W ósmej klasie zaczęliśmy pisać po ławkach. Nie wiem od czego i jak to się zaczęło, ale przyszedł moment, w którym od zeszytów od chemii i angielskiego ważniejszy stał się notes, w którym próbowaliśmy swoje podpisy. Było nas trzech – Kali, Koka i Pain, czyli ja. Początkowo chciałem się nazywać Fear, ale “F” w bliskim sąsiedztwie “E” sprawiało mi zbyt wiele kłopotów natury typograficznej. Z naszej trójki to ja miałem najmniej talentu. Kiedy z ławek przerzuciliśmy się na windy, a potem na ściany, jeszcze bardziej się to uwidoczniło. Kali i Koka mieli w swoich wrzutach pewien luz, nonszalancję i lekkość, których mi brakowało. W projekty wkładałem najwięcej pracy, zmieniając kształty liter, szukając ukrytej w nich symetrii, kreśląc i zmazując, doprowadzając się do swojej pierwszej, acz nie ostatniej twórczej frustracji i kryzysu nerwowego. Mimo to, z uporem wartym lepszej sprawy, podejmowałem kolejne próby i starania. Kropka nad “i” nigdy nie była kropką, przyjmowała kształt kreski, przecinka, zacieku, końcówki od spreja, a raz nawet – co wspominam do dziś ze zgrozą i z ogromnym zażenowaniem – korony. Nie, nie byłam królem graffiti na naszym osiedlu. Parę ulic dalej mieszkało kilku starszych chłopaków, których styl rozpoznawalny był już w całej Łodzi i którzy zasłynęli wielkim, chromowanym napisem, zrobionym pod jedną z pierwszych łódzkich kamer miejskiego monitoringu. Zuchwała i brawurowa akcja Fru Crew dowiodła nie tylko tego, że jego członkowie “mają jaja”, ale też że obserwujące obywateli szklane oko kamery jest ślepe. To było ważne, odsłaniało pozorność działań, demaskowało słabość systemu, jakkolwiek sobie go wtedy jako czternastolatkowie wyobrażaliśmy i o jakim mogliśmy mieć pojęcie. Wandalska rebelia mogła rozpocząć się z całą mocą. Wszyscy “z klimatu” o tym gadali, wszyscy czyli jakieś dwadzieścia osób, które działało wówczas na łódzkiej scenie nielegalnego graffiti. Potężna dyskusja, która przetoczyła się przez łódzkie mury. Wyrazy uznania wypisane były we wszystkich dzielnicach. Spontanicznie dołączyliśmy, czuliśmy się w obowiązku. Na nieczynnym przejeździe kolejowym na Marysinie znaleźliśmy starą pracę Fru i wkleiliśmy się obok z naszym przekazem. Wymyśliliśmy na tę okazję super, dwuznaczny napis “Szanuj sąsiada”, które z jednej strony było takie fajne, obywatelskie, zrozumiałe dla każdego, z drugiej – było puszczeniem oka do starszych kolegów. “Hej, patrzcie! Na waszym osiedlu rosną młodzi, dla których jesteście wzorem i autorytetem”. Byliśmy bardzo z siebie dumni. Podpisaliśmy się. WTG (W To Gramy, które później, w bardziej zdemoralizowanych czasach naszej młodości zamieniło się w W+G, czyli Wódka + Grochy) Crew, Kali, Koka i Pain. Euforia nie trwała długo. Dwa dni później zamiast do szkoły, poszedłem ponownie, tym razem samotnie, obejrzeć nasze dzieło. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy obok swojego imienia zobaczyłem dopisek, starannie nakreślony, wprawną ręką Tokiego, jednego z członków Fru Crew: “Pain, rób dalej”. Co to miało znaczyć? W pierwszym momencie przyjąłem to za dobrą monetę. Zachęta do dalszej pracy, dostrzeżenie potencjału, wyróżnienie. Wyjąłem z plecaka kompaktowy, automatyczny aparat fotograficzny Kodaka i cyknąłem dwa zdjęcia. Pierwsze w planie ogólnym – do niego musiałem przejść na drugą stronę torów, plecami prawie położyć się na nasypie, aby uchwycić obie prace – naszą i Fru. Razem. Drugie dokumentowało już tylko mój indywidualny sukces. Stojąc dwa kroki od wiaduktu, z obiektywem przy samej ścianie, nacisnąłem spust migawki. Schowałem aparat i nie zważając na konsekwencje, pobiegłem do szkoły. Żaden z nauczycieli nie zwrócił uwagi, kiedy zdyszany pojawiłem się na przerwie po trzeciej czy czwartej lekcji. Tak samo jak nikt nie zauważył, że zaraz wyszedłem – z Kalim i Koką oczywiście. Kiedy dotarliśmy na wiadukt zaczął padać deszcz. Nie, nie rozmazał napisu, bo farba z aerozolu jest bardzo trwała. Pokryć może ją jedynie zawiść innego grafficiarza, zakrywającego Twoją pracę swoją lub nadgorliwość administratora, który wałkiem i zwykła farbą malarską zamaluje wykaligrafowane studium kilku liter, pozbawionym przekazu, abstrakcyjnym pistacjowym prostokątem na szarym tle. W milczeniu patrzyliśmy na ścianę. Trójka podrostków, stojąca w deszczu pod wiaduktem, obok nieczynnego dworca, gapiąca się na mur. Piękny, bardzo nostalgiczny obrazek. W pewnym momencie Kali wybuchnął śmiechem i z politowaniem poklepał mnie po plecach.
– Pain, rób dalej! – powtórzył za Tokim i zaniósł się śmiechem.
Nie wiedziałem o co chodzi, co go tak śmieszy.
– Rób dalej! – nie przestawał się śmiać, a z oczu płynęly mu łzy.
Spojrzałem na Kokę.
– Wiesz o co mu chodzi? – spytałem poirytowany.
Koka, młodszy od nas o rok i niższy o głowę, nie patrzył już na ścianę. Wzrok wbił w ziemię i zagryzł wargi.
– Co jest?! – szarpnąłem Kaliego za rękę.
– Pain, rób trochę dalej. Nie za blisko nas. Kumasz? – nie przestawał się śmiać – Ale ci pojechali!
Po raz kolejny spojrzałem na wiadukt. Od lewej znajdował się wielki, chromowany napis “Szanuj sąsiada”. Pod nim nasze podpisy. W kolejności – Kali, Koka, Pain. Małe “N” dotykało niemal outline’u, zewnętrznej krawędzi “F” z napisu “Fru Crew”. Faktycznie, “Pain, rób dalej. Odsuń się, nie zbliżaj”. Kopnąłem kamień, leżący pod stopą i poszedłem do domu. Za plecami słyszałem śmiech Kalego, do którego dołączył Koka, ten mały zdrajca. Byłem zgnojony i poniżony, zapragnąłem zemsty.
***
Podobno jedną z najpowszechniejszych, najbardziej demokratycznych i egalitarnych, form wykluczenia, której doznajemy niemal wszyscy, bez względu na płeć, rasę, wyznanie czy klasę społeczną, jest zdanie, które idę o zakład każdy z nas kiedyś usłyszał lub wypowiedział – w piaskownicy, w szkole, na placu zabaw, na urodzinach kuzynki. “Ty się z nami nie bawisz” – doskonałe w swojej precyzyjnej ostrości i konkretności. Zdanie totalne, zawierające jakieś “My”, bardzo konkretne, spersonalizowane “Ty”, wykluczające, przez zawarte w sobie przeczenie wyrzucające poza nawias, nakazujące i zakazujące jednocześnie. Majstersztyk dziecięcego okrucieństwa. Arcydzieło na miarę Melvillowego “Wolałbym nie” czy “Ja już pani nie podglądam” Kieślowskiego.
Odtrącony i poniżony robiłem jednak dalej. Chciałbym napisać, że tamta sytuacja mnie wzmocniła, ale nie byłoby to prawdą. Nie jestem z tych dzieci, które wrzucone przez ojca do jeziora, w lot chwytają sztukę pływania. Ja idę na dno.
Wciąż szkicowałem w notesie, robiłem projekty. Przez jakiś czas miałem przerwę w malowaniu prac na ścianach. Chodziłem z chłopakami na akcje, ale tylko stałem na oriencie, nie chciałem malować. To pewnie wtedy zacząłem kopać śmietniki i podpalać bezdomnych. Wiem, brzmi to fatalnie, ale w gruncie rzeczy były to niewielkie, nastoletnie wybryki. Wyrzuty złości i frustracji. Tak samo wstydliwe i zakazane jak masturbacja. Nielegal pod kołdrą czy na ścianie – nie widziałem różnicy. Wszystko co mnie wówczas interesowało, co wzbudzało jakiekolwiek emocje było albo niedostępne albo nielegalne, a z całą pewnością niemoralne. Malowanie graffiti i podpalanie bezdomnych było o tyle ciekawsze od walenia konia, że szczególnego smaczku i pikanterii dodawało mu to, że ojciec był policjantem. Podskórnie, zupełnie nieświadomie obawiałem się chyba, że w masturbacji moglibyśmy się jakoś po męsku – nie daj Boże – zjednoczyć, wspólny sekret mógłby nas zbliżyć do siebie, a niczego w życiu tak wówczas nie pragnąłem jak odłączenia się od niego, znalezienia się na przeciwnym biegunie, na antypodach “bycia-jak-mój-stary”. Być może gdybym wiedział wtedy, że płeć jest kwestią umowną, stałbym się kobietą. Podobno dziewczynki, które mają słabe relacje z matkami gorzej przechodzą okres dojrzewania. Ukrywają piersi pod obszernymi swetrami i takie tam. Ja na szczęście mazałem tylko po murach i dokuczałem bezdomnym. Nie byłem zwyrolem, który oblewał ich benzyną i patrzył jak płoną. Ograniczałem się do jednej zapałki, którą przykładałem do szmaty, w którą owinięty był śpiący lub do jakiegoś śmiecia, których zwykle jest dużo wokół tego typu osobników. Jeśli rzeczy nie były zbyt zawilgotniałe, zajmowały się ogniem. Odchodziłem wtedy na bezpieczną odległość i jak na porządnego podpalacza przystało, obserwowałem rozwój wypadków. Najczęściej ogień sam dość szybko się wypalał. Czasem jednak swąd palących się szmat czy plastiku wyrywał śpiącego z głębokiego, pijackiego snu. Patrzyłem jak kompletnie zaskoczony i zdezorientowany, chwiejąc się na prawo i lewo, dźwiga się ze swojego barłogu, odrzuca płonący koc, bełkocząc pod nosem niezrozumiałe przekleństwa. Zaprawdę zabawna scena, której miałem okazję parę razy być reżyserem.
Prozy i inne formy
Z tej samej kategorii: