(mini-przegląd nowych tomików Cioka, Gierszewskiego i Niewiadomskiego)
Jeszcze się nie zacząłem
Gdyby o nowej książce Cioka miała świadczyć okładka, nigdy bym jej nie kupił. Przedstawia ona dwie ręce grzebiące w ziemi, chyba dobrze nagnojonej, w kolorze gówna, które z pozoru wyglądają na dziecięce (to chyba kwestia perspektywy), ale po bliższym przyjrzeniu okazują się męskie, ale jakieś pulchne? napuchłe?, w dodatku świeżo umyte, bez ziemi za paznokciami, tylko na niej leżące w geście jakoś tak beznadziejnie bezcelowym, że aż żal bierze i lekkie jakieś obrzydzenie, wynikające chyba z tego wstępnego skojarzenia z dzieckiem. Gdyby o nowej książce Cioka miał świadczyć jej tytuł, nigdy bym do niej nie zajrzał. Mamałyga to w Polsce potrawa właściwie nieznana, za to dość popularna w Stanach i chyba też w Rumunii, skąd pochodzi. Jest to po prostu kaszka kukurydziana ugotowana na gęsto i służąca za popularny w naszych stronach ziemniak. Przebywając w Iowa, nie lubiłem dań z mamałygą – jest ona zbyt słodkawa i zaraz rozpływa się w ustach, nie stanowiąc odpowiedniego podkładu dla mięs, którym zwykle towarzyszy. Po polsku zresztą „mamałyga” to coś niedobrego, co niezbyt chętnie wzięlibyśmy do ust; w mamałydze gotuje się dziecko, o czym wiemy od szwajcarskiej autorki, która popełniła samobójstwo, bo zbyt ją dotykały traumy rumuńskich rodziców. Gdyby o książce Cioka miało świadczyć zdjęcie autora, nigdy nie chciałbym mieć z tym autorem nic do czynienia, i tylko fakt, że znam go od dawna i lubię, spowodował, że wziąłem tę książkę do ręki, a nawet przeczytałem.
Jego poprzednia książka zostawiła mnie jakoś tak na krawędzi: nie znalazłem w niej artystycznych spełnień, aczkolwiek niejednokrotnie było do nich blisko, zwłaszcza gdy chodzi o poszczególne frazy, taki np. wers chociaż zbieramy się wieczorem, cytrynowi, toffi bardzo mi się podobał, niezależnie od całej reszty, i jeszcze parę równie dobrych wersów by się tam znalazło. Niestety, z nową książką jest dość podobnie, a nawet nieco gorzej. Otwieram ją i widzę taki jakby sonet, dedykowany AS, co wskazuje raczej na Andrzeja Sosnowskiego niż na Adrianę Szymańską, choć po uważnej lekturze wskazuje na nich oboje, przy czym pierwsze linijki odnosić by się mogły wręcz do Arnolda Słuckiego ze swoim „przebóstwieniem”, które zresztą od razu budzi moją niechęć. Zacytujmy je:
Słowa nad ranem przebóstwiają się w kroki,
lecz i drogi nie pomnę.
Co to właściwie ma znaczyć? Wnioskuję, że w drugiej linijce i użyte zostało w znaczeniu „też”, zgodnie z „biblijną” frazeologią, ale do czego właściwie się odnosi, skoro nie ma żadnego „skoro”? Nie pomnę drogi, ale też i czego? Słów? A może powinniśmy to i pojmować jako „nawet”? Trochę już jestem zdezorientowany, ale brnę dalej i rozumiem, że w kolejnych trzech wersach opisana zostaje „droga”, no ale czy to o nią chodzi dalej w drugiej strofie?
Pole pełne zniczy. Dalej jezioro i czółna
jak sanki, gdzieś i kiedy indziej. Ach, i te dzieci,
paląc trawę obejmują się głodne doskonałej więzi.
Jest to najlepsza strofa w całym wierszu, aczkolwiek w jego dramaturgii okazuje się jak gdyby zbędna, dalej bowiem następuje pouczenie i projekt, skierowane do lirycznego „ty”, bez związku z tą tercyną, która jest naprawdę piękna (co więcej: już w całej książce nie będzie piękniejszej). I tak to właśnie z wierszami Cioka – nie da się z nimi całościowo, ale można fragmentarycznie, jest w nich mnóstwo cennych fraz, ale nie ma opanowania, nie ma gospodarki. Zaraz po tym wstępnym utworze następuje poemat obrazujący sytuację „rozejścia się bez żalu, ale z nadzieją na ciąg dalszy”, całkiem miejscami finezyjny, wybuchowy i nawet nieprzyzwoity. Złośliwość miesza się tu z sentymentem, a wszystko to na kanwie podróży pociągiem, dzięki czemu nie gubimy się w gąszczu dygresji, bo zawsze powraca przedział i pani zmieniająca rajtki w sąsiednim. Poematowi towarzyszy garść drobnych wierszy niczym okruszki leżące przy chlebie, niech tam sobie ptaki wydziobią, co któremu smakuje.
Ale potem nadchodzą prozy, których ewentualna „poetyckość” wynikać ma jedynie z fragmentaryczności, czy może raczej niedbalstwa – i kto pozwolił, żeby to się znalazło w tomie wierszy? Niezbyt udatnie spisana gawęda babci o tym, co jadło się przed wojną? Przepraszam, skoro cytujemy gwarę, musimy się zdecydować, czy szanujemy ją, czy też wyśmiewamy. Czytając te kawałki, czułem się nieco zgorszony, a piszę „nieco”, bo są tam też wspomnienia szpitalne samego Cioka, który w dzieciństwie przeszedł szereg ciężkich operacji i zresztą przechodzi je nadal.ile książek przeczytałbym, gdybym nie śnił po seronilu, domięśniowej hydroxyzynie? Jakim byłbym człowiekiem? – pyta, a odpowiedź nasuwa się sama: Może byłbyś bezrefleksyjnym Ciokiem, zwykłym facetem, o którym świat by się nie dowiedział? Możliwość nie oznacza koniecznie spełnienia, natomiast skoro już się pisze (co jest radością i darem), to trzeba mieć świadomość wyzwania, jakim jest wiersz, wymagań, jakie stawia. Zresztą, co ja tu gadam, każdy kraje, jak mu sukna staje i wcale się nie obrażam na Cioka, że pisze tak, jak pisze, tyle że chyba tymczasowo nie powinien ładować do książki wszystkiego, jak leci, bo wtedy robi się z tego istna mamałyga, choćby i z rodzynkami.
Konrad Ciok
Dreszczyk
AS
Słowa nad ranem przebóstwiają się w kroki,
lecz i drogi nie pomnę. Letniej woltyżerki,
zdjęć i spojrzeń mętnych – na drugą stronę,
gdzie ludzie w cukierniach i ogrodach piwnych
wykładają sobie filozofię wieków średnich.
Pole pełne zniczy. Dalej jezioro i czółna
jak sanki, gdzieś i kiedy indziej. Ach, i te dzieci,
paląc trawę, obejmują się głodne doskonałej więzi.
Bądźmy czuli i prędcy, jak tylko potrafisz.
Nie mówmy o śmierci, o zaniku mięśni.
Noc się pokruszy w zapoconych dłoniach,
wykrzyczy długie, bajeczne, lecz od dawna
martwe. Zagarnie resztki, zamknie usta, nawilży
okoliczne łąki. Na wysokim pułapie snu
będziemy bezpieczni, wyborni, dostatecznie ciepli.
Wszystko co białe, jest ładne
Do miasteczka ma przyjechać Prezydent, z powodu jakiejś uroczystości. Jesteśmy w barze, wszyscy o tym dyskutują, po czym wychodzą, żeby się temu przyjrzeć, tylko barman (podobny trochę do Johna Lurie) stwierdza, że niestety, ale musi pozostać na swoim posterunku. Kiedy w lokalu nikogo już nie ma, wyciąga spod kontuaru rewolwer o długiej lufie, po czym oddala się tylnym wyjściem. Miasteczko jest całkowicie opustoszałe, tylko gdzieniegdzie stoi kilka półciężarówek, zaczynam śledzić ogromnego jaszczura, który kręci się wśród skał, w ręku mam kamień na wypadek, gdyby mnie zaatakował. Gad wpełza do niewielkiej groty i siedzi tam, zaczajony albo też spłoszony, bo z lasu wyszły dwa lamparty i węszą tam w pobliżu. Obserwuję tę scenę z ukrycia i wydaje mi się, że to świetna okazja, aby zabić jaszczura, rzucam w niego kamieniem, nie trafiam, kamień toczy się stromą ścieżką, znika mi z oczu, ale wciąż słyszę jego cichnący stukot. Schodzę do tunelu metra, kupuję w fast foodzie coś do jedzenia na wynos, wsiadam do kolejki, jem, w ostatniej chwili przed odjazdem dosiada się elegancki, łysy staruszek w typie „dziewiętnastowiecznego naukowca” i opowiada, że właśnie był świadkiem, jak kamień trafił „połoza”. Ma zwierzę w reklamówce, nie jest to żaden połoz, tylko raczej agama, nieduża i bardzo kolczasta. Uczony wysiada, zostawiając zdobycz na siedzeniu, zastanawiam się, czy mogę sobie ją zabrać.
Po drugim przeczytaniu drugiej książki Gierszewskiego zmorzył mnie sen i to mi się właśnie przyśniło. Połoz odsyła oczywiście do Micińskiego, który być może dostarczyłby mi jakichś wskazówek, gdybym go miał pod ręką, ale siedzę teraz w Krakowie, w „Willi Awangarda”, i obserwuję przez okno burego kocura, łażącego po dachu garażu albo szopy. Jest bardzo podobny do kota, którego Sergiusz dostał parę dni temu od Teresy Boguckiej, aż miałbym ochotę zawołać go po imieniu, ale tamten kot nie został jeszcze nazwany. Jest też biały pies, ten chodzi po balkonie sąsiadki, udając, że jest zajęty swoimi sprawami, choć gołym okiem widać, że nie ma żadnych spraw, które by go zajmowały. Jest to wyjątkowo ładny pies, czysto ozdobny. Pierwszą książkę Gierszewskiego trochę zbagatelizowałem, a to z powodu dwóch wierszy humorystycznych, które tak bardzo zwracały na siebie uwagę, że subtelne procedury rządzące pozostałymi utworami jeszcze się bardziej wysubtelniały, osiągając w subiektywnym odbiorze stadium funkcjonalnej niewidzialności. W ogóle do książek Gierszewskiego lepiej jest wracać niż patrzeć na nie gołym okiem – nie ma w nich czego poznawać, ale jest co roz-poznawać: w nieomal każdym jego poszczególnym wierszu rozpoznaje się ten właśnie wiersz, tak jak w sonecie rozpoznaje się sonet. Gierszewski ustanawia wciąż jakby od nowa reguły poetyckości, robi to drobiazgowo i z pomocą drobiazgów, czym trochę przypomina – proszę wybaczyć – Mallarmégo z jego aboli bibelot, ale tylko trochę, bo zasadniczo nie ufa niczemu, co zastane, stara się zawsze dojść aż do granicy, za którą będzie już tylko pustka i banał, i na niej właśnie się zatrzymać, odcinając sobie możliwość jakiejkolwiek kontynuacji. Albo inaczej: ponawiana sytuacja próby staje się tu stylistyczną dominantą i znakiem rozpoznawczym.
Aczkolwiek druga książka zaczyna się w sposób dość konsternujący, jak gdyby cała miała być kontynuacją wiersza Oplot z pierwszej, tak zdawałoby się twardo zamkniętego w sobie. Tych ponawianych oplotów jest aż pięć, po czym się to urywa i już nie powraca, od tej pory każdy tekst będzie się starał być wierszem w całkiem inny sposób, jedynie fraza Kocham was obu powróci parę stron dalej, już jako element prywatnej mitologii, podobnie jak powróci mitologiczna postać Marty Podgórnik na znak „luźnego związku” czy to z poprzednią książką, czy to z twórczością Adama Kaczanowskiego. Rozmaity bywa tu poziom sukcesu, czasami poprzeczka ustawiana jest tak nisko, by niemal udaremnić skok, kiedy indziej zaś przeskakuje się pod nią, ale za to z najzupełniej satysfakcjonującym piruetem. Jedynie wiersz końcowy zdaje mi się trochę za bardzo pustym popisem wirtuozerii – jest to celowo niewyrazisty poemat, na którym uwieszone obszerne przypisy nie tyle dodają mu charakteru, co raczej odsysają go, podobnie jak nawiązania do Nabokova i do Wirpszy, zbyt oczywiste jak na tego akurat autora. Jest to, owszem, ciekawe, wykwintne, ale niestety daremnie domaga się czytelniczych wysiłków; w ten sposób mój wzrok wędruje znów za okno, gdzie dwaj panowie usiłują ściąć drzewo, młodszy wali siekierą, a starszy ciągnie za sznur w swoją stronę, wygląda to tak, jakby wykonywali tę czynność pierwszy raz w dziejach ludzkości, stoję w oknie i niecierpliwie czekam, co się stanie.
Maciej Gierszewski
Wartości rodzinne
Wsiadam do tramwaju, który jedzie na Ogrody.
Stojąc na przednim pomoście
przypomina mi się twarz matki, nie matka,
sama twarz jedynie, która śniła mi się całą noc.
Na głowie nie miała ani jednego włoska.
Patrzyła mi w oczy, chciała mówić, nie poruszając ustami.
Jej głos usłyszałem w głowie: „Synku,
jestem pusta w środku. Rozumiesz, synku? Pusta!”.
Nie rozumiałem, nie chciałem rozumieć.
Zostawiłem ją za sobą. Następnego dnia
zaraz po przebudzeniu, wystukałem numer do domu.
Po dwóch sygnałach odebrała siostra.
„Daję mamę, wiedziała, że będziesz dziś dzwonił.”
Od razu zapytała, czy przyjadę na święta, bo jak tak,
to kupi mi mały prezent, a jak nie, to nie
będzie sobie głowy zawracać. Ma teraz tyle spraw do załatwienia.
Odpowiedziałem, że tak, choć chciałem powiedzieć, że nie.
Chyba nie uwierzyła, dopytywała kilka razy.
Chyba z pięć. Tłumacząc się: „Słuch mi się pogorszył”.
Prawie jej nie rozumiałem.
Strzał w lustro
Niewiadomski pisze dużo, a publikuje rzadko, stąd jego książki są stosunkowo grube i na swój sposób nieprzystępne, zwłaszcza że preferowanym przezeń gatunkiem jest lange Gedicht, najeżony nie tyle nawet trudnościami, co efektami sprzyjającymi rozproszeniu, chwilowym zamyśleniom, powodującym, że w połowie (albo, co gorsza, pod koniec) lektury nie pamiętamy już, jak wiersz się zaczynał i o co w nim właściwie chodzi. Jesteśmy gdzieś, rozglądamy się, no i trudno, trzeba wrócić do początku, żeby się zorientować, dokąd właściwie zmierzamy. Nie są to wiersze-przedmioty, lecz raczej wiersze-procesy, wędrówki przez krajobraz co prawda pełen atrakcji, z reguły jednak przedstawiany jako „nudny”. Tak jest zwłaszcza w tej książce, w której dochodzi do głosu znużenie światem, jego widzialnością i płynącymi z niej powtarzalnymi (w coraz to gorszej formie) satysfakcjami. Poeta nie ukrywa swojej atencji dla słów – wielbiciele słów pięknych i rzadkich znajdą tu ich aż w nadmiarze, nazwy są piękne, ale już ich desygnaty ze swoją tendencją do składania się w jakąś egzystencję nie budzą takiego entuzjazmu autora. Chcemy mówić zdaniami i słowami na raz, pisze, i pisze jednak zdaniami, bo się do tego przyzwyczaił, chociaż najchętniej poprzestałby na zapatrzonych w siebie słowach.
Tremo to nie zwierciadło przechadzające się po gościńcu (choćby i literatury), to raczej lustro, w którym przegląda się mężczyzna koło czterdziestki, któremu nic istotnego nie rzuca się w oczy. Niedawny (jeszcze w „Kruszywie” sprzed dziesięciu lat, pełnym inteligentnych, intertekstualnych i kumoterskich nawiązań) mistrz subtelnego persyflażu wyrywa się tu z chęcią powiedzenia „wreszcie” czegoś tak, żeby wyglądało na mówienie „od siebie”, a tymczasem „od siebie” odsuwają się słowa i (podobnie zresztą jak ludzie) powoli tracą ze sobą więź. Efekt tego dwojaki: z jednej strony litanie wyliczeń (madrepory, łupki, nie mniej urocza scoria, globigerina, foraminifera i omułki, diatomity, pteropody, radiolarie), z drugiej – wyraziste gesty odmowy uczestnictwa w „życiu”, w „wolności”, w „prawdzie” (Coraz mniej łączy mnie z. Coraz mniej mam pretensji do.). Język nie tyle już „kłamie głosowi”, ile robi mu się wszystko jedno, co „miele”. W tym kontekście przeraźliwego wręcz charakteru nabierają humorystyczne, oparte na słownych grach utwory zgromadzone na końcu tomu – zabawa (jak wiadomo) służy zabijaniu czasu, którego nie reprezentuje już żadna prawda ani jasność.
Czarna okładka tej książki dobrze odzwierciedla jej ciemne wnętrze. Pierwszy wiersz pochodzi aż z 1992 roku, jakby na dowód, że pesymizm nigdy nie był Niewiadomskiemu obcy. Ale czy tamten, nawiązujący bezczelnie do Herberta, posępny młodzieniec rozpoznaje siebie w człowieku twierdzącym, że to, co wyprawiamy ze słowem, nie ma nic do rzeczy? I czy, gdyby się rozpoznał, to by się zastrzelił?
Andrzej Niewiadomski
Nigdy
Nigdy nie widziałem większej nędzy, czegoś
niższego, domów, obłoków, dusznych sal
z wiatrakami, drewnianych framug, okien
wepchniętych w ziemię. Nigdy nie widziałem
większego kiczu, zegar zajmujący wnętrze
jaskrawoczerwonego serca, kolorowe
różyczki obok i w środku. Nigdy nie było
tak, żeby nie dało się wejść wyżej, spojrzeć,
omieść; ale się nie dało. Postanowiłem
nie dzwonić stąd do nikogo, postanowiłem
nigdy nie wracać do Charleville, nawet
o kulach. Po raz trzeci z rzędu trafiłem tu
na odpust, który mnie, jak zwykle, nie dotyczył.
Patrzyłem jak dreszcze przebiegają automat,
w dół, w górę, w prawo, lewo i w dwóch trzecich,
drżały podświetlone gwiazdki, gruszki,
pomarańcze, cytryny, nikt inny nie chciał
wygrać, nie potrafiłem skorzystać z prawa
łaski, blasku, który zalecał się, który był
zalecany, nigdy tak, jak w tej atrapie
miasta, nie widziałem większej nędzy
* Konrad Ciok, Mamałyga, SPP Łódź, Biblioteka „Arterii”, Łódź 2010.
* Maciej Gierszewski, Luźne związki, WBPiCAK, Poznań 2010.
* Andrzej Niewiadomski, Tremo, Stowarzyszenie Literackie „Kresy”, Lublin 2010.
Adam Wiedemann
(1967) Poeta, prozaik, krytyk literacki i muzyczny, tłumacz z języka ukraińskiego oraz angielskiego, malarz i rysownik W latach 1998 – 2001 redaktor pisma literacko-artystycznego Studium. Autor kilkunastu książek poetyckich i prozatorskich. Jego utwory tłumaczone były m.in. na angielski, bułgarski, chorwacki, czeski, francuski, hiszpański, niderlandzki, niemiecki, norweski, serbski, słowacki i słoweński. Jego twórczości poświęcona została książka Widoki są niejadalne (Warszawa 2007, red. Dawid Skrabek). Laureat Nagrody Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek (1998), Nagrody Fundacji im. Kościelskich (1999), Nagrody Literackiej Gdynia (2008). Nominowany do Paszportu Polityki, Nagrody Poetyckiej Silesius (2008), Nagrody Mediów Publicznych COGITO (2008) i trzykrotnie do Nagrody Literackiej NIKE (1998, 1999, 2005). Urodzony w Krotoszynie, obecnie mieszka w Warszawie, wcześniej w Krakowie.
Zobacz inne teksty autora: Adam Wiedemann
Recenzje
Z tej samej kategorii: