1.
W nocy Misie zaczęły strzelać gromami. I nikt nie wiedział, skąd się wzięły te błyskawice przecinające niebo i wywołujące huk, od którego trzęsły się szyby i tynk leciał z dachów. Więc dopiero potem, gdy już wybiegliśmy na podwórko (każdy tak, jak spał, w piżamie, koszulce lub bez niczego), zobaczyliśmy miny Misiów zagniewane i złe. Ich małe łepki zatknięte na pale ciosały gromy i iskry leciały im z oczu, a razem z iskrami gromy, które przeszywały ludzi na wskroś. I zostawał po nich tylko dym, mała, ciemna chmurka, która szybko rozwiewała się w chłodnym powietrzu. No i kawałek spalonej ziemi, z odciśniętym śladem misiowej łapki.
A rano się śmiały, jakby nigdy nic. Dzieci biegały wokół Misiów i Misie podskakiwały na swoich palach, machając do dzieci uszkami. I wszystko było, jak wcześniej: huśtawki, zjeżdżalnie i rozłożone na słońcu hamaki. Drewniane domki i kawałek podwórka ogrodzonego siatką, zza której zerkały owce. I tylko gdzieniegdzie na trawniku zostały jeszcze dymiące ślady z garstkami popiołu. Dzieci roznosiły ten zapach po całym miasteczku, ale nikomu to nie przeszkadzało. A może nikt już nie czuł spalenizny; wchłaniał ją duszny zapach rzepaku i dym z grilla. Jedliśmy na ziemi, rzucając co najlepsze kąski Misiom, wysoko, do góry, a one chwytały je w locie żabimi językami. Stadko beczało żałośnie i był upał, noc, ktoś grał na gitarze. I w końcu okazało się, że to właśnie jedno z dzieci tak rozgniewało Misie; gdy wymknęło się, żeby po raz ostatni nakarmić owieczki, rozsypało niechcący okruszki pod palami. A to Misie bardzo zezłościło – okruszki zmieniły się w gwiezdny pył, uniosły się w górę i parzyły Misiowe futerka. Misie skwierczały i wyły, gdy okruszki wypalały w nich dziury. Dlatego Misie były złe i dlatego zaczęły strzelać tym żywym ogniem, które je tak palił. Wszystko się wyjaśniło, a gdy tylko się o tym dowiedzieliśmy, ułożyliśmy stos z okruszków. Misie paliły się całą noc i dały dużo światła.
I nie trzeba było nawet zapalać w kominkach, tak było ciepło. Ognisko trwało do rana i mięsa starczyło dla wszystkich; a potem dzieci tańczyły wokół stosu, śpiewając Misom piosenki na dobranoc, na do widzenia. Jedna z nich brzmiała mniej więcej tak: „wiszą Misie na palach i je ogień pochłania, ogień Misie pozjadał, z Misiów jest marmolada. Złe Misie!”.
Głupie, złe Misie, powiedziałam po obudzeniu. A mogły się nie przyznawać.
2.
A to wszystko zaczęło się od tego, że ze sobą zerwaliśmy. A dopiero, gdy zerwaliśmy, wszyscy się o nas dowiedzieli. Ciotka dała na mszę, a Babcia przyniosła słój pełen kondomów. Dziadek jak zwykle wpychał mi wymięte dziesiątki do kieszeni. Ależ nie trzeba, daj spokój, mówiłam, rozwijając banknoty na stole. Jednak on uparcie wpychał mi je z powrotem. Więc w końcu kupiłam sobie małego, pluszowego misia, któremu w nocy wyrywałam powieki i skubałam kłęby waty z nadprutego futra. Misio syczał jak pies, który nie może już szczekać. Syczał tak całymi nocami. Ale nie to było najgorsze.
Najgorsze było to, że musiałam pojechać, tam, nad zalew, do tamtego domu. Pojechać i patrzeć, jak bardzo jesteś szczęśliwy ze swoją nową dziewczyną. I już nie było odwrotu
(bo nawet w snach nie ma łatwych odwrotów), więc pojechałam; rozpakowałam plecak i akurat leżałam w hamaku, gdy przyjechałeś ze swoją nową dziewczyną. Więc znów rozkładałam rzeczy, rozpakowywałam je po całym domu. Aż Agnieszka – bo tak miała na imię twoja nowa dziewczyna – zaczęła się martwić, czy dla niej już nie zabraknie miejsca. No i zabrakło. Więc, przesadnie miła, zaproponowałam jej małą półkę pod lustrem. Nawet przesunęłam radio, po co marnować dobre miejsce na takie radio. Ale takich półek to ja mam, miliony! Ja potrzebuję pokoju! Śmiała się Agnieszka i machała rękami, jakby to było nic, albo jakby odganiała bardzo natrętne, niewidzialne muchy. I rzeczywiście, później znalazłam jej torbę, pełną przenośnych, drewnianych półek i niewidzialne owady pogryzły mi ręce do żywego mięsa. Musiałam uciec z tamtego domu, leżałam w trawie, choć bardziej przekładałam kartki, niż czytałam. Obok dzieci syczały, wygrzewając się jak jaszczurki. Robiły wyścigi samochodów posklejanych z patyków i kamieni, a potem uczyły mnie, jak wspinać się na drabinki. Gdy spałam, dzieci zrobiły mi rysunki na plecach, tatuaż z czarnymi piórami wyrastającymi z łopatek i parą pistoletów na żebrach. A potem zjeżdżałam w dół długim, ciemnym tunelem i wpadłam w piasek. Leżeliśmy pod jasnym, niebieskim płótnem, na którym ktoś dorysował słońce i chmury. Dziwnie wyglądały te chmury, bardzo realnie.
Dopiero potem się okazało, że to był chodnik.
3.
W tym śnie zrywałam jabłka i miałam czerwone, lepkie od soku palce. Musiałam znaleźć drogę. Miałam koszulkę umazaną ziemią, pełną smug z krwi i trawy. Musiałam ją zdjąć, zanim mnie zobaczysz. Ale gdy weszłam do kuchni, wszyscy już tam byli; obgryzali kości, które zostały po Misiach, pili przez całą noc. Więc prałam koszulkę nad zlewem, a z materiału sączyła się krew. Coraz jej było więcej i więcej, przybywało, zamiast się wypłukiwać. I za plecami słyszałam, jak bardzo byłeś szczęśliwy ze swoją nową dziewczyną. I Agnieszka śmiała się z półeczek, a moje pióra swędziały. Myślałam o pistoletach, które na razie bezpiecznie leżały za paskiem spodni, ale już się zaczęły wysuwać, drgały, jakby się same odrywały od skóry. Jakbym już je trzymała i jakbym już miała naciągnąć ten cyngiel; nabite i gotowe do strzału. Wyobraziłam sobie, jak strzelam. I nagle powietrze całe wypełniło się krwią, kropelkami zawieszonymi szczelnie w niczym. Dopiero potem był krzyk, huk, smród prochu. I dopiero potem to wszystko wybuchło.
Gdy się odwróciłam, rzeczywiście było po wszystkim: tydzień po tym, gdy zerwaliśmy, leżałeś pod stołem bardzo martwy ze swoją nowa dziewczyną. Krew, pióra, proch. I było biało nad całym miastem, zupełnie biało, wyglądało, jakby to śnieg padał.
4.
Od rana jeździły karetki. I nie wiedziałam, co o tym myśleć, bo nie było tam żadnej drogi. Tylko domki i las, zielona otchłań, rozpościerająca się aż pod horyzont. Widziałam ją z okna, paliłam, podczas gdy tatuaże na moich plecach swędziały i krwawiły. Drzewa były ciemne i chłodne, ale nie znalazłam żadnej ścieżki, która by dokądś prowadziła. Tylko drobne igiełki i paprocie łaskotały skórę. Bo jednak szukaliśmy wyjścia z tego piasku, dzieci i ja, szukaliśmy dziury w niebie z jasnego płótna. Szukaliśmy zalewu, w którym można się kapać, ale znaleźliśmy tylko zejście do brudnej rzeki, śmierdzącej szlamem. Ale było ciepło, cicho, tylko z daleka szumiały gałęzie; sygnałów już stamtąd nie było słychać. Trawa rosła wysoka i soczysta, nagrzana słońcem i owczym runem; ziemia pachniała zgnilizną. Wgryzamy się w tą zieleń, opalamy, jakbyśmy wyszli prosto z długiej zimy. A to był tylko sen o zaspach śniegu, większych niż ludzie, większych niż domy, w którym wszyscy umierali z zimna. Żeby potem obudzić się w innym śnie, o karetkach jeżdżących przez las na sygnale, o ciemnym lesie, z którego nie było wyjścia.
5.
Istniało jedynie zejście w dół. Tam, na podwórku, pod piaskownicą, na samym jej dnie zaczynały się schody do bunkra. Szukaliśmy końca tej ciemności, znów szukaliśmy okien
w tunelu, ale wszystkie studzienki były zadrutowane i zamurowane schody. I tylko pochodnie zatknięte na ścianach dawały trochę świtała. Dzieci skakały po chodniku, na którym narysowane były gry w klasy, każdy kwadrat innym kolorem kredy, każdy w innym kierunku. Tak się poruszaliśmy, skokami, po mapie z kwadratów. I mogliśmy tak iść przez całą noc, cały sen, bardzo długo. Aż w końcu gdzieś pod Sukiennicami znaleźliśmy zaginiony rękopis Mirona Białoszewskiego, ten z Powstania Warszawskiego, ale fragment nigdy nie opublikowany. Były tam dziwne, powykręcane słowa, rysunki cegieł, trupów i kwiatów między spalonym murami. I ktoś powiedział: wołanie o pomoc, pieśń bombardowania.
Ten głos był także częścią innego obrazu, który przyśnił mi się kilka dni wcześniej. Ale wtedy był tylko tunel i wołanie, które wychodziło z kartek:
– Oooo Paaani oo Paani…
– Oo Paaani…
Wołanie krążyło między dziećmi rzędami tłustych, czarnych liter, odbijało się echem. Musimy schodzić coraz głębiej i niżej w dół i w końcu nie zostało już nic więcej. Dalej było tylko spadanie, w ciemność jeszcze większą. Dalej były kamienie i piach, był głos, który jęczał w tej ciemności i był zapach ziemi, wciąż tak samo wilgotny i gorzki.
Joanna Lech
(1984) Poetka, autorka tomów "Zapaść" (Biblioteka Arterii, Łódź 2009) oraz "Nawroty" (Wydawnictwo WBPiCAK, Poznań 2010). Publikowała prozę w "Ricie Baum" i "Pograniczach", poezję w m.in. w "Studium", "Tyglu Kultury", "Toposie", "Gazecie Wyborczej", "Czasie Kultury", "Tygodniku Powszechnym", "Radarze", antologiach "Poeci na nowy wiek" (Biuro Literackie, Wrocław 2010) oraz "Free Over Blood" (Londyn 2011). Laureatka wielu ogólnopolskich konkursów poetyckich. W 2007 r. zdobyła nagrodę główną w XIII konkursie im. J. Bierezina w Łodzi. Za debiutancki tom otrzymała m.in. nagrodę specjalną w X edycji Konkursu Literackiego PTWK w kategorii "debiut roku" oraz nominację do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Za "Nawroty" nominowana do Nagrody Literackiej NIKE 2011. Stypendystka Miasta Krakowa (2011). Redaguje dział poezji w "Kofeinie". Pochodzi z Rzeszowa, mieszka w Krakowie.
Zobacz inne teksty autora: Joanna Lech