciętny Polak, ale w dodatku potrafią o tym opowiadać, stawiać diagnozy, ośmieszać. Prawdę mówiąc, takiej akurat pychy nie spodziewałam się po Marcinie Kołodziejczyku, autorze kilku książek reporterskich poświęconych polskiemu społeczeństwu doby posttransformacyjnej. Nie wiem, co jest tutaj przyczyną, a co skutkiem: czy braki talentu literackiego ze zniuansowanego obrazu uczyniły toporną satyrę, czy też autor zaplanował sobie książkę łatwą i atrakcyjną? Taką, która wali po oczach, rzuca wyraziste oskarżenia, operuje grubym żartem, złośliwą karykaturą? O tym świadczyć może cała otoczka promocyjna, ustawianie krytyki: już z okładki dowiadujemy się, że tę książkę można albo pokochać, albo znienawidzić. Otóż nie, czytelników obdarzonych wrażliwością społeczną lektura Prymitywu pozostawi całkowicie obojętnymi.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska (CC BY 3.0 PL).
Marcin Kołodziejczyk, Prymityw. Epopeja narodowa, Wielka Litera, 2018.
Paulina Małochleb
Krytyczka, badaczka literatury i blogerka. Sekretarz Nagrody im. Wisławy Szymborskiej. Autorka książki Przepisywanie historii. Powstanie styczniowe w powieści polskiej w perspektywie pamięci kulturowej. Publikuje w czasopismach papierowych i internetowych. Laureatka Nagrody Prezesa Rady Ministrów i Stypendium Młoda Polska.
Zobacz inne teksty autora: Paulina Małochleb
Recenzje
Z tej samej kategorii: