Recenzje książki Romana Kurkiewicza, włącznie z tą in statu nascendi, nie powinny były nigdy powstać. Jak bowiem recenzować teksty, w których styl jest tak nieodłączny od myślenia, że dopiero w ich konstelacjach rzeczywistość ujawnia całą swoją nieoczywistość, że dopiero w tym złączeniu przegląda się w swoim przeciwieństwie i konstruuje sensy w miejscach, które trudno było dotąd podejrzewać o zamieszkałe? Ale i vice versa – potrafi unieważniać sensy tam, gdzie w zdrowym rozsądku nie zadrżał ni cień podejrzenia o bez-sensowność. Próba najbardziej adekwatnego opisu myśli w stematyzowanym słowniku socjologicznym oraz stylów lub przynależności gatunkowych we właściwych im kategoriach – prowadzi do nieuchronnej pauperyzacji znaczenia z jednej, a mocy perswazyjnej z drugiej strony. Będzie więc zawsze opisem tej niemożliwości. Kurkiewicz bowiem traktuje felieton z należną mu, przesadną wręcz wyjątkowością – jako artystyczną konstrukcję myślową, wobec której można albo ulec pokusie pastiszowania, albo cytować, cytować, cytować… Oddajmy się jednak niemożliwemu.
Kiedy czytałem cykl Lewomyślnie, różnorodność formalna tych tekstów przypomniała mi inne dziełko, które w swoim czasie zrobiło karierę w kręgach admiratorów literatury potencjalnej. Chodzi mianowicie o Ćwiczenia stylistyczne Raymonda Queneau, w których autor na dziewięćdziesiąt dziewięć sposobów opisał tę samą sytuację, testując zarówno granice języka, jak i interpretacji pewnego „faktu”. Kurkiewicza można by w tym świetle uznać za powinowatego tamtego gestu. Rozpoznaje on rzeczywistość, a nierzadko formułuje pod jej adresem akt oskarżenia w rozmaitych, niepokornych odmianach języka, często dekonwencjonalizowanego, kalamburycznego, pełnego powtórzeń, napięć, pęknięć i antytez. To język, przeglądający się w takich m.in. formach, jak list (do oficjeli lub instytucji), manifest lub antymanifest (Moje postulaty sierpniowe, Nie życzę sobie), ankieta (Test wolności, Ankieta kandydacka), krótkie formy fabularno-impresyjne (Nie ma cytryn bez kolców, Panom już dziękujemy), czy wreszcie sfingowany dialog, odbywający się w różnych sytuacjach komunikacyjnych i pomiędzy różnymi podmiotami – politykami, ich żonami, ale niekiedy również przedmiotami, zjawiskami czy substancjami. Do głosu dopuszczone zostają zatem – jako równoprawni aktorzy społeczni – książki (które toczą erotyczną rozmowę o swoim powodzeniu), płatki śniegu (poddające krytyce zarówno tendencje faszystowskie, jak i antywspólnotowy indywidualizm), wody – zimna i ciepła, w których narcystycznym agonie zwycięża letnia woda.
Przez włączenie do debaty publicznej „kolektywu nie-ludzi” Kurkiewicz zwraca uwagę na upolitycznienie wszystkich aspektów życia, nie tylko zbiorowego, ale także „prywatnego” oraz ekosystemu. Na polityczność, która jest wypierana z oficjalnych słowników przez wszystkich jej zawiadowców i zwiadowców pod pozorem uniwersalnej reprezentacji interesów ogółu. W tekście Polskie partie apolityczne, wyzyskującym do rdzenia cały absurd językowy i semantyczny wokół rugowanego pojęcia, Polityk C deklaruje:
Nasza polityczność jest wizytówką polityczną mojej formacji, nadajemy temu pojęciu nowy, całkiem odmienny sens, trzymamy się jak najdalej od podejrzenia o posiadanie politycznych poglądów, celów, narzędzi. Sprawowanie władzy politycznej przez apolitycznych działaczy pozwoli nam uniknąć politycznych afiliacji, politycznych koneksji, politycznych konsekwencji. Wyciągnęliśmy polityczne wnioski z dotychczasowej polityki i wiemy jedno: tylko poza polityką można skutecznie uprawiać politykę.
Jednocześnie, jak się wydaje, w czasach postpolitycznych, w których polityka jest bękartem, a becikowe należy się „mądremu”, „obiektywnemu” zarządzaniu społeczeństwem, koalicja partii apolitycznych o polityczność oskarża… samo życie obywateli, domagających się formalizacji związków partnerskich (ale jeżeli nie w tę mańkę, to może w drugą – znieśmy w ogóle instytucję małżeństwa i rodziny?!). Ten projekt bowiem, jak ironizuje publicysta, „nosi w sobie wirusa polityczności, jest owrzodzony politycznym zamysłem, ropieje własną politycznością i tym samym niewart jest debaty”. Tymczasem węzeł gordyjskiego uwikłania nagiego życia w procedury władzy miałby zostać przecięty z całą stanowczością apolitycznie katolickiej ręki Rzeczniczki Praw Obywatelskich Ireny Lipowicz, tytułowej Pani Jourdain polskiej polityki, konstatującej wymóg neutralności swojego stanowiska, który Kurkiewicz znów poddaje w wątpliwość. Emancypacja jest bowiem polityką (i ta równoważność powinna zachodzić w obydwie strony), a polityka – reprezentowaniem interesów społecznych i praw człowieka. Jest, jak pisze felietonista, „wbudowana fabrycznie” również, a może przede wszystkim w instytucję RPO i zamiast koncentracji energii na kamuflażu powinna skierować swe siły ku odpowiedzialności jawnego działania. „Politykę można uprawiać w tej instytucji z prawdziwą misją!”, poucza autor.
W tym miejscu nie będzie chyba domagało się odpustu odwołanie do definicji Chantal Mouffe, stwierdzającej:
[…] przez „polityczność” rozumiem wymiar antagonizmu leżący u podstaw każdego ludzkiego społeczeństwa, przez „politykę” natomiast zestaw praktyk i instytucji, które w obliczu wprowadzanego przez polityczność konfliktu tworzą porządek umożliwiający ludzkie współistnienie.
Takie rozumienie owych terminów, wypieranych przez scenę polityczną, a określających konstytutywne cechy społeczeństw, nie jest chyba obce Kurkiewiczowi, który co i rusz postuluje powszechność „żądań, debat, sporów” (Moje postulaty sierpniowe), występując w roli rzecznika różnicy i ożywczego antagonizmu – jakości, które organizują przestrzeń wolności społecznej (w tym kontekście Kurkiewicz bierze w obronę „krzyżaków” z Krakowskiego Przedmieścia, stwierdzając: „Otóż demokracja kwitnie wraz z obecnością tych osób w tym miejscu”). Zasypywanie polityki w popiele jest równoznaczne z oddaniem władzy wykluczającemu, większościowemu konsensusowi, w ręce Polskiej Zjednoczonej Platformy Ludowej Sojuszu Lewicy Narodowej i Sprawiedliwości, w nurty „letniej wody” (O wyższości ciepłej wody nad zimną albo odwrotnie). Ta odmowa transparentności polityce tymczasem wcale nie unieważnia procedur władzy, a wręcz przeciwnie – usuwając jej uwarunkowania w ciemny kąt, czyni tym większe spustoszenia, że sprowadza jej faktyczne oddziaływania na niezauważalny poziom mikrofizyki, mistyfikując jej (władzy) nieobecność. A jest to piętro przypadkowych i nieświadomych owej władzy wykonawców. W tekście Tęsknię za Tobą, Cenzuro! autor zbioru Lewomyślnie unaocznia rozproszone gdzieś w immanencji procesów kulturowych zabiegi cenzury prewencyjnej, obejmującej teksty drukowane w czasopismach, książki, broszury, teksty spektakli, tytuły akcji społecznych, etc., po których nie zostaje żaden ślad. Oprócz – jak stwierdza – „śladu w naszych głowach, w naszych mózgach, w naszych sercach, w naszych duszach. Oprócz rany na naszych marzeniach, planach, oczekiwaniach, przypuszczeniach”.
A jednak Roman Kurkiewicz, wbrew rejestrom opisu, w jakie powyżej uderzyłem, nie uprawia, mówiąc kolokwialnie, „wielkiej”, abstrakcyjnej i teoretycznej polityki. Sprowadza ją na ogół do wymiaru jednostkowego i egzemplarycznego. Zanurza w tonach codzienności, w toniach relacji międzyludzkich, w odmętach wymiernych mankamentów systemu, na które coraz trudniej znaleźć odpowiednie medykamenty. Jak gdyby za Michelem Foucaultem spisywał kolejne Żywoty ludzi niegodziwych. Dlatego tropi głównie te ślady polityki, które odciskają się na poszczególnych egzystencjach. Najdobitniejszym chyba przykładem służy felieton Między kłamstwem a śmiercią, będący ekspiacją autora wobec wiadomości o odnalezieniu zwłok Dariusza Ratajczaka – historyka, skazanego wyrokiem sądu za tak zwane kłamstwo oświęcimskie, a w konsekwencji – z ramienia władzy wręcz skazanego na śmierć społeczną, ekonomiczną i być może, pośrednio, biologiczną. W efekcie decyzji sądu bowiem wydalony został z uczelni, napiętnowany przez większość środowisk, wśród których mógłby liczyć na zdobycie pracy, rozpadowi uległ jego związek małżeński. W końcu zamieszkały w samochodzie, nastygmatyzowany i opuszczony Ratajczak umiera w niewyjaśnionych okolicznościach, jako ów „niegodziwy”, czyli de facto – pozbawiony godności osobistej, niezbywalnego – według Baumana – prawa człowieka. Upokorzenie, które, zdaniem tego filozofa, stało się uniwersalną kondycją współczesnego człowieka, jest na domiar złego samonapędzającym i samoodtwarzającym się mechanizmem wzajemnego „spychania w dół” lub „utrzymywania w dole”:
[…] w staraniach o prestiż i autorytet piętno społecznego upokorzenia nie tylko upośledza, lecz a priori dyskwalifikuje. Jeden upokorzony może uznać te czy inne przewagi drugiego upokorzonego, może się drugiego upokorzonego bać, może go nawet czasami podziwiać – ale bliska zera jest szansa na to, by go czy ją obdarzył ufnością i szacunkiem. A bez wzajemnej ufności i szacunku solidarność ma szanse wyżycia nie większe od szans śnieżki na przetrwanie w kotłach piekielnych. […] Agresywność wynikłą ze zniewag, jakich doznali, upokorzeni skłonni są kierować przeciw sobie: przeciw własnemu jestestwu winnemu kruchości własnej tożsamości, ulotności własnych sukcesów i trwałości własnych porażek, kontrowersyjności dorobku i mglistości perspektyw […].
I ta drastyczna, odnawialna reguła ponowoczesnego, ożenionego z kapitalizmem świata wydaje się być dla Kurkiewicza centralnym obiektem szturmu w imię odbudowy fundamentalnych zasad uczestnictwa we wspólnocie. Domaga się on od władz Warszawy mieszkania dla wdowy z dzieckiem po zastrzelonym przypadkowo przez policję Nigeryjczyku, domaga się, zamiast odsyłania sprawcy do zakładu psychiatrycznego, pogłębionej diagnozy łódzkiej zbrodni politycznej, która mogłaby zdemaskować fakt, że „chora jest niemal cała nasza klasa polityczna, nasz kształt demokracji, i że poczucie wyobcowania, chaosu, agresji – skwapliwie roznoszone wszystkimi możliwymi kanałami medialnymi – przekroczyło stan alarmowy” (Całkiem zdrowy szaleniec). Upomina się wreszcie o ujawnienie informacji dotyczących obozów CIA w Polsce i gwarancji zaprzestania stosowania tortur wobec jeńców wojennych. I jeżeli praktykę pisarską Kurkiewicza można nazwać polityką, to w tym właśnie humanitarnym rozumieniu – jako niwelację upokorzenia wynikającego z obojętności, nierówności, przymusu, pozbawiania wolności i wszelkich praw naturalnych, skodyfikowanych lub nie w brewiarzach egzekutorów tego systemu.
W pewnym momencie mogą się jednak pojawić wątpliwości, czy aby Kurkiewicz, inkryminujący media za rozsiewanie poczucia alienacji i chaosu, nie dopisuje się swoją publicystyką do tego rachunku, dystrybuując chociażby powyższe obrazy egzystencjalnych ekskluzji. Czy nie staje z owymi mediami w szranki w torpedowaniu odbiorcy kolejnymi egzemplifikacjami to-samości sensu i reguły, o którym pisał Henry David Thoreau:
Przeczytawszy o jednym obrabowanym, zamordowanym albo zabitym w wypadku człowieku, o jednym spalonym domu, o jednym wysadzonym w powietrze parowcu, jednej krowie przejechanej na szynach Kolei Zachodniej, o jednym wściekłym psie, którego zabito, albo o jednej chmarze pasikoników, które pokazały się w zimie – nie musimy już czytać o innych podobnych wypadkach. Wystarczy przeczytać o jednym. Skoro ktoś zna tę zasadę, cóż obchodzą go miliardy przykładów i wypadków?
Różnica jednak między Kurkiewicza Lewomyślnie a medialnym ledwomyślnie wydaje się pozostawiać daleko w ogonie pospolite powtórzenie. Publicysta kolportuje informacje precyzyjnie niczym precjoza rozdawane za każdym razem przy innej, uroczystej okazji, osadzając je w coraz to nowych kontekstach swoich rozważań. Nie eksploatuje faktów, raczej je eksploruje. Kiedy poddaje refleksyjnej obróbce kolejne doniesienia snute na podstawie sagi smoleńskiej, albo przypatruje im się pod kątem manipulacji przekazem, który staje się informacją o sobie samym, nastawioną na zdawkowość, częstotliwość repetycji i utrzymanie kontaktu fatycznego (Wycieki smoleńskie), albo komentuje rozpętany przez władzę plebiscyt na hierarchię śmierci (w którym premier przyznaje pierwsze miejsce na podium największej tragedii w dziejach współczesnego świata – Katastrofa polityczna), albo wreszcie w parodystycznej konwencji social-fiction rekonstruuje od wewnątrz reguły gry politycznej, której jedynym celem jest multiplikacja narracji na oczach i uszach obywateli (Czerwone maki). Kiedy używa chwytliwego, dekonstrukcyjnego języka, rozmontowującego pozornie komunikatywną frazeologię, to nie po to, by przyspawać odbiorcę do swojej stacji nadawczej i uzależnić od adrenaliny lingwistycznego slalomu (no, może trochę też przyspawać…). W tekście Cel! Pal! Cel! Nie pal! uwydatnia tkwiące u podstaw neoliberalnej kultury politycznej sprzeczności celów, intencji, deklaracji i uzasadnień jednej i tej samej formacji władzy, czyniącej z ochrony zdrowia obywateli narzut nie do odrzucenia (zakaz palenia w miejscach publicznych), by za chwilę wystawić ich w zawodach egzekucyjnych:
A równocześnie komisja „Przyjazne państwo”, która miała usuwać absurdy i paranoje polskiego ustawodawstwa, mordęgi, kurioza, kretyństwa i nielogiczności prawa, zakrzątnęła się wokół ułatwień w dostępie do broni palnej. Ot, potrzeba to nagląca, potrzeba, można rzec: paląca! Jest więc inny cel, niż nie pal – jest cel: pal!
Detonacją języka u Kurkiewicza nie rządzi libido brawury, a ironia nie kieruje na cyniczne manowce ni inne kwieciste tereny. Ironia rozbraja stereotyp, a zmiana języka idzie jedynie w sukurs zmianie obrazu świata, rozkurczaniu przestrzeni Wittgensteina, projektowaniu, postulowaniu, ustanawianiu tej zmiany.
Wreszcie trzecia dystynkcja rozdzielająca środki do celu Kurkiewicza od środków masowego rażenia zwanych przez niektórych eufemistycznie środkami masowego przekazu: to wspomniana przez Thoreau zasada, która w nienaturalnych acz zwyżkujących warunkach obecnej atmosfery społecznej okazuje się żrącym kwasem. Symboliczna reprodukcja rzeczywistości, fabryczna taśma medialna obliczona na konsumpcję kolejnych dóbr informacji w coraz to ponętniejszych opakowaniach emotywnych, przelewająca z pustego w próżne muzealne obrazy świata, wytwarza wyłącznie pożądanie własnego, nieustępliwego ruchu. W żaden sposób nie przecina się z rowerową ścieżką, a wręcz ściechą Kurkiewicza, który mozolnie, na przekór wszelkiemu powodzeniu i powszechności konstruuje niepisaną, nieprzedstawieniową zasadę zbiorowej solidarności, pomocy, poszanowania, dzielenia i tych wszystkich działań, które nas do siebie dodają i potęgują. Cała jej pomyślność w pomyśleniu o niej, cały koncert życzeń w bezwarunkowym zainteresowaniu drugim, bezcelowej fascynacji innym, bezwarunkowym wreszcie odruchu jego ochrony. O ile każdy wyjątek potwierdza rutynę (czyli doskwierający wciąż brak zasady, skoro wdowę z dzieckiem po Maksie zainstalowano w kawalerce bez łazienki, a polscy żołnierze nadal buszują z wiatrem po manowcach, na których ani śladu manny), to każda uznana, przyjęta i potwierdzona wyjątkowość scala zasadę współ-czucia i współ-istnienia.
Świat współczesny w swoim urządzeniu jest dystopią zrealizowaną. Projekt liberalny dowiódł całej swej utopijności, zajmując pozycje hegemoniczne i obracając się we własne przeciwieństwo. I jeżeli Kurkiewicz jest tym nielicznym z nielicznych, którzy potrafią status quo skonstatować i opisać, to dlatego, że ufundowało je – w świadomości społecznej – przekonanie o historycznej konieczności, ostateczności i braku alternatyw. A każda władza przedstawia i odtwarza swój despotyczny porządek jako naturalny. W pewnym momencie
[…] burżuazyjna kultura, wzbogacona wkładami socjalistycznej kontrkultury, które włączyła do listy własnych naczelnych wartości, po ich uprzednim zaadaptowaniu i asymilacji, zyskała pełnię władzy nad pospolitym zdrowym rozsądkiem i zajęła urząd jedynego rzecznika rzeczywistości, realizmu i racjonalności. Zadanie socjalistycznej utopii nie polega teraz wyłącznie na perswadowaniu, czym dzień jutrzejszy miałby różnić się od dzisiejszego. Najpierw musi ona przekonać, że dzień jutrzejszy powinien i zaiste może być inny.
Autor Lewomyślnie tymczasem zdaje się dzierżyć takie narzędzia krytyczne, które pozwalają mu skutecznie demaskować rzeczywistość jako przykrawaną do jej przedstawień przez władzę, destabilizować triumfujące uporządkowania, redefiniować pojęcia normalności i naturalności. Niekompletność i niewystarczalność świata mogą jednak objawić całą swą kazirodczą praktykę dopiero w konsekwencji utopijnego myślenia, pracy, wykonywanej przez radykalną nadzieję, wyobrażenia alternatywnego życia, będącego, być może, jak pisze Bauman, ostateczną miarą naszej wolności. Dopiero to projektujące, opcjonalne, wizyjne myślenie nasyca nasz krytycyzm treścią, wyzyskuje go dla potrzeb innych niż autoteliczne i terapeutyczne, dla potrzeb będących bardziej matkami zmian niż wynalazków. Dopiero otwarcie się na możliwość, cały zaprzęg możliwości pozwala bezpiecznie relatywizować wspartą na nieuchronności teraźniejszość. Dlatego wśród felietonów Kurkiewicza znajdziemy gros tekstów, które można określić gatunkowym i socjologicznym mianem eutopii – czyli „miejsca pożądanego”. Raz będą one miały charakter przede wszystkim instytucjonalnej utopii państwowej, kodeksowej wręcz, w której prawo nikogo nie dyskryminuje i stanowi faktyczną reprezentację praw obywatelskich (Moje postulaty sierpniowe), kiedy indziej z kolei Kurkiewiczowe utopie wykroczą daleko poza doraźne wykładnie i przetasowania rzeczywistości – ku przeobrażeniu całej kultury interakcji społecznych, praktyk politycznych i ekonomicznych, a nawet pejzażu i klimatu (jak w Wyobrażeniu krainy szczęśliwości będącym odpowiedzią na ankietę Audena):
Wielkość stolicy: Niewielka albo wcale. Stolica przechodnia. Jeden główny urząd na kółkach, niech sobie jeździ po światku. Taki tabor stołeczny, niech władze migrują. Niech nie osiadają, niech nie oplatają więzami rodzinnymi swoich obowiązków wobec wspólnoty. […]
Wytwórczość gospodarcza: Wytwarzanie spokojne, nietaśmowe, ręczne, żadnych fabryk, ewentualnie współpraca jak u mormonów przy budowie stodół. […]
Źródła informacji publicznej: Opowieści na rynku. Jednozdaniowe komunikaty. Spotkania z gośćmi ze świata. Gawędy. […]
Pomniki publiczne: Papierowe, palono na wesoło przed przyklejeniem do cokołu kolejnego. I przedmioty infrastruktury publicznej. Mostki, ławy i siedziska, wieże widokowe i bajorka.
Dopiero z taką pieśnią na sromotnych dotąd ustach podzielać można nadzieję filozofa publicysty, że wszystko To „kiedyś – mam nadzieję, że wkrótce – pierdolnie. Czego wam, władzo, szczerze życzę” (Posprzątane, zamiecione).
Michał Kasprzak
(1981) poeta, krytyk literacki, studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Sygnatariusz Manifestu Neolingwistycznego, autor tomiku poetyckiego Bo on to zgubi (Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 2003). Szkice krytyczne publikował m.in. w "Lampie", "Studium", "Ha!arcie", "Toposie", "Odrze", "Witrynie Czasopism", antologiiTekstylia. O "rocznikach siedemdziesiątych" (Krakowska Alternatywa & Rabid, Kraków, 2002) oraz przewodnikuLiteratura polska 1989–2009 (Korporacja Ha!art, Kraków 2010). Od 2014 prowadzi przegląd poetycki w magazynie "Lampa". Współredaktor serii poetyckich wydawanych przez SDK. Stypendysta Miasta Warszawy oraz MKiDN w roku 2012. Członek grupy roboczej ds. priorytetu "Czasopisma" przy MKiDN z ramienia Koalicji Czasopism.
Zobacz inne teksty autora: Michał Kasprzak
Recenzje
Z tej samej kategorii: