W roku 2013 Kongres Amerykański zadysponował 82 miliardów dolarów na bony żywnościowe (food stamps) dla najuboższych, a wojny w Afganistanie i Iraku pochłonęły 3,7 biliona dolarów. Ich efektem jest między innymi 66 tys. żyjących pod chmurką i często kalekich weteranów, niemogących się doczekać na przyjęcie do szpitala lub zwykłego lekarza. Po USA tuła się 1,5 miliona bezdomnych dzieci, w większości będących ofiarami degeneracji rodzin z powodu ubóstwa. Pomoc socjalna oferuje 275 dolarów miesięcznej zapomogi na czteroosobowe gospodarstwo i jest to zbyt dużo, aby umrzeć, zbyt mało, aby żyć. Klasy wyższe spoglądają z pogardą na pobierających zasiłki, posługując się nader wygodnym stereotypem wielopokoleniowego lenistwa powodującego niedostatek. Oceny biedy nie ulegają zmianie, mimo że po dwutysięcznym roku znaczna część zmuszonych do żebrania o państwową pomoc została pozbawiona pracy po przeprowadzce przemysłu za ocean. Kryzys faktycznie wcale nie przeminął i pogłębiany jest przez bankowy zamordyzm, nie do obalenia jak swego czasu terror komunizmu. Może lepiej dla tych, którym się udało, nie dopuszczać do siebie informacji o niewidzialnej dla nich części społeczeństwa? Stosować technikę uników, omijając ambarasujące mielizny wiedzy o życiu bez pieniędzy?
Książka White Trash: Race and Class in America (White Trash: rasa i klasa w Ameryce), zredagowana w roku 1996 przez Matta Wray’a i Annalee Newitz, przybliża niewygodne zjawisko biedy wśród białych. Szeroko omawia historię „białych śmieci”, społeczno-ekonomiczne zależności i wynikające z nich zjawiska kulturowe.
Powstała 12 lat przed pamiętnym załamaniem gospodarczym na świecie, które pozbawiło miliony ludzi oszczędności całego życia i niejednokrotnie dachu nad głową. Treść esejów nie uległa przedawnieniu i niestety pozwala na przyszłościowe czarnowidztwo w dziedzinie traktowania najbiedniejszych, bo nie ma ustawy na zmianę mentalności. Wstęp do zbioru napisany przez redaktorów książki zaczyna się następująco:
Amerykanie uwielbiają nienawidzić biednych. W ostatnich latach wydaje się również, że nie ma grupy ubogich, którą nie lubiano by bardziej gardzić niż white trash. […] W kraju przesiąkniętym mitologią bezklasowości, w kulturze, w której brakuje wyjaśnienia czy zrozumienia ubóstwa, stereotypwhite trash spełnia użyteczną rolę oskarżenia biednych o to, że są biedni. Termin ‘white trash’ pomaga klasom średniej i wyższej w utrwaleniu kulturowego i intelektualnego sensu ich supremacji. [s. 1]
Do wojny secesyjnej na południu Stanów wyższość klasową sankcjonował status właściciela niewolników. Biały, niemogący się pochwalić czarną służbą, oddalał się od wzoru i osuwał klasowo, lekceważony zarówno przez współbraci w rasie, jak i przez czarnych.
Zgodnie ze słownikami historycznymi termin „white trash” najwcześniej pojawił się na początku XIX wieku. Według źródeł geneza określenia pochodzi od czarnych niewolników, którzy używali wzgardliwego terminu w odniesieniu do białej służby. [s. 2]
Niewolnictwo zniesiono w 1865 roku, secesja stanów południowych nie udała się, a zubożenie rolniczych terenów na skutek wojennych zniszczeń sprzyjało dalszemu rozprzestrzenianiu terminu ‘white trash’ (dosłownie: ‘białe śmieci’). Z czasem przyjął się na niemal całym kontynencie, rozpełzł i zaczął wyłazić jak słoma z eleganckich butów. W takich sytuacjach poszukuje się gwałtownie usprawiedliwienia dla niedoskonałości, która pojawiła się w miejscu, gdzie nie powinno jej być. Eugenika zaczęła podbudowywać i oczyszczać sumienia wyżej uplasowanej Rasy Białych.
Od 1880 do 1920 roku Eugenic Records Office [Biuro Rejestru Badań Eugenicznych] i stowarzyszeni z nią badacze przedstawili „piętnaście studiów rodzinnych”, w których na podstawie analiz pragnęli zademonstrować empirycznie, że poważna ilość biednych białych z obszarów wiejskich miała „defekty genetyczne”. [s. 2]
Proszę osądzić, czy manipulowano danymi:
Zwykle prowadzący dociekania najpierw odszukiwali krewnych przebywających w więzieniach lub w innych instytucjach zamkniętych, a następnie śledzili rodzinną genealogię aż do pokolenia z „defektem” (osobnik okazywał się, choć nie zawsze, osobą o krwi mieszanej). [s. 2]
W dzisiejszych czasach prawo nie pozwoli na niepoprawną politycznie praktykę badań eugenicznych zapożyczonych kilkadziesiąt lat później od Amerykanów przez Hitlera do naukowego uzasadnienia eksterminacji niewygodnych narodów.
II Wojna Światowa, która pozwoliła USA wyjść z depresji ekonomicznej, wzbogaciła jeszcze bardziej elitę. Powracający kombatanci natomiast, jeśli nie mieli szansy oprzeć się na nepotyzmie i posiadanych wcześniej zasobach, a takich była znakomita mniejszość, zaczynali od klepania biedy. Nie musiało to trwać do końca życia, bo Stany i po wojnie przeżywały boom gospodarczy, ale powrót do cywila mógł się zaczynać od zamieszkania w trailer park, czyli na osiedlu przyczep kempingowych, tanich dla wynajmujących dzięki swojej tymczasowości. Genialny pomysł robienia pieniędzy bez zbędnych inwestycji budowlanych, dający równocześnie dach nad głową nowemu, pokojowemu pokoleniu.
Prawdziwy dom w Ameryce rzadko jest murowany, zwykle składa się z drewnianego rusztowania obitego arkuszami suchego tynku, niemniej stanowi całość z działką i ma inny status podatkowy niż przyczepa, którą w każdej chwili można przypiąć do ciężarówki i przewieźć według upodobania właściciela.
Dom stanowi twierdzę pewności jutra, gwarantuje sąsiedzką sieć wzajemnego wsparcia trwającego przez pokolenia, bo nie jest prawdą, aby Amerykanie bez przerwy się przeprowadzali. Biedni – tak, ale klasa średnia i wyższa do niedawna nie znały kłopotu zmiany miejsca zamieszkania.
Wraz z narastającym bezrobociem ludzie przemieszczają się jak nigdy dotąd. Zniknęło bezpieczeństwo zatrudnienia, pomieszanie ekonomiczne jednak nie uwolniło Ameryki od stereotypów i mieszkańcy trailer park w dalszym ciągu jawią się jako zbieranina ludzi społecznie degradowanych wymieszanych z dopiero zaczynającymi wspinaczkę po szczeblach drabiny społecznej. Nie ma znaczenia, że współcześnie pojedynczy „dom” składa się z kilku „przyczep”, jest porządnie urządzony i ma zapewnione wygody. Z podświadomości sterczy podłużny wagon z pomieszczeniami w amfiladzie znamionujący „śmieciowy” styl życia, scharakteryzowany przez Allana i Florence Bérubé w eseju Sunset Trailer Park (Osiedle zachodu słońca). Autorka, kiedyś rezydentka takiego osiedla, pisze o swych doświadczeniach następująco:
To była ziemia socjalnego podziału, również pas graniczny, gdzie respektowane i śmietnikowe powodowało konfuzję. [s. 17]
Przytacza rozmowę:
– Czy doświadczyłaś, aby inni ludzie patrzyli na nas z góry, bo mieszkamy w trailer park? – zapytałam moją mamę.
– Nigdy – odparła.
– Ale kim były twoje przyjaciółki?
– Wszystkie pochodziły z mojego osiedla.
– A sąsiedzi z prawdziwych domów?
– Och! Oni nas nie lubili – w ogóle! – wykrzyknęła. – Uważali, że ludzie wynajmujący przyczepy pochodzą z ludzkiego śmietnika. Nie chcieli zawierać z nami znajomości. [s. 17–18]
Brak pewności jutra wpłynął również na powstanie tymczasowej estetyki, nawet dla Amerykanów, trudnych do zaskoczenia kiczem, będącej szmirą. Lokator przyczepy pozbawionej kół nie musi pochodzić z dołów społecznych, może mieć mieszczańskie poczucie smaku, aspiracje i ogromną ochotę na stabilizację. Na razie jednak montuje kolorowy płotek dookoła ścieżki prowadzącej do jego miejsca zamieszkania, wsadza plastikowe kwiatki, żeby stworzyć atrapę ogródka, i kończy dekorację miniaturą wiatraka Moulin Rouge na dowód, że wie coś niecoś o świecie. Dla imitacji werandy założy daszek z blachy falistej, aby w cieniu pić piwo z butelki zapakowanej w papierową torebkę. Tak może minąć jedynie kilka miesięcy, zanim dostanie lepiej płatną pracę, lub lata, bo próby wyrwania się z tego miejsca uległy przedłużeniu.
White trash, czyli w wolnym tłumaczeniu „biali ludzie-odpady”, ranią amerykańską dumę, prawda o nich jest wstydliwa i chętnie zaryglowano by ją w przyczepach kempingowych. Ale nie da się! Biali od zawsze mieli prawo do wolnego przemieszczania się po kraju. To nie carska Rosja i ZSRR, gdzie nędzarzom nie było wolno paskudzić krajobrazu.
W okresie Wielkiej Depresji biała biedota z południa Stanów poszukiwała zatrudnienia przy pracach polowych. Co odważniejsi emigrowali na północ do Michigan, a szczególnie do Detroit, gdzie mieli szanse na zatrudnienie w przemyśle samochodowym i – w czasie wojny – zbrojeniowym. Motown (Motor Town) miało się dobrze do końca lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, ale rządy szeregu następujących po sobie prezydentów najpierw spowolniły rozwój, a następnie rozbujały niczym niehamowaną korupcję. Całkowitego upadku koniunktury dokonało wywiezienie fabryk samochodów do Azji i Afryki w pogoni za tanią siłą roboczą.
Kilka dni temu Detroit otrzymało, w końcu, po przeszło roku dywagacji, oficjalny status bankruta i media głoszą „hosannę na wysokości”, że miasto stanęło na starcie nowych możliwości. Tylko że upadła, prawnie i faktycznie, aglomeracja miejska zniknęła pod bujnie pleniącymi się chwastami, a na gankach zaniedbanych, w tym przypadku prawdziwych, domów, często już przejętych przez bank, siedzą bezrobotni biali, potomkowie przybyszów z Appalachów. Czarnym też nie do śmiechu, ale zajmujemy się rasą „dominującą”. Poniższe słowa pochodzące z eseju Name Calling (Przezwiska) autorstwa Johna Hartigana, dotyczące Metropolii Detroickiej lat dziewięćdziesiątych, jedynie potwierdzają prawdę o zafałszowanym obrazie narastającej biedy:
Krytyczne zwrócenie uwagi [na white trash] często podnosi niełatwe do rozważenia problemy „szacunku czy poważania” powiązanego znaczeniowo i wplecionego w identyfikację różnic w obrębie tej samej jakości, w tym przypadku jasnej skóry.
[…]
Naukowcy z kręgów socjologicznych powinni zwrócić więcej uwagi na sytuację białych z marginesu społecznego – istnieje wiele przekonujących powodów po temu. Najważniejszym między nimi może być fakt, że politycy i badacze zjawisk socjologicznych skonstruowali dalece zniekształcone wyobrażenie ubóstwa w tym kraju (USA). Podczas gdy ciemny kolor skóry tworzy medialne oblicze biedy, skóra jasna stanowi o jej znakomitej większości. [s. 51–52]
U.S. Census Bureau (Państwowe Biuro Spisu Ludności) w roku 2012 podało, że około 43,5 miliona obywateli nie osiąga rocznego dochodu brutto 23850$ na czteroosobową rodzinę, czyli nie wiąże końca z końcem. Proszę nie przeliczać na złotówki. Wprawdzie benzyna jest tańsza w USA niż w Polsce, ale dom lub mieszkanie z wszelkiego rodzaju ubezpieczeniami (w tym zdrowotne) i podatki są znacznie kosztowniejsze i za powyższą kwotę pojedynczej osobie nie jest łatwo nadążyć za inflacją, a co dopiero rodzinie. Dane statystyczne podawane w procentach często zamazują prawdziwe oblicze ubóstwa. Rasa biała ma najniższy relatywny współczynnik biedy (9,9%), gdy czarni najwyższy (28,4%). Liczbowo: wśród białych ponad 22 miliony to pariasi, gdy wśród Afroamerykanów około 11 milionów. Obojętne zresztą, jak na to patrzeć, liczby dotyczące nędzy i inne dane o poziomie życia w USA są zaskakujące.
Trwałe oblicze amerykańskiego ubóstwa nie dotyczy jedynie cieszącego się złą sławą trailer park, obejmuje również tereny wiejskie.
Cofnijmy się do lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia i problemów poruszonych przez Matta Wray’a w eseju White Trash Religion (Religia White Trash). Przypomina on o społecznej predylekcji do wiary w koniec świata, pokrywającej się z ekonomicznym impasem. Na tym tle interesująco analizuje sytuację swojej rodziny i równocześnie snuje opowieść o walce o przetrwanie niewielkiej, spojonej przynależnością do parafii, prowincjonalnej chrześcijańskiej społeczności, z której pochodzi.
Cotygodniowe kazania [pastor] w dużej mierze opierał na bieżących wydarzeniach światowych. Słuchaliśmy o szatańskim niebezpieczeństwie wynikającym z trilateralizmu: polityki ekonomicznej starającej się ukryć światową zmowę bankierskiej elity i jej aliantów, tajemniczej grupy zwanej „iluminatami”, którzy pragną usankcjonować zglobalizowany zarząd światem […] rozpoznawaliśmy te znaki jako nadejście Antychrysta i staraliśmy się odeprzeć wpływ [wszechogarniającego] zła.
Byliśmy nawoływani do przestawienia się na płacenie jedynie gotówką, bo wszelkie używanie kart kredytowych, czy elektroniczne transfery pieniędzy były postrzegane jako wyjątkowo zgubne próby pozbawienia nas kontroli nad osobistymi finansami. [s. 197–198]
Jakże proroczo przemawiał pastor. Obecne nadużywanie kart kredytowych doprowadza rocznie do bankructwa około 1,5 miliona Amerykanów. Nie chodzi o krytykowanie ich użytkowników, bo zjawisko spowodowane może być choćby wysokością rachunków medycznych – 3 z 5 osób deklarujących upadłość podaje taką właśnie przyczynę. Karta kredytowa nie tylko opłaca szpital, pozwala też na utrzymanie przyzwoitego poziomu życia. Zadłużenie rośnie i raz na osiem lat można zgłosić niewypłacalność, po czym od początku żyje się na kredyt przez następne osiem lat.
Jedynie niektórzy z nas mieli poczucie kontroli prywatnych finansów – częściej pieniądze kontrolowały nas. Ich brak wytyczał ograniczenia bardziej niż cokolwiek na świecie, definiując nasze edukacyjne horyzonty, determinując poziom i jakość opieki zdrowotnej, którą mogliśmy otrzymać – bieda głęboko wpływała na nasze życiowe szanse. Taka sytuacja prowadziła często do prób „duchowego” [a nawet wzniosłego] traktowania pieniędzy. Moja mama, uwiedziona przez teleewangelistów obietnicą darów fortuny, rozpoczęła wysyłanie niewielkich sum jako „ziarna inicjującego bogactwo” do Klubu 700 Oral Robertsa i Pata Robertsona na dowód jej wiary, że Boska Opatrzność zwróci dziesięciokrotnie, czy nawet stokrotnie, naszą inwestycję. [s. 198]
Tymczasem los najbiedniejszych ulegał ciągłemu pogarszaniu.
Lata 1973–78 były apokaliptyczne nie tylko dla mnie, ale dla milionów ludzi zdominowanych przez kapitalizm. […] Między 1970 a 77 zniknęły miliony miejsc pracy. [s. 202]
Przekładając ogólnoświatowy armagedon na lokalny język, autor opisuje zamknięcie fabryki żarówek, które spowodowało niemal kompletne bezrobocie w miasteczku o dwutysięcznej populacji. Żyć jednak trzeba dalej i bronić się, aby nie zostać zmiażdżonym przez ekonomiczny walec.
Stworzyliśmy wspólne ogródki [działkowe] na terenie przykościelnej posesji w celu zabezpieczenia sobie żywności. [s. 203]
A ostatnio doczekaliśmy czasów, kiedy uprawy w obrębie własnego domostwa są zabronione w wielu stanach USA, zaś rolnicy przymuszani do zakupu określonego materiału siewnego, aby nie osłabiać monopolu nasienniczego. Pamiętajmy, że zdecydowana mniejszość Amerykanów mieszka w „mieszkaniach”, do których wchodzi się po schodach lub wjeżdża windą. Znakomita większość, gdyby chciała, mogłaby uprawiać przydomowy ogródek. Taka możliwość napawa korporacje lękiem przed choćby częściowym uniezależnieniem się społeczeństwa od produkowanej masowo żywności. Jako ciekawostkę dla Europejczyka można podać przykład prowadzonej w USA kampanii medialnej przeciw spożywaniu niepasteryzowanego mleka pochodzącego prosto z farmy.
W parafialnym kościele, opisywanym przez autora, na tablicy ogłoszeń zamieszczono publiczną listę miejscowych talentów, osób o określonych umiejętnościach i posiadanych maszyn oraz urządzeń. Gotówki niemal nie oglądano, kwitł barter i wzajemna pomoc sąsiedzka. W oparciu o tę ścisłą współpracę sporządzono coś w rodzaju instrukcji: „jak osłaniać rodziny i przyjaciół przed władzą […] i uniezależnić się od zewnętrznego świata”.
Stereotypy
Prędzej świat zewnętrzny pozwoli odetchnąć ekonomicznie, niż zrezygnuje z wytworzonej przez lata sztampy przesądów, z którymi Matt Wray próbuje polemizować.
W przeciwieństwie do wrogich stereotypów o ciemnych i prostackich biednych wsiokach, niewiedzących niczego o kulturze czy jeszcze mniej o światowych trendach, byliśmy nieznośnie i niekomfortowo świadomi ekonomicznego i kulturowego dryfu, który nas znosił w latach siedemdziesiątych. [s. 203]
Ale co to kogo obchodzi? Biedny nie obroni się prawnie – adwokacka godzina przeciętnie kosztuje między 150 a 270 $, a rodzina w potrzebie otrzymuje 275 $ zasiłku miesięcznie – zatem nie ma o czym mówić. Wygodnie i bez konsekwencji można złożyć na białych ludzi-odpady odpowiedzialność za pijaństwo, narkomanię i dewiacje seksualne, którą nie da się już bezkarnie częstować czarnych demonstrujących licznie i żywiołowo w obronie praw obywatelskich.
Każda klasa społeczna (bo podział jest wyraźny, a granice między nimi prawie tak szczelne jak w Indiach) ma swoje peryferie socjalne. Nie tylko wśród prostackich mieszkańców Appalachów i za firankami „trailerowych” domów zdarza się kazirodztwo. Opisana poniżej sytuacja, literacko przerysowana przez Laurę Kipnis i Jennifer Reeder w eseju White Trash Girl, zawiera sporą dawkę grozy obyczajowej. Bardziej jednak stanowi dowód funkcjonowania obiegowych opinii o white trash jako klasie oddzielonej wszelkiego rodzaju patologiami od szanowanej części społeczeństwa:
[…] była sobie dziewczyna. Bardzo młoda dziewczyna o imieniu Cherry (Wisienka). Cherry miała wujka, wesołego wujka, choć może on był jej bratem. Ten wesoły wujek zwykle przychodził do Cherry późno w nocy… mógł całować jej szyję i wędrować tłustymi, spoconymi łapskami wzdłuż wewnętrznej strony jej delikatnych ud. Czasami też mógł ją pierdolić (pieprzyć, przelecieć – do wyboru). Zawsze jednak zanim wyszedł, nieco ją poobijał, aby siedziała cicho. [s. 117]
Z tego aktu, jak się powszechnie uważa, narodzi się córka, która dorastając, zajmie miejsce matki:
[…] ona mierzy jakieś 165–170 cm wzrostu, ma długie, długie, długie blond włosy, niecieniowane niestety. Ma biały kowbojski kapelusz, dużo mini spódniczek i obcisłe podkoszulki z napisem „I’m baby soft” [„Jestem gładka jak bejbik”] […] również białe lub czarne, błyszczące, bardzo dopasowane kozaczki na klockowym obcasie i w ogóle bardzo dużo białej skóry. [s. 119]
Opis dotyczy mody końca XX wieku, dlatego w 2014 roku nieczęsto można zobaczyć w centrum handlowym kowbojski kapelusz i lakierowane buty do kolan. Ekshibicjonistyczne obcisłości jednak w dalszym ciągu obowiązują, bez względu, czy piękność waży 50, czy 150 kg. Stojąc w kolejce do kasy, wystarczy sięgnąć po tabloid, aby wizerunek white trash girldopasować do którejś z gwiazdek, a nawet do całkiem wziętych aktorek złapanych w chwili przemykania z samochodu do domu. Pozostaje jedynie pomyśleć o preferencjach estetycznych tych pań, ewentualnie malowniczych panów w opadniętych spodniach ukazujących kraciastą bieliznę kończącą się w połowie pośladków i eksponującą przedziałek między nimi. Zły smak prezentowany przez gwiazdy, naśladownictwo i poza na „trash” bywa „cool”, tyle że twórcy stylu nie otrzymają żadnych tantiem za pomysły, a tak przydałaby się kaska…
Nie przeczę, że pijaństwo i narkomania należą do częstych praktyk wśród grup white trash, trudno jednak wyznaczać tutaj granicę patologii, skoro w środowisku Hollywood, jednej z najbogatszych i najbardziej ekskluzywnych społeczności w US, gdzie od dziesiątków lat prezydenccy kandydaci szukają pieniędzy na kampanie, jak się powszechnie uważa – nieuzależnionych można policzyć na palcach… no dobrze, dwóch rąk. Nie wiem, czy poniższe uwagi, pochodzące ze wstępu do książki, mogłyby stanowić wystarczające usprawiedliwienie tego zjawiska
[…] termin ‘white trash’ […] staje się coraz bardziej popularny i istotny w głównym amerykańskim nurcie kulturowym: wszelkiego rodzaju osoby publiczne nazywają siebie w ten sposób […]. Jaką funkcję spełnia white trash w amerykańskiej kulturze? [s. 7]
Annalee Newitz i Matt Wray uważają, że to „rodzaj głównego nurtu wielokulturowego”, na którego sukces wszyscy liczyli jeszcze w czasie, gdy powstawała książka. Jednak już początek XXI wieku udowodnił, że wrzucenie skrajnie różnych kultur na jedno osiedle narobiło więcej złego niż dobrego.
Znaczącą grupą, aczkolwiek pominiętą w książce, są biali emigranci dobrze mówiący po angielsku, ale z akcentem. Na ogół będą gorzej obsłużeni i wynagrodzeni, często pominięci i za plecami wyśmiani, no chyba że mamy do czynienia z Penelope Cruz, Salmą Hayek, Sylvestrem Stallone lub Arnoldem Schwarzeneggerem. Wyjątek potwierdza regułę i dopiero trzecie pokolenie nabiera pełnych społecznych praw.
Kupowanie – narodowy sport amerykański
Gael Sweeney w eseju The King of White Trash Culture (Król śmieciowej kultury) wspomina krótko o manii kupowania:
Podział między produkującym mężczyzną i konsumującą kobietą, kanonizowany w kulturze klasy średniej, upada w przypadku white trash: zarówno kobiety, jak mężczyźni uwielbiają kupować, nabywać, ubierać się i obstawiać się durnostojkami. Autobusowa wycieczka do przyfabrycznego sklepu, ewentualnie centrum handlowego z obniżonymi cenami, to wakacje dla white trash. Jeśli mają samochód, zwykle małą ciężarówkę, zwiedzają wyprzedaże z prezentami, wszelkie przydrożne atrakcje lub wstępują do Graceland w celu nabycia szklanej kuli ze śniegiem, dywaników, dekoracyjnych świec, talerzy albo figurynek jako kolekcjonerskich drobiazgów, aby aranżować wystawnie i barokowo istniejącą egzystencję. [s. 250]
Zjawisko kupowania nie uległo zmianie, przeobraziły się sklepy, rozrosły centra handlowe, dołączył Internet, a zamożność społeczeństwa nie jest już mierzona wypracowanymi zarobkami, ale poprzez siłę nabywczą pompowaną kredytem. System uwodzi na różne sposoby: obniżki posezonowe, przedsezonowe, dodatkowe 10% za posiadanie karty kredytowej danej sieci. Szalone wyprzedaże po Święcie Dziękczynienia, które zaczynają się tuż po środku nocy, ale chętni zasiadają, szczególnie przed Walmartem, na rozkładanych stołeczkach, w śpiworach, już wieczorem. W roku 2013 w supermarketach otwartych nawet o 4 rano stratowano na śmierć 7 osób, 90 zostało rannych, a całe bojowe natarcie ludzie rozwinęli w celu zdobycia niewiarygodnie przecenionych przedmiotów, bez których można się obyć. Przeszklone drzwi domu towarowego szturmuje właśnie white trash, aby tanio nabyć drogi telewizor i nieważne, że jest on po reanimacji. Stanie w centralnym miejscu saloniku jak zbyt wielki ołtarz, przed którym wcinająca czipsy i pijąca piwo rodzina będzie modlić się do obscenicznych bijatyk rodzinnych Jerry’ego Springera.
Kupować! Nie potrzebujesz drabiny, ale nabywasz, bo była na końcowej wyprzedaży za 20% ceny pierwotnej. T.J.Maxx oferuje kobietom, jeszcze pracującym pomimo kryzysu, niezły towar, ale również jest lądowiskiem resztek z pańskiego stołu. Rok wcześniej pani doktorowa za elegancję „na topie” płaciła 200$ w Nordstrom albo w Macy’s, w tym roku pani pomoc pielęgniarki zapłaci za to samo 50 w „Tidżeju” lub w „Marshallsie”.
Każdy zaopatruje się, na swoim poziomie, w towary w większości niekonieczne, bo system pogania, a banki nagabują za pomocą listów z propozycjami kart kredytowych. Nie stać cię? Nie ma sprawy, możesz się zadłużać i nie martw się o spłatę. Uwodzą czerwone metki: 5 dolarów za sweterek, 10 za spodnie. W domu okazuje się, że ciuchy nie pasują, lądują zatem na stercie innych tanich sprawunków, bo nie ma czasu na ich oddanie. Kiedyś taką kolekcję podsumowałam – mogłabym sobie za ekwiwalent kupić drogi, wypasiony komputer marki „Apple”.
Sterty ubrań niepotrzebnych, nienoszonych, noszonych nieznacznie, które przestały nam się podobać, oddajemy przykładowo Armii Zbawienia, która wypełni nimi wieszaki i półki sklepów z odzieżą używaną, jak to mówi się w Polsce – lumpeksy. Tanio, niemal półdarmo. Można sobie pozwolić na pięć rzeczy, osiem, jeszcze dzbanek i wazonik, bo tamten się wyszczerbił. Nie jest źle, jeśli potrafimy bez żalu wyprowadzić z domu nietrafione zakupy, gorzej, gdy, w tym zamęcie nabywania i traktowania nowych rzeczy jako remedium na niepokój, zaczynamy gromadzić.
‘Hoarding’ to po polsku ‘gromadzenie’, ale jako jednostka chorobowa zostało ono określone terminem ‘syllogomania’.
Polskie chomikowanie zapasów miało zupełnie inną genezę niż amerykańskie. Pamiętam babcię, przesiewającą mąkę i składającą do lodówki nasze niedojedzone kanapki lub pół łyżki ziemniaków, która przeżyła okres wojennego głodu we Lwowie. Amerykanin resztkę jedzenia wyrzuci. Notabene, w magazynach marnuje się 20% wyprodukowanej i niesprzedanej żywności.
W okresie PRL-u spędzaliśmy czas w kolejkach „za” papierem toaletowym, konserwami mięsnymi, rybnymi, z groszkiem zielonym czy przecierem, bo „rzucili”, a my zaopatrywaliśmy się na zapas, wiedząc, że szczęście „dostania” ponownie nie zdarzy się zbyt szybko.
Amerykanie zakwalifikowali zbieractwo do uzależnień, podobnie jak hazard, anoreksję, bulimię, trichotillomanię, nie mówiąc o pospolitych dewiacjach alkoholizmu i narkomanii. Pomnażanie posiadania ma wypełniać pustkę, usuwać lęki i może pochodzić z drobnych sklepowych kradzieży (wzrost adrenaliny) lub z kompulsywnego kupowania. „Ludzkie śmieci” kumulują śmieci: bibeloty z lumpeksu lub jednodolarowego marketu, pchlego targu. Pokrycie całej płaskiej domowej powierzchni drobiazgami nie zatrzymuje procederu. Tandeta w dalszym ciągu jest znoszona, wrzucana w kartonowe pudła, rozstawiana po kątach w plastikowych siatkach, w których przybyła. W końcu z bardzo skromnych środków finansowych trzeba wygospodarować 100 $ miesięcznie na wynajęcie prywatnego magazynu. Potrzeba jest matką, w tym przypadku nie wynalazku, ale świetnego interesu. Pojawiły się niskie wąskie budynki, do złudzenia przypominające garaże z polskich wielkopłytowych osiedli. Raj dla zbierających badziewie, które jedynie hipotetycznie może być przydatne. Częstym zjawiskiem jest porzucanie pomieszczeń po ich zapełnieniu po sufit i wynajęcie następnej skrytki, pustej, obiecującej spokojne piętrzenie nadmiarów przez następnych kilka lat.
W USA wszystko jest na sprzedaż, a reality show o prowadzonych w ciemno przez podnieconych graczy licytacjach porzuconych magazynów – ma znakomitą oglądalność. Rodziny ze wzrokiem przylepionym do telewizyjnych ekranów zakładają się o wartość zamkniętego sezamu.
Zapełnianie każdej wolnej przestrzeni – a gdy ona się skończy, warstwowego układania – dopuszczają się również zamożni. Mogą obsesyjnie przywiązywać się do sprzętów. Właścicielka niemal królewskiej posesji potrafi wyrzucić sprzątaczkę za rozbicie pospolitego wazonu, w jakim kwiaciarnia przysyła zamówiony bukiet, mimo że w piwnicy na kilku półkach pokrywają się kurzem podobne szklane naczynia.
Klasa wyższa posiada imponujące rezydencje z głębokimi piwnicami, rozległe otoczenie z licznymi domkami dla gości, pakamerkami na narzędzia, ileż tam może się zmieścić błyskotek, koszyczków wielkanocnych, stert magazynów, pościeli, talerzy, sztućców, obrazków, wazoników, odzieży… Czy to się kiedyś usuwa? Czasami tak, ale częściej porządku dokonują dzieci po śmierci rodziców. Przed sprzedaniem posesji pakują wszystko w ciężarówki i odsyłają „dla biednych”.
Materialnych resztek w Ameryce jest zatrzęsienie, zdarza się, że Armia Zbawienia okresowo ogranicza przyjmowanie, bo jej magazyny nie mieszczą nawału darowizn. Widziałam skład tej organizacji przed Bożym Narodzeniem, półki niemal uginały się od wszelkiego rodzaju rzeczy i przedmiotów. Przypomniałam sobie wtedy sceny z filmu Obywatel Kane obrazujące monstrualne zbieractwo. Wydawać by się mogło, że niemożliwe jest takie spiętrzanie dóbr materialnych. Tymczasem syllogomania głównego bohatera wcale nie została artystycznie przesadzona.
White Trash: Race and Class in America, edited by Matt Wray and Annalee Newitz, Routledge, 1997. Cytaty na potrzeby niniejszej publikacji przetłumaczyła Halina Kaczmarczyk.
Recenzje
Z tej samej kategorii: