Część 1
OX 4 06
Tak sobie stoję tu i zaczynam obmyślać, co bym zrobił z tysiącem funtów. Tak jakby ktoś podarował mi tysiąc pałndów. Jakbym je znalazł na ziemi. Nawet mogłyby być bardzo mokre. Wysuszyłbym. Żelazko od Asi z dołu pożyczył. Mógłbym tez włożyć w książki. Niech soki puszcza, to może będzie ich więcej. Zabarwią te książki i strony też będą banknotami. Coś wspaniałego. Perspektywa cudowna. Za tysiąc to mógłbym kupić bilet. Tylko w jedną stronę, bo innej opcji nie ma. Gdybym je dostał od jakiegoś filantropa angielskiego, bo takie rzeczy się zdarzają. Jak ktoś ma w chuj hajsu, to się czasem w głowie przewraca. Mógłbym chodzić we fraku i być jakimś lordem. Oczywiście w meloniku bądź w kapeluszu. Taki obraz wyższych sfer. Brytyjskiej arystokracji. Tysiąc funtów. Samolot mógłby być nawet rejsowy. Nie tam żadne luton czy stansted. Co to to nie! Tylko hifroł. Samolot z wliczonym żarciem. Mógłbym też wygrać ten hajs w brytolskiego totka. Wiem, że grają i mają coś takiego tu. Nie wiem, gdzie jest losowanie i który to u nich jest akurat dużym lotkiem, a który multlotkiem. W cooperativie często stoją dziadki i coś tam wypełniają. Mógłbym wpaść do jakiegoś kolegi, co ma telewizor. Nie musi mieć żadnej z tych platform cyfrowych. Starczy w zupełności telewizja odkodowana, w końcu zawsze tam są losowania. Nie będzie problemu. Może nawet w telegazecie będą wyniki. Telegazeta to taki pierwszy internet. Jezu, jakbym miał te tysiąc funtów. Można też znaleźć walizkę z tym hajsem albo portfel. Nie oddałbym.
Tysiąc funtów od Polski jestem teraz. To trochę mniej niż odległość w kilometrach. Inny przelicznik. Czemu z domu do Ox było tylko siedemset złotych?
Pierwsza wypłata to było dwieście pięćdziesiąt funtów. Dwadzieścia pięć procent odległości do Polski. Od tego czasu zrobiłem już ponad sześćset procent odległości do Polski. Tylko czemu dalej to i tak jest tysiąc funtów? Jedziemy tysiąc funtów.
[…]
OX 4 08
Jednak pójdę na texaco. Głodny jestem i suszy. Parę ostatnich funtów zostało na karcie. Cholernie niskie chmury mamy dzisiaj. Takie unoszące się nad wieżami. Miasto podświetla na czerwono wszystko. Jak byłem mały, to dużo nasłuchałem się o znakach na niebie. Zabarwieniach nieba. Przed jakimiś wojnami zawsze niebo na czerwono się barwi. Tak było w trzydziestym dziewiątym. Teraz też tak jest. Tylko jak to porównać? Kiedy to tylko mały pierdolnik, a kiedy afera na skale światową? Może tak samo jak z krwią w gównie. Jak jest jasna i świeża, to nie jest tak źle. Masz po prostu jakieś pęknięcia w odbycie. Za to jak jest ciemna i lekko skrzepła, to chujowo jest na maksa. Wtedy coś się niedoli gdzieś głębiej w jelitach. Teraz patrzę w niebo i nie wiem, co się wydarzy dalej, ale na pewno nie będzie to nic dobrego. Idę sobie od tej agencji na chwilę. Kupię sobie kawałki kurczaka i mozzarellę zapiekaną w cieście. Do tego colę. Znowu nie sprawdzę konta. Jeżeli wyjdę minimalnie na minus, to i tak będę mógł jeszcze dzisiaj i jutro coś kupić. Wyłączę telefon. Nie będę musiał się tłumaczyć z dezercji. Trudno opisać coś, co widziało się setki razy. Trudno skupić się nad każdym skrawkiem bruku. Trudno zauważyć każdą nierówność i dziurę w asfalcie. Wiadomo tylko, że tam jest. Zarejestrowane wszystko. Nic więcej. Mam kilka marzeń. Dwa wiążą się ze stacjami samochodowymi. Pierwsze to podpalić samotną stację. Gdzieś pomiędzy pagórkami. Zapalić później papierosa i obserwować łuny na niebie. Stację wciśniętą między pagórki. Obserwować grę ognia i delektować się smakiem mocnego papierosa. Palić i zapalać na nowo szluga. Po wszystkim postawić kołnierz albo docisnąć czapkę bardziej i zmyć się. Tak po prostu. Jakbym strzepywał resztki moczu z penisa. Drugie to kradzież samochodu. Pojechać gdziekolwiek. Najlepiej zrobić to w jednym comobsie. Wysadzić stację i uciec kradzionym samochodem. Wchodzę na stację. Wybieram, co miałem. Płacę kartą.
Dziwki pod stacją to norma. Wychodzą koło jedenastej. Wiecie, jak to jest na tych robotniczo-emigranckich estejtach. Seks to duży problem, naprawdę. Nie ma tu czegoś takiego jak walka o kobietę, tu albo przyjeżdżasz ze swoja dupą, albo jesteś skazany na ślinienie się. Walenie konia na myśl o swoich domowych stosunkach jest normą. Zamykasz oczy w pustym pokoju. Przypominasz sobie kształt piersi. Ich delikatną skórę. Duże. Małe. Średnie. Wszystkie twoje zmacane cycki zlewają się w jeden pracycek. W smaku łączący wszystkie roczniki kiedykolwiek próbowane. Tak jakby stworzyć idealne wino. Smakować je. Delikatnie płukać nim podniebienie. Tak samo w myślach ociera się język o idealną pierś. Twardnieje wtedy i pojawia się na niej gęsia skórka. Dostajesz erekcji. Właściwie masz ją cały czas. Za oknem zmienia się pogoda. Nie przeszkadza to w niczym, tak samo możesz walić konia w deszczową noc, jak i podczas gwieździstego nieba. Trzymasz fiuta w dłoni i delikatnie na początku przesuwasz napletkiem. Tak jakby brała go w usta. Wcześniej oczywiście zgrabne dłonie muszą go wyciągnąć. Trzeba starać się nie myśleć o swoich własnych odciskach. Koncentrować tylko na wspomnieniu delikatnej skóry kobiecej dłoni. Ta dłoń wyjmująca twojego penisa z rozporka. Nie zauważać zgrubień swojej własnej dłoni brandzlującej cię. Później bawisz się szybkością ruszania skórą. Z różną siłą chwytasz penisa w swoją dłoń. Imitujesz różne pozycje w ten sposób. Wyciągasz je z pamięci. Na koniec spuszczasz się sobie na brzuch zamiast kobiecie na twarz i zasypiasz.
[…]
OX 4 09
[…]
Idę w stronę city center. Na początku tylko małe domki. Robotnicze dziury. Czasem jakiś nowy flat, ale to z rzadka. Niebo już jest tak strasznie nisko, że właściwie nie można oddychać. Prawie typowa telewizyjna mgła. Jakby cała dzielnica paliła cygara. Trasa każdego bezrobotnego z dzielnicy. Chodzisz wtedy piechotą, bo szkoda kasy na bilety autobusowe. Lepiej zmęczyć nogi i zetrzeć trochę podeszwę. Buty zdąży się jeszcze kupić. Kiedy idę, zawsze dopada mnie uczucie, że coś mi ucieka. Całe życie toczy się obok. W domu. Pod blokiem. Na ławkach. Rodzice się starzeją i siostra dorasta. Wszystko bez mojego udziału. Rozkład relacji i ciał postępuje bez mojego udziału. Nawet biernego. W takich chwilach przestaję wierzyć, że jest coś poza Oxfordem w ogóle. Tracę wiarę w świat poza kanałem. Nie wierzę w Warmię i Mazury. Istnieją tylko agencje pracy i mnóstwo tych nacji szwędających się. Oni mają lepiej. Czarni mają lepiej. Hindusi i Pakole mają lepiej. Nawet Czesi czy Słowacy mają lepiej. Ja mam gorzej niż reszta. Nie ma niczego poza tymi kilkoma możliwymi robotami. Mogę pójść składać samochody. Mogę też wywozić śmieci. Segregować je. Mogę też nie mieć pracy i katować się wódką i trawą przez całą kasę. Pierdolę centrum, wracam na chatę. Odpalam papierosa. Pamiętam początek pobytu w Oxfordzie. Nie miałem co jeść, ale miałem szlugi. Mnóstwo szlugów. To mnie trzymało. Całą drogę autokarem. Mogłem wysiąść na każdym postoju i zapalić peta. Podpalać nieba niemieckie, holenderskie, belgijskie i francuskie. Teraz tylko podpalam brytyjskie. Niebo nad Wielką Brytanią nie jest mitologiczne. Zamiast aniołów samoloty różnych linii lotniczych. Anioły stalowe. Bez duszy i na pewno nie stróże. Oszustwo wykręcone straszliwie. Chcę do domu.
Pod stacją stoją dwie dupy. Jedna blond z aparatem na zębach, a druga hinduska. Obydwie ubrane niestosownie do cierpkiej i wilgotnej pogody. Jakby pomieszały im się pory dnia i roku. Jakby to nie były Wyspy Brytyjskie tylko jakieś Bermudy. Lekko zwiewnie, trochę kurewsko. Stoją po prawej stronie bankomatu jak zasadnicze kurwy z Cowley. Obcinają mnie jak paznokcie raz tygodniu. Bezczelnie to robią. Coś szepczą w te swoje wymodelowane uszka. Pewnie mają po jakieś dwanaście lat, bo teraz już nie rozpoznasz upływu lat. Zawsze ten kamuflaż. Zatrzymuję się i obcinam je, jak obcina się ręce w czasie afrykańskiej wojny domowej. Rzucam w ich kierunku mięsem. Jest wszystko: biczys, hukers i fuk ofy. One się rewanżują. Brytyjscy gladiatorzy, nowy program w komercyjnej stacji telewizyjnej trwa pod stacją texaco. Mój angielski jest słabszy, ale za to potrafię wyrzucić więcej słów na sekundę kwadratową. Rosnę w siłę, bo to mnie podnieca. Kiedy przypieram je językiem do ściany, w której tkwi bankomat. W momencie mojej totalnej i wyuzdanej przewagi, bo mam jeszcze w zanadrzu przekleństwa polskie, czeskie, słowackie i niemieckie, przegrywam. Dzieje się tak, bo przybywa wsparcie. Jedna z dziewczyn zauważa czarny samochód terenowy. Wyrywa się z uścisku moich wyzwisk i macha w kierunku kierowcy. Samochód zwalnia i skręca w naszą stronę. Boję się. Bardzo. Zaczynam uciekać. Skręcam w pierwsza uliczkę. Wbiegam i zauważam swój błąd. Ślepa jest przede mną. Nie mam gdzie biec, bo przede mną rządki domków. Wszystko zastawione wzdłuż i wszerz. Nie ma ucieczki i tak tu z boku Cowley pewnie mnie zabiją przez jakieś cipy. Później Polacy postawią krzyż. Krucjata trwa. Wskakuję w jakieś krzaki przy jednym z tych domków. Siedzę wciśnięty między płot i gałęzie. Wszystko cholernie mokre i zimne. Skuliłem się i nasłuchuję swojej zguby. Śmierci z rąk jakichś ciapaków czy innych czarnuchów. Groźby słyszę i ataki na swój temat werbalne. Bać się już bardziej nie mogę. Słucham tego i zakładam kaptur na głowę, bo czarny jest. Lepszy kamuflaż w cieniu gałęzi. W cieniu poskręcanych kikutów. Wiosna jest późna, więc na nich liście się osadziły już dość duże.
[…]
Część 2
Cowley 01
Jak uciekałem. Tak, to wtedy to musiało się stać. Niezły ze mnie pajac. Debil i w ogóle cipa. Tak dać się podejść. Na pozamiataną podłogę rozsypać piasek z szufelki. Trzeba być totalnym ułomem. Czułem lekkość w tylnej kieszeni. Znaleźli mój portfel, a tam wszystkie dokumenty. Miałem też zapisaną swoją komórkę, bo zawsze miałem problem z zapamiętaniem numeru. Wypełnianie tych wszystkich aplikacji nie nauczyło mnie go na pamięć. Kurwa, bez tego nie znajdę żadnej roboty. Nie podpiszą ze mną żadnej umowy. Nie będę mógł wrócić do domu. Jak wyrobię sobie nowe dokumenty, skoro nie mam żadnych więcej. Nawet w domu. Źle jest. Bardzo źle. Siadam na tej ławeczce pod tym centrum handlowym. Zapalam papierosa. Pewnie na chwilę zapalniczka podpala mi twarz. Wyciąga ją z cienia. Lubię wyobrażać sobie, jak wypadałoby moje życie w filmie. Jak ułożyłby to reżyser. Podzielił na ujęcia i sekwencje. Akurat tu i teraz byłoby kluczowe dla obrazu całości. Pokazywałby mnie jako jednostkę rozdartą. Pogrążoną w mroku i czekającą na kres nocy. Który właściwie nie nastąpi. Wszystko byłoby bardzo patetyczne. Punkt mam teraz kulminacyjny tego jebanego wyjazdu. Saksów moich i może i życia całego. Miejsce, w którym muszę się zastanowić, jak to wszystko opowiedzieć. Jaką narracje zastosować, w jaki sposób ułożyć wszystko. W ciąg przyczynowo-skutkowy. Przygotować opowieść, bo jeżeli wrócę, będę musiał odpowiadać. Pojawią się pytania. Jak wrócę, to się upiję i będę uprawiał gawędziarstwo barowe. Znowu wynurzam się z mroku kolejnym papierosem.
Dennis 01
Byłem z nas wszystkich tam największy. Największy spośród innych agencyjnych wyrzutków. Tak dwóch brytów mnie określiło. Pedały, oni zawsze myślą, że ty nie znasz ich języka. Znam angielski na tyle dobrze, że nie zdziwiło mnie to, że za granicą nie mówi się po polsku. Rozumiem was, tak pomyślałem. Pedały, tak w myślach dodałem. W dłoni parowała mi kawa. Rozpuszczalna nescafe. Z mlekiem. Recykling, to miała być taka właśnie. Szedłem za nimi przez bazę. Wsiedliśmy do niebieskiej śmieciarki marki dennis. Dostałem żółtą kamizelkę. Dwie pary rękawiczek. Spytałem, czy mogę zapalić. Wyższy i chudszy, który okazał się kierowcą, podał mi popiołkę. Wyjechaliśmy na jakąś główną drogę, paliłem peta za petem. Popielniczka bardzo szybko się zapełniła. Spytali się, czy pracowałem w recyklingu. Nie, odpowiedziałem. Niby robota izi, tak powiedział ten niższy i mocniej zbudowany. Bałem się tego, że nie dam rady. Nie pracowałem nigdy ciężko w życiu. Bardziej ślizgałem się. Lodowisko finansowe. Omijałem dziury w tafli lodu i dorabiałem lekko. Nie było obowiązku. Recykling, to prawie jak radykalny ekolog. Jak banda długowłosych obrońców jeziora. Tych, których widziałem na jednej z bocznych angielskich dróg. Siedzących pod namiotami pacyfistów. Recykling za 5.5 funa. Za funty mógłbym zostać wtedy nawet deratyzatorem albo sprzątającym ubojnie Żydów w Oświęcimiu. Mógłbym produkować amunicję, która później rozrywałaby ludzkie ciała podczas różnych konfliktów. Irak czy Czeczenia. Nie robiłoby to dla mnie żadnej różnicy. Nie było nawet opcji na różnice. Jeść mi się chciało zbyt często. Za dużo kosztowały mnie te wizyty w supermarketach. Zimny poranek rozwala mnie od samego początku. Niskie chmury. Zimny wiatr. Stałem pod śmieciarką i słuchałem, jak ten niższy tłumaczy mi, na czym będzie polegało teraz moje życie.
Cowley 02
Może przedzwonić do jakiegoś ziomka i zebrać ekipę. Najlepiej, żeby złapać kogoś z samochodem. Stadion jest daleko. Trzeba wyminąć fabrykę i iść jeszcze kupę metrów przed siebie. Skręcić później w Blackbird Leys. Kiepska dzielnia. Tam mieszkają ludzie na socjalach i emigranci. Idąc od mojej chaty, trzeba przejść wiadukt nad autostradą. Za nim inny świat. Ze świata Pakoli wkraczamy w świat czarnych. Świat parterowych domków. Labirynt chujowizny. Rzadko tam bywałem. Nie zapuszczałem się w jeszcze większe getto niż moje własne. Złożone. Getto można stopniować. Nie ma tu nobilitacji.
Zapomnieć musisz córko i synu o ojcu, tu masz tylko wielką i obślizgłą matkę. Z zaciekami pod pachami. Nieogolone te pachy są. Ojciec dobroduszny i miły spółkuje z inną kobietą, ona jest piękna i ma długie i lśniące włosy. Codziennie zmienia kolor, żeby go zatrzymać. Robi to tylko po to, żeby się was wyrzekł. Nas wszystkich. Matka ma piersi w kształcie fabryk i magazynów, a oczy przymyka zgrzybiałymi ścianami domów, w których próbujemy zasnąć. Łono jest jak pusty bankomat. Przed którym klękamy w nadziei na pomyłkę banku. Oni mają tego ojca, którego oczy są jak reflektory aston martina. Pachnie jak nowe meble w pokoju jego nowych dzieci, którym my sprzątamy pokoje. W ekskluzywnych akademikach. Codziennie czyścimy kuchnię, przedpokój i kibel, a raz w tygodniu doprowadzamy do porządku ich pokoje. W tych pokojach mają laptopy w najnowszych dizajnach. Na półkach mają podręczniki do programowania i Paragraf 22. Przecieramy jego nowym córkom lustra, w których przeglądają się przed randkami z fajowymi kolesiami. Oni grają w krykieta i mają kilka par butów la costy. Nie dziwię się, że nasz ojciec nas zostawił. Jak można nie wyrzec się pracowników fabryk i magazynów? W końcu my palimy tylko trawę i pijemy wódkę z tesco, bo nie stać nas na kokainę i courvoisiera.
Może niektórzy mają się gorzej, muszą mieć się gorzej. Zapalę jeszcze tylko jednego, a później coś wymyślę. Może nie pójdę tam. Położę się tu na ławce, a później będę udawał, że straciłem pamięć. Znajdzie mnie policja, a ja nic nie będę im mówił. Udawał będę niemowę i nauczą mnie angielskiego od podstaw. Dostanę obywatelstwo. Pójdę na jakieś fajne studia, bo jako człowiek wyrwany z takiej sytuacji będę mógł liczyć na pomoc Jej Królewskiej Mości. Tak będzie najlepiej. Mogę też po prostu siedzieć tu do czasu, aż umrę. Dzieciaki będą robiły sobie ze mną zdjęcia. Jak ze starym drzewem. Wycieczki przepalonych dzieciaków będą mnie odwiedzać jak mistyka. Dla lewackich studenciaków będę symbolem walki z ich systemem totalitarnym, w którym policjant przeprasza. Później umrę po postu na tej ławce pod centrum handlowym w Oxfordzie. Na Cowley. W getcie.
[…]
Cowley 03
– Przemek, pomożesz mi? Kurwa, stary, nie wiem, kto to jest, mogą mnie zajebać. Wiesz, że to nie jest przyjemna sytuacja. Może mają klamki i będą chcieli zatrzasnąć mi drzwi? Nie bądź egoistą – zadzwoniłem najpierw do niego. Często załatwiałem mu szlugi z przemytu. Najczęściej brał lakistrajki. Ja go nauczyłem tego, że każde fajki kosztują dwadzieścia funa i lepiej palić droższe. Przyjechał tu z okolic Poznania. Zdał maturę i nie dostał się do wojska. Mieszkał z kuzynami swoimi.
– Nie da rady, stary, zajebani jesteśmy. Młody przyniósł trochę stafu i siedzimy i palimy. Nie ma siły. Zostaw to. Jakoś będzie. Wpadaj do nas – tak to jest. Jak w potrzebie jesteś, to zawsze zajebani. Nie można liczyć na nich. Kurwa, ja nawet karty nie mam, żeby hajs jakiś spróbować na keszbeku wydębić. Co ja mogę z tym wszystkim zrobić? No, boję się sam iść. Debilem nie jestem. Może nie będę dzwonił i wpadnę po prostu do jakichś znajomych. Zrobię raban i ogólne poruszenie. Idę w stronę chaty Szymona. Tam mieszkają Polacy, którzy siedzą tu już kilka lat. Oni na pewno będą wiedzieli, co mam zrobić. Jak rozwiązać sytuację. Ten węzeł gordyjski przeciąć. Z jaką siłą.
[…]
Cowley 05
Obserwuję, jak to robią. Jak zamykają się powoli na bycie na powierzchni. Na to, jak rolują swoje blanty teraz. Jak to zamknięcie w rizlli przestaje uwierać i męczyć. Bo może dlatego, że przez bibułkę można oddychać. Odbierać bodźce. Jeżeli jest to srebrna, to nawet można zobaczyć słońce. Ludzie-bletki. Marcin skręca teraz. Robi to tak nabożnie, nie jak tamten murzyn. Ten z parku. Ten, który prawie stał się w naszych oczach świętym. Miał wszystkie atrybuty świętości. Nonkonformizm i zatrzymywał samoloty na niebie. Robił to tak, jak się puszcza dla zabawy bąki w towarzystwie. Bez najmniejszego patosu. Bez poczucia wielkości. Bez świętości właśnie. Tak po prostu. To wystarczy.
– Masz, Poeta. Żara najpierw, a później opowiesz mi, co się stało – podaje mi. Zapalam, choć tak bardzo chcę być na powierzchni. Mam już powoli dosyć getta. Dobre to gówno. Zaczynam opowiadać. O agencji. O tym, jak czekałem. O texaco. Nie wiem, czy ktoś mnie słucha. O tym, jak mi jest smutno. Jak tęsknię za domem. Nie wiem, czy ktoś mnie, do cholery, słucha. Jak bardzo nienawidzę tego kraju. Tego, kim tu jestem. Słuchacie mnie, do cholery, czy nie. Czy jest jakiś lepszy świat. Kurwa, musi być. Musi. Chciałbym, wiecie? Nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Płakać mi się chce. Ostatni raz płakałem w łóżku. Płakałem, jak nie mogłem pójść na nadgodziny. Zrobić to, żeby wrócić do domu. Żeby mieć tylko tyle kasy, żeby wstydu na dzielnicy nie było. Nie śmieją się ze mnie.
– Słuchacie mnie, do jasnej cholery? Czy rozumiecie, o co chodzi? W ogóle? Kurwa mać.
OLN 01 (fragment sentymentalny, bukolika polska)
Chciałbym. Chciałbym wstać rano. Wstać z łóżka w żółtym pokoju z żółtymi roletami na oknie. Chciałbym sprawdzić wiadomości. Posłuchać Sola Sistim po przebudzeniu. Chciałbym zapalić pierwszego papierosa przy swoim kubku, a nie w ogrodzie. Chciałbym po wyjściu zobaczyć samochody na polskich blachach. Te moich sąsiadów. Nie ma jak podróż moim autobusem. Na miejscu zaraz przy środkowych drzwiach. Tam, gdzie można oprzeć nogę o ściankę. Ten autobus, którym jeździłem już tysiące razy. Jeździłem tylko po to, żeby przesiąść się w inny. W jeszcze inny. Następny, a na końcu wsiąść znowu w swój i wysiąść na pętli. Pokonać zabudowane wzniesienie i pogadać na koniec z kumplami o tym, jak bardzo chujowo jest.
Cowley 06
Wstaję. Wokół dzieje się tak mało. Siedzą i pierdolą głupoty. Nie słuchają mnie. Nie wiedzą, że to, co mam do powiedzenia, może zmienić ich życie. Zerwać kurtynę. Pokazać drogę. Wyznaczyć ją. Obedrzeć ich ze złudzeń. Pozbawić radości z pensji podstawowej i nadgodzin. Może to za dużo jak na dzisiaj. Za dużo jak na najbliższe dwa lata. Możliwe, że oświecenie i mistyczne objawienia muszę rozłożyć na kilka sezonów. Być jak Ian Curtis. Być jak bohaterowie romantyczni. Patrzę na nich. Polaków. Dumny naród słowiański. Padają przy moich nogach jak muchy po trutce. Może jednak to jest ten czas. To miejsce. Sytuacja odpowiednia. Jedyna i niepowtarzalna, żeby. Tak idealne, żeby powiedzieć im wszystko. Naprawdę nawrócić.
– Słuchajcie mnie. Nie ma już Poety. On to już przeszłość. Koniec z tym. Dzisiaj narodził się Azbest. Dziecko magazynów i fabryk. Wychowany przez funty. Ma długie paznokcie, którymi wcześniej rozrywałem folię z paczek. Widzę, że wy też takie macie. Jeżeli odpowiednio je naostrzymy, to będziemy mogli rozdzierać im gardła. Wszystkie gardła. O, robotnicy linii produkcyjnych! Wasze ręce są w stanie unieść pilarki, wiertarki i inne takie rzeczy. Możemy nimi rozorać im wszystkim twarze i rozpruć gardła. Tym, co nas uciskają i wmawiają, że nie ma życia poza Cowley. Jest, drodzy. Jest i jeszcze raz jest. Widziałem z okien autobusu, który wiózł mnie ze zmiany. Mówię wam wszystkim tu zebranym, że życie jest jednak gdzieś indziej. Jak pojedziecie Cowley Road na zachód. Miniecie te ciapackie budy i ten meczet. Miniecie sex shopy i kawiarenki internetowe. Te kawiarenki, w których za parę pensów zadzwonicie do matki w Kołobrzegu – patrzę w ich oczy przepełnione wiarą. Unoszę swoją głowę w stronę lampy. Czuję, jak ciepło obejmuje moją twarz.
[…]
Cowley 13
Kiedyś zaginął nam Paweł. Tylko tyle można powiedzieć. Parę godzin temu zaginął mi portfel i teraz stoję naprzeciw kolesia, który napierdala do mnie poprawną polszczyzną. Nie ma innej opcji niż uznać to wszystko za kłamstwo. Może mój mózg się popsuł. Może po prostu nie żyję i tylko jakieś projekcje dogasają w mojej głowie. Generują je dopalające się tłuszcze. Później wszystko zgaśnie. Mam nadzieję. No, chyba że to będzie jakieś wieczne i będę brnął i brnął. Nigdy się nie skończy. Tak będzie trwało. Co zrobić.
– Pomogę tobie. Wiesz, zawsze lubiłem Polaków. Polskie dziewczyny i polską wódkę – cieszy mnie to. Pomoc zawsze może się przydać. Nie mam innej opcji. Staram się całkowicie ogarnąć przestrzeń, w której jestem. Zrobić jakiś zręczny ruch kamerą. Coś, co ułatwi mi odnalezienie paru rzeczywistych miejsc i prawdopodobnych twarzy. Coś, w co mógłbym uwierzyć. Kiedyś wyobrażałem sobie, że mam w Polsce dziewczynę. I ona czeka na mnie, a ja na nią. Ciężko pracuję i wysyłam jej smsy. Na dzień dobry ze śmieciarki i na dobranoc z karimaty. Piszemy do siebie maile. Dokładnie opisuje mi swój każdy dzień, a ja pokazuję, jak bardzo mi na niej zależy. Doładowuję konto swojej komórki co tydzień i kupuję tańsze rozmowy do Polski ze stacjonarnego. Dzwonimy do siebie codziennie, a kiedy mam wolne, rozmawiamy po kilka godzin. Ona chwali mi się swoimi ocenami, a ja opowiadam, jak doceniają mnie w pracy i o możliwości awansu. Z kumplami gadam tylko o tym, że w Polsce czeka na mnie miłość mojego życia i chcę się jej oświadczyć po powrocie. I w ogóle za jakiś czas do mnie przyleci. Wezmę wtedy dwa tygodnie wolnego i wreszcie będę tu szczęśliwy. Im bliżej jej przyjazdu, tym ja bardziej zapierdalam. Biorę dodatkową robotę z rana i lecę od razu na drugą zmianę. Robię to wszystko dla niej. Kiedy rano wstaję, to wcale nie chce mi się płakać. Odstawiam palenie. Masturbuję się jak dziki, bo moje napięcie sięga zenitu. To wszystko tak czy siak jest tylko uczuciowe. Popęd nie jest najważniejszy. Choć tylko dla niej daruję sobie podrywanie samotnych emigrantek. Chcę być fair, żeby to była naprawdę miłość życia. Nocami chodzę na stację i kupuję sobie piwo albo colę. Spaceruję po Cowley, bo z nerwów nie mogę spać. Zamawiam jej bilet do mnie. Planuję wszystko. Jak będzie wyglądała nasza pierwsza wspólna noc po trzech miesiącach rozłąki. Jak bardzo się wzruszymy i jak na siebie rzucimy na lotnisku. Wszystko kojarzyłoby mi się z piosenką The Smiths Ask. Bez obciążeń. Kiedy przyszedłby ten dzień, to nie mógłbym w ogóle spać i rano ruszył na dworzec autobusowy i kupił bilet na Stanstead. Po pięciu godzinach podróży i napięcia wysiadłbym na lotnisku. Wciąż miałbym prawie trzy godziny czekania. Paliłbym skręcane papierosy i obserwował ludzi. Wszystko już by się zieleniło i było tak radosne. Słońce prażyłoby twarz, a ja bym je łapał na swoich policzkach. Jak jakieś motyle. W brzuchu czuję je nawet, jak to wszystko sobie wyobrażam. Rozwalają mnie od środka. Na chwilę zdaję sobie sprawę, że to nie motyle, a cały rój szerszeni, który wbija mi swoje żądła w delikatną ścianę żołądka. Który puchnie i powoli odnajduję się w realnym świecie. W pokoju ciężkim od dymu i obecności tych wszystkich ludzi.
– Młody, a masz jakieś podstawy ulicznej filozofii? Takiej jak Tekkena 3? Wiesz, pomoc naszą nie każdy może otrzymać – wstaje i wyciąga z kieszeni jego kultową kosę. – Widzisz, to jest uliczna filozofia. Taki Kant albo Schopenhauer – zaczyna się nią bawić. Robi to na pełnym luzie. Robi to, jakby miał iść obierać ziemniaki. Wszystko ma coraz mniejszy sens. Ubywa jak w klepsydrze. Ziarneczko za ziemniaczkiem. Powolutku. Jak JP2 odchodzący i retrospekcje w telewizji z Ziarna. Tak samo jak Ziarno zeszło z anteny. Delikatnie i w zasadzie po cichu. Tak wszystko staje się bezsensowne. Jak wtedy, kiedy pierwszy raz się zachlałem i zjarałem w autobusie do domu. Wiedziałem, że chce mi się tylko siku i mama będzie zła. Tak znowu wracam do marzeń o lotnisku i czekaniu na kogoś. Jakąś miłość życia. Miłości życia to ważna rzeczy. Po to chodzi się do klubów i pod centra handlowe. Tylko po miłość życia. Sprawdzanie telefonu i godziny. Próby obliczania czasu na podstawie wypalanych papierosów. Jeszcze nie teraz, teraz nie sprawdzę komórki. Jeszcze chwilkę. Cholera, tylko pięć minut minęło. Tylko tyle. Tablice przylotów. Gdańsk przyleciał. Odbierają bagaże. Już jest, widzę ją. Chce mi się płakać. Później można z nią usiąść przed lotniskiem w oczekiwaniu na autobus do Oxfordu. Poprzyglądać się i sprawdzić swoją pamięć. Pobadać ustami jej usta. Słońce już coraz niżej i oświetla tak magicznie angielskie pola. Samoloty startują i lądują. Lotniska są miejscem magicznym. Przestrzenią wymiany i handlu uczuciami. Zawsze ktoś płacze. W takiej kombinacji to wszystko miałoby jakiś sens. Sens śliny.
– Jesteś w stanie? Masz jakieś takie skile? – bawi się dalej wielkim nożem. Nie robi to na mnie większego wrażenia.
– Mam jakieś skile i pewnie są one fajne, ale nie tak zajebiste jak twoje – podlizuję się i nie wiem, jak koleś ma na imię. On podchodzi do mnie. I zamierza się na mnie nożem. Jestem już tak znudzony i zmęczony, że nawet nie mrugam. Zatrzymuję go przy mojej twarzy. Później chowa pod rękaw i klepie mnie po ramieniu. Tak zniszczony się już tą cholerną nocą czuję, że mam to w dupie. Wracam do lotniska i tego, co mogło się stać. W autobusie przytulenie i głaszczę ją po głowie. Cmokam. Ona zmęczona podróżą, ale szczęśliwa. Wbijamy szczęśliwi nocą do Ox. Wysiadamy na St. Clemens Road. Koło pubu. W którym była kiedyś impreza artystyczna. Idziemy przytuleni, a ja targam jej plecak. Wszystko wydaje się totalnie magiczne. Pozawymiarowe, a miasto jakby nowe. Przepisane na nowo. Literka po literce. Wszystkie nazwy ulic i lokale wreszcie poprawnym angielskim. Bez fonetycznego zapisu. Czyste i pozbawione emigracyjnego dukania i pytania o pracę. Z robola w turystów. Tandem nowej UE. Wbijamy na chatę. Nalewam zimnej coli i robię kanapki. Rozmawiamy. Język jest bardzo ważny. Rytmika jej tekstu i moja narracja. Podpieszczamy się. W chacie dzieją się sytuacje sobotnie, czyli ludzie szykują się na imprezy. Piją wódkę i słuchają Rihanny. Dudnią stopami. Wgniatają schody i sprawdzają ich wytrzymałość. Rozbieramy się i robimy wszystko jak na filmach dla nastolatków. Sprawdzamy, jak smakujemy w takich miejscach, jak zagłębienia przy obojczykach.
– Masz i pokaż, co potrafisz – podaje mi jakąś pałkę. Ja podchodzę do stołu i zaczynam wszystko na nim rozpierdalać. Niszczę wszystko. Butelki. Bonga. Szklanki. Rozpierdalam żarcie. Demoluję całą przestrzeń. Nie zostawiam nic na swoim miejscu. Rozwalam ich wszystkich na kawałki. Po czym rzucam pałkę i siadam po turecku. Znowu odpływam w inną przestrzeń. Przestrzeń, w której kochamy się pierwszy raz po miesiącach. Za oknami brytyjska policja szuka kogoś. Ktoś dostaje po ryju, a w innym miejscu ktoś inny kupuje koks i wbija na party. My odpoczywamy i mówimy o swoich uczuciach. Mnie zawsze było ciężko o nich mówić. Łatwiej jest kogoś zwyzywać, niż powiedzieć coś ciepłego. Robimy sobie słodkie zdjęcia, które później wrzucimy na nasze blogi profile sieciowe. Niech wszyscy widzą, jak słodko jest i wszystko ma sens. Kosmiczne ułożenie narracyjne. Po przebudzeniu nic nam się nie chce. Leżymy i wtapiamy się naszymi ciałami. Jej delikatne i moje szorstkie, zmęczone pracą. Wieczorem idziemy na spacer. Pokazuję jej fabryki i magazyn. Jakby to były teraz tylko przestrzenie z jakiegoś filmu. Ilustracje do punkowych piosenek, na których się wychowałem. Później idziemy do parku i przyglądamy się konstelacjom drzew. Wszystko w coraz słabszym wiosennym słońcu. Zachodzącym bez żadnej groźby. Wszystko ma zapach wspólnej starości i stabilizacji emocjonalnej. Zero stresu. Noł niczego. Siedzimy na tej ławce w tym idealnym parku. W mieście, które teraz dopiero ma jakiś sens.
– Izi, człowieku. Widzę, że niezły z ciebie pojebus. Schizol konkretny, jak beton. Luzuj – podnoszą mnie. Stawiają do pionu. Nic już nie jest na swoim miejscu. W środku mam jeden wielki pierdolnik. Emocjonalne emo wielkości tysiąca boisk do piłki nożnej. Oglądam swoje dzieło. Przewartościowałem przestrzeń. Zrobiłem z niej burdel. Na wielu poziomach. Nic już nigdy tu nie będzie jak było.
– Masz potencjał. Rozkurw przestrzeni, man, wychodzi tobie bezbłędnie. Może być z ciebie pożytek – mówi to wszystko, a ja łapię oddech i próbuję znowu jednak zdać sobie sprawę z tego, co tak naprawdę się dzieje. Tak naprawdę chce mi się płakać, bo wiem, że jej nigdy nie było i zostaje mi tylko rozkurw. Czuję, jakby ktoś wsadził mi w przełyk coś do spulchniania ziemi i włączył to na całą parę, rozpierdala mi wnętrzności. Harata wszystko wokół. Takie narządy wewnętrzne, o jakich istnieniu nigdy nie słyszałem. Czuję, że tak rozbity nigdy nie byłem. Nadzieja wydaje się być jakąś bajką dla małych dzieci i szczęśliwych szarych ludzi. Przypominających cienie gwiazd z pierwszych stron kolorowych magazynów. Popsute klipy w sieci.
– Wyjaśnię tobie, na czym to wszystko polega. Wiemy, kto ma twój staf. Łolet z funtami. Mają go Pakole z Burton. Banda łenkerów.
[…]
Cowley 14
Nie mam nikogo tam. Nie mam nikogo w Polsce. Żadnej romantycznej miłości. Mam tylko mało poukładaną przestrzeń w Ox. Sytuacje komiksowe. Rozpierdol zrobiłem w pokoju. Mogę w moim życiu już tylko to robić. Jeden wielki rozpierdol.
– Masz to i idź na Kaazam. Będziemy ciebie cały czas ubezpieczać – dają mi bejzbola. Dają też nóż, taki jak z filmów o komandosach. – Dajesz radę, więc się nie dygaj.
Tak to już jest. Wyprawiają mnie jak mama do szkoły. Plecak. Kanapki. Torebka na kapcie. Buziak w policzek. Tu dają mi atrybuty mściciela ulicznego. Nie dają cmoka. Mówią tylko, że będzie dobrze. Chuja będzie dobrze. Będzie tylko rozpierdol. […]
Michał Krawiel
(1984) Poeta, prozaik, animator, akcjoner. Założyciel nieformalnej grupy i portalu Olsztyn Wschodni. Autor bloga "Azbest". Publikował papierowo i elektronicznie. Mieszka w Olsztynie. Poszukuje wydawcy swojej debiutanckiej książki prozatorskiej.
Zobacz inne teksty autora: Michał Krawiel
Prozy i inne formy
Z tej samej kategorii: