Żyjemy, a przynajmniej do niedawna żyliśmy w przekonaniu, że jedna rzecz się ludzkości niewątpliwie udała. Uciekliśmy od widma zarazy, która prześladowała naszych przodków od najdawniejszych czasów. Nasze dzieci niemal nie umierają przy narodzinach, nasza kranówka jest czysta, a uściski i pocałunki bezpieczne. Wystarczy zastosować się do kilku prostych zaleceń.
Co jakiś czas pojawiał się film science-fiction opowiadający o niszczycielskiej epidemii, przeszliśmy kilka okresów chwilowego lęku przed świńską i ptasią grypą, BSE. Jednak była to trwoga podsycana głównie przez media. Wielka katastrofa nie nadchodziła. A na pewno nie taka, której nie moglibyśmy zgotować sobie sami. Ludzie ginęli w wojnach, z powodu nadmiaru cholesterolu i zanieczyszczeń powietrza, sami przez siebie.
Owszem w państwach Trzeciego Świata zdarzały się jakieś tam klęski żywiołowe: tsunami, huragany, pożary, jednak i to było ludzkim dziełem. Przecież to my spowodowaliśmy zmiany klimatyczne, a zatem to naszą winą są wszelkie kataklizmy. Kogo innego mamy obwiniać za złą pogodę, skoro już całą epokę w geologii nazwano antropocenem?
Człowiek więc uczynił siebie we własnym mniemaniu jedynym władcą swego losu. Przyznając sobie biologiczną przypadkowość, chyba nigdy nie staliśmy się od niej tak niezależni. Zadziałała tu prosta dialektyka – poprzez uświadomienie sobie swych ograniczeń, pokonaliśmy je. Do tego dochodzi nowoczesny sceptycyzm, który twierdząc, że wszystko jest kwestią interpretacji, dowodzi, że nie ma na świecie nic, co nie byłoby wytworem kultury. I nagle, w początkach drugiego dziesięciolecia XXI wieku, dostajemy po łbach.
Pojawia się coś zupełnie niezrozumiałego. Bezmyślny, nieposiadający celu, nieumiejscowiony w żadnym łańcuchu ludzkiej sprawczości wirus. Atakuje biednych i bogatych, we wszystkich częściach świata, każe nam zakładać na twarze maski, obawiać się miejsc publicznych, wstrzymać samoloty, odwołać zagraniczne wakacje. Kogo za to winić?
Mamy problem z zaakceptowaniem tej nagiej, absurdalnej prawdy, że dla podstaw naszych dziejów, gospodarki, całego stylu życia największym zagrożeniem jest zupełnie ślepa siła. Tak jak kiedyś przypisywano klęski i zarazy bogowi/bogom, a następnie na ich miejscu stanęły w dużym stopniu ideologia, polityka i gospodarka (splecione nierozerwalnym węzłem i równie co Bóg wszechwładne), tak dziś trudno było powiedzieć, skąd to się wzięło, czemu akurat teraz i co trzeba czynić. Ludzie poczuli strach.
Więcej kontroli, więcej oporu
Strach zachęca do działania. Odpowiadając na to, co niezrozumiałe, państwa demokratyczne postanowiły użyć całej potęgi swego aparatu, aby zapewnić bezpieczeństwo obywatelom. Czyli – zgodnie z jego wewnętrzną logiką – to my sami postanowiliśmy ograniczyć się dla własnego dobra.
W oparciu o moc autorytetu profesorów medycyny, ekspertów, całej merytokratycznej machiny, dokonaliśmy zawieszenia fundamentalnych swobód świata liberalnego – wolności przepływu ludzi, towarów i kapitału. Inwigilacja stała się jawna i dobrowolna. W końcu na szali była wyższa wartość: zachowanie dotychczasowego kształtu życia. Aby go ocalić, należało chwilowo go wstrzymać.
W Europie bez większych oporów udało się w najintensywniejszej fazie pandemii doprowadzić do zatrzymania niemal całego życia społecznego. Odwołano cykliczne imprezy i ceremonie, nadające dużej części ludziom poczucie sensu i ciągłości. Chcemy wyjść z tego zagrożenia i rozumiemy, że chwilowe zrzeczenie się wolności jest niezbędne – tak brzmi głos zdrowego rozsądku, nienegującego kompetencji naukowych autorytetów. Tak brzmi głos większości.
Teoretycy państwa od Carla Schmitta po anarchistów zauważają jednak stały mechanizm – w sytuacjach kryzysowych, okresach stanu nadzwyczajnego, państwo zmuszone jest do zdjęcia maski. Przemoc wobec tych, którzy zagrażają interesowi publicznemu, musi stać się otwarta. Pozory legalizmu, demokracji, praw człowieka schodzą na dalszy plan, gdy trzeba działać zdecydowanie. W tej sytuacji ujawnia się jednak cały problem teorii państwa, którego początków możemy szukać jeszcze w Kalliklesie Platona – czy interes publiczny i prawo nie są przypadkiem złudą, narzucaną słabszym przez silniejszych, czy państwo chroniąc siebie, nie chroni w istocie wyłącznie tych, którzy nim rządzą? Czy państwo to nie zalegalizowana organizacja przestępcza?
Te dwa czynniki, niezwykle silna wiara współczesnej cywilizacji w moc sprawczą człowieka oraz ujawnienie mechanizmów przemocy przez aparaty państwowe, które musiały jakoś poradzić sobie z problemem pandemii, doprowadziły do wzmocnienia się rosnącego od lat w siłę ruchu antyszczepionkowego, który w obecnym czasie przeistoczył się w ruch „koronasceptyków”.
Teorie spiskowe dopatrują się w całej pandemicznej sytuacji przygotowanego dla mas teatru, a co najmniej podsycania paniki przez grupy interesu, którym obecna sytuacja jest na rękę. Cały współczesny dyskurs medyczny i narzucane przezeń regulacje są efektem machinacji ze strony tzw. Big Pharmy, będącej narzędziem w rękach jeszcze potężniejszych mocodawców.
Antyszczepionkowcy na dobre wchodzą do mainstreamu. Niech świadectwem tego, jak bardzo koncepcje antyszczepionkowe w swej wersji light stały się obecne w życiu społecznym, będzie fakt, że tylko jeden z jedenastu kandydatów na prezydenta Polski (Waldemar Witkowski) w czasie debaty na pytanie o szczepionkę na koronawirusa odpowiedział otwarcie, że powinna być ona obowiązkowa. Wszyscy pozostali – od prawa do lewa – bądź uciekali od pytania (niby Robert Biedroń, który w stylu taniego demagoga stwierdził, że bardziej „przydałaby się szczepionka na nienawiść”), albo odwoływali się do idei „wolności”, wedle której ludzi nie można zmuszać do naruszania własnej cielesności nawet za cenę bezpieczeństwa ogółu. Nagle okazało się, że kandydaci na urząd głowy państwa boją się przyznać, że jednym z podstawowych jego zadań jest zmuszanie ludzi do niektórych rzeczy. Paradoksalnie to właśnie Waldemar Witkowski, socjalista starej daty, odpowiedział najmniej wolnościowo – tak, szczepionka ma być obowiązkowa, ludzie, chcą czy nie, muszą ją przyjąć, ponieważ stawką jest „bezpieczeństwo publiczne”, poparte autorytetem lekarzy. Demokracja nie jest absolutna, niektórzy mają więcej racji od innych.
Teoretycznie większość obywateli nie ma nic przeciwko zaszczepieniu się na COVID-19. Według czerwcowego sondażu, opublikowanego przez Warszawski Uniwersytet Medyczny, 28 proc. Polaków nie przyjęłoby szczepionki, gdyby była ona dostępna. Wbrew pozorom jest to ogromny procent, właściwie przekreślający całą ideę wakcynacji, która nabiera sensu dopiero wtedy, gdy jest masowa. Skuteczność szczepień nie jest bowiem stuprocentowa, więc blisko 30 proc. potencjalnych nosicieli może w szybkim tempie doprowadzić do powrotu epidemii.
Innymi słowy, sami, w imię własnego człowieczeństwa jako idei istoty wolnej od przymusu, podważamy jedno z największych ludzkości – wyzwolenie się homo sapiens spod bezmyślnej presji darwinowskiej selekcji, epidemii cyklicznie przetrzebiających populacje gatunku. Zamieniamy przymus społeczny na przyrodniczy? A może coś innego?
Epistemologiczny alterglobalizm
Pandemia i związane z nią działania są krytykowane z pozycji, którą do nie tak dawna moglibyśmy uznać za domenę lewicy wolnościowej, czy też alterglobalizmu. Nastąpiło jednak pewne odwrócenie biegunów.
Ciężko się kłócić, że zwykliśmy łączyć argumenty antyszczepionkowców czy obecnych „koronasceptyków” z prawą stroną sceny politycznej. Ów dyskurs został całkowicie niemal przez nią opanowany. W skali globalnej jego eksponentami są m.in. Donald Trump czy brazylijski prezydent Jair Bolsonaro. Z kolei w Polsce siłą sprzyjającą tej „antyautorytarnej” wizji społeczeństwa jest Konfederacja. Na domiar, liderka ruchu „świadomych szczepień”, prezeska organizacji Stop NOP, Justyna Socha, publikuje swe artykuły w piśmie „Warszawska Gazeta”, które pod kątem narracji doprawdy nie odbiega od niektórych tytułów publikowanych w III Rzeszy.
Gdy jednak spojrzymy bliżej na argumenty używane przez obie te grupy, zauważymy zadziwiające podobieństwo formy myślenia i wyznawanych wartości między koronasceptykami a lewicowo ukierunkowanymi, często inspirującymi się Marksem, niepokornymi myślicielami okresu powojennego – Foucaultem, Marcusem, Adorno, Agambenem. Wolność od hegemonii intelektualnej uniwersytetów i autorytetów, które pod płaszczykiem obiektywnej wiedzy przemycają zniewalającą masy ideologię. Wyzwolenie spod dominacji wielkich korporacji, ręka w rękę idących z politycznymi elitami, za których „demokratyzmem” kryje się policyjna pałka.
Jak pisze Michel Foucault w Historii seksualności, domeną trwającego od końca XVIII wieku dyskursu naukowego jest „nadprodukcja wiedzy”. Okazuje się, że wszystko może zostać normatywizowane, zaklasyfikowane, a zatem – kontrolowane. Wiedza bowiem, jak mówi trywialny już cytat z Foucaulta, równa się władza. Nie oznacza to jednak, że ten, kto wie, ten rządzi. Raczej ten, kto buduje pole wiedzy, określoną episteme, a następnie wypełnia je faktami, ten ma moc tworzenia form życia, kierowania ciałami i umysłami pozostałych.
Wizja ta w prosty sposób prowadzi nas do krytyki medycyny, w przypadku Foucaulta związanej z rozważaniami o seksuologii i całej sferze wiedzy o erotyce jako narzędziu „wytwarzania perwersji” oraz coraz skuteczniejszej kontroli tej najbardziej wydawałoby się spontanicznej warstwy życia. Nowy typ państwowości, która skupia się już nie na „władaniu”, a na „administrowaniu” – bardziej na przewidywaniu i kontrolowaniu zachowania ludzi niż na wymierzaniu im kar – potrzebuje dziedzin wiedzy regulujących każdy element życia ludzi, rozumianych jako „populacja”. Niczym w dobie pandemii – następuje napięcie między zdrowiem jednostki, jej potrzebami a koniecznością działania na rzecz dobra wspólnego. Jak pisze Foucault, jeden z twórców pojęcia biopolityki (jednego z ulubionych terminów zarówno lewicowych myślicieli, jak i antyszczepionkowców), rozmaitości nieciągłych, przypadkowych aktywności seksualnych zostają przypisane wspólne mianowniki, a poszczególne podtypy wrzucone do szufladek normalne/nienormalne. Dwa jakościowo odmienne stosunki np. między członkami tej samej płci zostają wrzucone do kategorii „homoseksualizm”, choć poza tym nie łączy ich nic. Bez takiej klasyfikacji nowoczesne państwo nie mogłoby efektywnie sprawować władzy i dbać o bezpieczeństwo (czyli przewidywalność) życia populacji. Dlatego daje nam prawdę.
Ów argument z władzy-wiedzy (reżimu prawdy), wytwarzającej dyskurs w nieuświadomionym celu bardziej efektywnego sprawowania władzy nad populacjami i przyspieszania rozwoju rynku, jest obecny w argumentacji antyszczepionkowców. Organizacje zdrowotne, uniwersytety czy wreszcie firmy farmaceutyczne są narzędziami kapitalistycznej biowładzy, odbierającej ludziom prawo do spontanicznej troski o siebie, zmuszając ich do zapośredniczenia jej w dyskursie naukowym. Zdrowie ludzkie przestaje należeć do człowieka, stając się kapitałem, poddawanym spekulacji i racjonalnym wyliczeniom. Jeśli jednostkę należy poświęcić na rzecz czterech innych – nie ma problemu, tak wynika z racjonalnej kalkulacji. Człowiek jest wszak tylko wiązką cech. Dostrzec tu można Foucaultowską krytykę cyrkulacji, przedstawioną w zbiorze wykładów Bezpieczeństwo, terytorium, populacja. Biowładza funkcjonuje na zasadzie przyspieszania krążenia pewnych przedmiotów (ludzi, kapitału, żywności) poprzez matematycznie i instytucjonalnie opracowane powstrzymanie cyrkulacji innych – w tym przypadku chorób zakaźnych. Jeśli choroby krążą – musimy tymczasowo zatrzymać cyrkulację dóbr, aby następnie, wraz z pojawieniem się szczepionki, móc z powrotem ją wznowić.
W książce Epidemia szczepień, jednej z biblii antyszczepionkowców, autorka Louise K. Habakus pisze: „hipnotyczne, powtarzane przez pediatrów, gazety, reklamy […] magazyny, rodzice są przekonywani, że to normalne, że dziecko nie może chodzić, robić kupy, jeść, trawić, chodzić do szkoły, czy może nawet oddychać bez całej listy leków”. Usilne wmuszanie w ludzi farmaceutyków jest jej zdaniem metodą wytwarzania kolejnych chorób i kreowania sztucznych potrzeb. Innymi słowy, to narodziny dyskursu medycznego wytworzyły wiele z zagrożeń, którym zapobiegać mają leki. To obsesyjna potrzeba leczenia, która zdaniem autora trawi Zachód od kilkudziesięciu lat, jest pierwsza, nie choroby. Podobnie jak dla Foucaulta dyskurs o seksualności generuje perwersję, która doprowadza do jego dalszego rozwoju, tak też medycyna wytwarza wizję rozlicznych chorób, które uzasadniają jej istnienie. Nakaz przyjmowania szczepionek jest tu jednak zamaskowany wytworzeniem normy, wedle której osoba odmawiająca zabiegu popełnia błąd poznawczy, staje poza normalnością, utwierdzaną przez szereg instytucji. Naga siła, czyli zmuszenie do przyjęcia szczepionki, pojawia się wyłącznie w wypadkach ekstremalnych – dużo bardziej ekonomiczna okazała się bowiem indoktrynacja – produkcja prawdy, w którą, pośrednio wierzą również sami rządzący.
Zresztą niektórzy identyfikowani z lewicą intelektualiści jawnie opowiadają się po stronie koronasceptyków. W trakcie szczytowego okresu pandemii we Włoszech Giorgio Agamben opublikował cykl felietonów, w których atakował istnienie „stref zamkniętych” oraz obowiązkowej kwarantanny. W tekstach tych (tłumaczonych przez „Praktykę Teoretyczną”) widzimy sporo podobieństw między koncepcją homo sacer a człowiekiem zarażonym albo „potencjalnie zarażonym”. W obu przypadkach wolność i podmiotowość jednostki zostaje jej zabrana z uwagi na bezpieczeństwo ogółu. Ludzie pozbawiani są podstawowych praw (jak edukacja czy przemieszczanie się), stając się ciałami zarządzanymi przez znajdujący się w błędnym kole system mający ich teoretycznie chronić.
Okazuje się bowiem, że system służy nie ludziom, a ich „zdrowiu” – ten, kto nie jest „zdrowy”, przestaje być zatem podmiotem społeczeństwa. W Homo sacer podobnego zjawiska Agamben dopatruje się w Rewolucji Francuskiej, która tworząc ideę „obywatela”, odkleiła niejako przyrodzone prawa człowieka od jego fizycznej istoty. Dzięki temu okazało się, że to nie człowiek, a jego „natura społeczna” jest podmiotem praw. Stąd też – jak widać na radykalnym przykładzie Holokaustu – wystarczy odebrać komuś „obywatelstwo”, aby uczynić go niczym więcej niż żywym mięsem. Taki, zdaniem Agambena, może być efekt COVID-19. I to nawet nie w wyniku świadomej intencji polityków, a mocą samego precedensu odebrania praw ze względu na „okoliczności nadzwyczajne”.
Antyszczepionkowcy i koronasceptycy są przedziwną, zwulgaryzowaną, ale zarazem śmiertelnie konsekwentną odmianą postmodernizmu z jego niepokornym duchem wątpienia lat 60. i 70. Wyrażają swoisty „epistemologiczny alterglobalizm”, sprzeciw wobec międzynarodowych środowisk (jak choćby WHO i idące za jej poradami państwa), które ex cathedra, mając za sobą siłę polityczną i policyjną, narzucają to, co jest prawdą, kto ma prawo o niej decydować i jakie są prawidłowe formy funkcjonowania, aż po najgłębszą ingerencję, najczystszą biowładzę. Czymś takim jest zaś obowiązkowe szczepienie, czyli wprowadzanie do naszych organizmów składników zatwierdzonych wcześniej przez całe konsorcjum biowładców. Nasze ciała przestają być nasze. Do cna[1].
Choroba bezobjawowa
Bardzo duży sprzeciw wielu osób, nie tylko powiązanych z ruchami antyszczepionkowymi i antymedycznymi, budzi pojęcie „choroby bezobjawowej”, które płynnie przeniknęło do naszego języka Nowej Normalności. Skoro jakaś choroba jest bezobjawowa, to czy w ogóle możemy ją nazywać chorobą? Czy jeśli większość ludzi nie ma objawów COVID-19, to czy w ogóle wirus ten niesie zagrożenie? Skąd to nagłe ograniczanie naszej wolności przemieszczania się, wypowiedzi (prawo o fake newsach), pracy? Czy nie powinniśmy leczyć tylko tych, którzy są chorzy w sensie praktycznym?
Nieufność budzi też tutaj pojęcie, które niczym wytrych używane jest przez instytucje zdrowotne, aby wytłumaczyć kolejne obostrzenia i nakazy. Jest nim „zdrowie publiczne”, rozumiane nie tyle jako zdrowie indywidualnych jednostek, tworzących społeczeństwo, ale rodzaj pożądanego stanu, w jakim to społeczeństwo powinno się znaleźć.
Analogię możemy dostrzec tu na przykładzie wyłonienia się – w ramach nowoczesnego dyskursu – pojęcia reedukacji, omawianego przez Foucaulta w Nadzorować i karać. Surowa kara za złamanie woli suwerena, będąca niejako jego „zemstą” na ciele winnego, przeistacza się w technikę penitencjarną, której idealnym celem jest przywrócenie człowieka do normy. Relacja suweren–poddani, w której jedna strona określa, co jest dopuszczalne, przeistacza się w relację typu obywatelskiego. Władza staje się przeźroczysta, tożsama z prawami natury. Innymi słowy – ład publiczny, przestrzeganie przepisów nadawanych przez wyłonioną przez obywateli władzę, sprawia, że człowiek, działając przeciw owemu ładowi, działa przeciw sobie.
Podobnie działa dyskurs zdrowia publicznego, zintensyfikowany w dobie koronawirusa – lekarz nie ma na celu wyleczyć nas z cierpień i zagrażającej życiu choroby. Służba zdrowia służy zdrowiu publicznemu, a nie leczeniu ludzi. Jej celem jest nie tyle zniewolenie człowieka, co sprawienie, by lękając się choroby, sam był sobie strażnikiem. Kara za nieposiadanie maseczki, kwarantanna – to tylko warunki graniczne zachowania dobrego obywatela. Lud staje się populacją – przedmiotem uwewnętrznionej kontroli.
Krytyka „choroby bezobjawowej” często związana jest z całkowitą pogardą antyszczepionkowców i koronasceptyków wobec głosów osób teoretycznie najbardziej kompetentnych. Tkwiąca u zarania każdej teorii spiskowej idea: „jeśli ktoś się ze mną nie zgadza, to albo jest jednym z nich, albo został przez nich otępiony”, ujawnia się na każdym kroku.
Jednocześnie w pewnym stopniu to samo, choć łagodniejszym językiem, mówiło wielu lewicowych intelektualistów ostatniego półwiecza. Uczone gremia, stosy badań i eksperymentów, tytuły naukowe nie przekonują sceptyków. Wychodzą oni bowiem z jednego założenia – oficjalna nauka jest skorumpowana, a jej cel to władanie ludźmi. Medycyna zaś, przez fakt, że tak głęboko ingeruje w nasze codzienne zachowania, jest tego wyjątkowo trafnym narzędziem.
Warto przypomnieć sobie jeden z manifestów lat 60. i 70., książkę Ivana Illicha Odszkolnić społeczeństwo, w której autor niezwykle sugestywnie wskazuje, że celem nowoczesnej szkoły jest nie tyle nauka, rozumiana jako zdolność odnajdywania prawdy i rozwiązywania problemów, co urabianie dzieci do zunifikowanego systemu wartości i formułek, które należy znać, aby w przyszłości stać się przydatnym członkiem systemu kapitalistycznego. Ładu, w którym „wiedza” jest funkcją towaru, a jej posiadanie – ścieżką jego zdobycia.
Zdaniem Iana Sinclaira, autora książki Szczepienia – niebezpieczne, ukrywane fakty, podstawowym narzędziem władzy nad ludźmi jest teoria zarazka. Według niego stworzone przez Ludwika Pasteura pojęcie zarazków zostało tak szybko przyjęte przez rządy państw rozwiniętych właśnie dlatego, że stanowi doskonałe narzędzie kontroli i dyscyplinowania zachowań obywateli. Sinclair, przyznając, że zarazki istnieją, neguje ich szkodliwość. Twierdzi jednocześnie, że wszechobecność drobnoustrojów oraz ich nieuchwytność sprawiają, że łatwo uczynić z nich narzędzie terroru. Poprzez przypisanie tym niemożliwym do zobaczenia formom życia negatywnej cechy stało się możliwe wytworzenie nowoczesnej opieki zdrowotnej, której głównym celem jest włączenie jak największej liczby ludzi w działanie systemu.
Większość „koronasceptyków” i zwolenników innego rodzaju teorii spiskowych używa tu podobnego, powtarzanego jak mantra argumentu: nie słuchaj mediów ani ekspertów, włącz myślenie. Mamy tu do czynienia z niemal identycznym rozumowaniem co u Illicha i innych krytyków powojennego szkolnictwa – szkoła narzuca prawdę, tresuje ludzi do bezmyślności, podległości dyskursom ustalanym odgórnie przez państwo i biznes. Celem edukacji jest wytworzenie armii powolnych robotów, które wykonywać będą powierzone im funkcje społeczne. Wiedza medyczna, przekazywana nam przez nauczycieli i lekarzy, to brednie. Nieliczne grupki dysydentów są natychmiast uciszane. Wystarczy zastanowić się samodzielnie, a nagle okaże się, że w miejscu zunifikowanej prawdy mamy wielość dyskursów, które wcale nie są gorsze. Dlaczego więc są wypychane poza nawias? Bo zagrażają interesom systemu (kapitalistycznego) – w dość prostych wizjach antyszczepionkowców często zamienianego na konkretne nazwiska czy grupy.
Maseczki, rękawiczki i bioopór słabych
W książce Negriego i Hardta, ojców chrzestnych alterglobalizmu przełomu wieków, łatwo można znaleźć łączność między zanurzoną w teorii krytycznej „biowładzą” a koncepcjami antyszczepionkowców. Wydana przez nich w 2009 roku Rzeczpospolita poświęcona jest idei „multitudy” – uciekania ludzi uciśnionych symbolicznie i ekonomicznie od dyskursu dominującego we własne prawdy lokalne.
Według Negriego i Hardta, jedną z naczelnych funkcji aparatów władzy każdego imperializmu jest narzucanie nowej podmiotowości. Przykładem może być działanie Hiszpanów wobec mieszkańców obu Ameryk. Chcąc zdobyć władzę nad ludźmi, musieli nadać im nową tożsamość – w tym przypadku chrześcijańską. Wlewając nowe formy w kulturę np. dawnych Azteków, sprawiono, że ludzie ci, wcześniej rozumiejący świat na własny sposób, nagle wyposażeni zostali w ideę „duszy” na modłę europejską, co właściwie pozbawiło ich wewnętrznej zdolności sprzeciwu wobec kolonistów. Jedyną drogą do uzyskania wolności dla narodów latynoamerykańskich czy afrykańskich jest zatem powrót do własnych lokalnych prawd – choćby poprzez odrzucenie skopiowanej z Europy idei państw narodowych na rzecz nowych wspólnot lokalnych, których granice definiowane są zupełnie inaczej niż dotychczas – co częściowo ma udawać się m.in. w Boliwii.
Biowładza, w rozumieniu Hardta i Negriego również oparta jest nie tyle na represji podmiotów, co na ich wytwarzaniu. Na naszej podmiotowości „nadpisuje się” nowe czynniki, nowe potencjalności, których nie posiadaliśmy wcześniej. Niewielu z nas zapewne jeszcze do niedawna myślało o swoim ciele jako o potencjalnym nośniku śmiertelnych chorób. Wraz z pojawieniem się pandemii COVID-19 do podmiotu z jego ciałem zostaje dołączona nowa cecha – bycie wehikułem zarazków. W dobie współczesnej medycyny właściwie zapomnieliśmy o tym, że jesteśmy dystrybutorem wirusów, że nasze ciało może być potencjalnie zabójczym narzędziem, by nie rzec – narzędziem zbrodni. Innymi słowy – musimy zachowywać się ostrożnie, a o tym, czym jest „ostrożność”, decydują rzecz jasna władze.
Władza stanu wyjątkowego (bardziej wysublimowani antyszczepionkowcy lubią odwoływać się do Carla Schmitta) skutecznie nam o tym przypomina. Nasze zdrowie staje się sprawą publiczną, wszak w każdej chwili możemy być zarażeni, a o tym nie wiedzieć. Będąc zarażonymi, możemy zarażać innych. Każdy staje się odpowiedzialny za każdego – noszenie maseczek, rękawiczek, utrzymywanie dystansu staje się nie tyle kwestią troski o swoje zdrowie, a o wzmiankowane już tyle razy zdrowie publiczne.
Dyskurs służby zdrowia z jej obostrzeniami i karami jest zatem czymś, co Negri i Hardt nazwaliby „jednością władzy”, która w miejsce wielości i lokalności zachowania, spontaniczności i nieciągłości, planuje wprowadzić jeden uniwersalny system zarządzania ciałami – w najbardziej dosłownym sensie. Jeśli władze chcą nam pozwolić na urządzenie wesela na 150 osób – to znaczy, że coś takiego nie jest szkodliwe. Jeżeli zabraniają nam organizacji protestu na osób trzydzieści – to znaczy, że taki wiec zagraża zdrowiu publicznemu. Jedyne bowiem źródło naszej nowej podmiotowości – nosiciela wirusa – stanowią władze i to one są wyłącznym probierzem prawdy.
Czytając wypowiedzi w internecie (szczególnie wiele tego rodzaju przemyśleń można znaleźć na tzw. forach parentingowych oraz rzecz jasna związanych z organizacją STOP NOP), często można natknąć się na tego rodzaju argumentację. Nie zdarzyło mi się jeszcze natrafić na odwołania do Negriego, Hardta, Foucaulta czy Agambena, jednakże struktura myślenia wielu spośród koronasceptyków i antyszczepionkowców jest tu podobna: nasze ciało przestaje być naszą własnością, staje się przedmiotem zarządzania ze strony wszechwładnej „policji medycznej”, która maskuje dążenie do dyktatury „nadzwyczajnymi okolicznościami”. Na przykład wielu spośród przeciwników noszenia maseczek nie podważa nawet skuteczności tego środka zapobiegawczego – wskazuje jednak, że jest on gestem „zniewolenia”, rodzajem trybutu z wolności, który płacimy władzom (a tak naprawdę ich mocodawcom) w ramach za obietnicę bezpieczeństwa. Do tego owa władza odbiera nam największy kapitał – nasze dzieci, które, jak się okazuje, są raczej własnością państwa niż rodziców.
Z teorią unifikacji i multitudy łączy się u Negriego i Hardta pojęcie blokowania. Wraz z nadaniem ludziom nowej podmiotowości, nowych cech i własności sprawiamy, że ich swoboda przemieszczania się i wchodzenia w kontakty zostaje ograniczona. Nadając komuś np. obywatelstwo, jednocześnie czynimy go obiektem naszej troski, ale także umiejscawiamy go tam, gdzie chcemy go widzieć, zdobywamy symboliczną władzę nad przestrzenią, zarazem twierdząc, że dzieje się to z korzyścią dla zblokowanego i powinno być dlań powodem do dumy.
Analogiczne obawy widzimy w jednej z teorii, które przy okazji koronawirusa wybuchły na świecie – dotyczącej fal 5G, które mają sterować ludzkimi mózgami. Teoria, skądinąd absurdalna na wielu płaszczyznach, wyraża trafnie obawę osób podporządkowanych przed umieszczeniem w zewnętrznej strukturze, która kontroluje nas i utrzymuje na nadanym nam miejscu, jednocześnie wmawiając, że tak było od zawsze, że to dla naszego dobra i wygody.
Ostatecznie i tu istnieje ogromna podwójność, 5G usprawnia naszą komunikację, zwiększa bezpieczeństwo, pozwala nam żyć wygodniej, a zarazem wygoda ta zamyka nas w domach, miastach i habitusach, które narzucane są nam z zewnątrz. Lękający się tych fal, palący maszty, zdają się być po prostu najbardziej skrajnymi reprezentantami grupy przerażonych technologią, czujących zagrożenie ze strony wszechobecnych ekranów, kapitalizujących niemal każdy moment naszego życia[2].
W dużym uproszczeniu teoria antyszczepionkowa-5G mówi, że pandemia koronawirusa została sfingowana przez „potężne siły” (często personifikowane przez postać Billa Gatesa), które wywołały panikę na świecie, aby następnie doprowadzić do zaszczepienia na wyimaginowaną chorobę jak największej ilości ludzi. Idzie to w parze z rozwojem technologii 5G, która, dając możliwość dużo szybszego transferu znacznie większego woluminu danych, ma umożliwiać sterowanie umysłami ludzi. W szczepionkach bowiem zawarte mają być mikroczipy, które dzięki wzbudzonej przez światową medycynę histerii uda się wszczepić ogromnej części ludzkości. Władza nad światem zapewniona.
Koncepcja ta ujawnia, przewrotnie, te same cechy, co opisywane przez Negriego i Hardta macki międzynarodowego kapitału. W umysłach ludzi zasiewa się nową wiedzę, tworzy wcześniej nieistniejące pojęcia po to, aby następnie, pozornie dbając o nich, uzyskać nad nimi kontrolę i uczynić podległymi arbitralnej sile. W Chinach już od pewnego czasu 5G święci triumfy, nawet bez koronawirusa usprawniając pozyskiwanie ogromnej ilości informacji na temat obywateli przez władze. Przykładem może być chińskie miasto Shenzen, stawiane jako wzorcowy przykład smart city i technologicznej dystopii zarazem.
W mniej wulgarnym języku Foucaultowskim można przyrównać to do wytwarzania polityki bezpieczeństwa przez „reżim prawdy”, który w ten sposób maksymalizuje swoją władzę nad populacją danego terytorium – w zglobalizowanym świecie tym terytorium jest cała ziemia. COVID-19, pierwsza w dziejach choroba prawdziwie globalna, pozwala więc na uzyskanie panowania w niezwykle wygodny i efektywny sposób. Świat staje się jednym polem walki, broniącym się przed tym samym, wykreowanym wrogiem.
Czy Adorno nie kocha Big Pharmy?
Oczywiście nie znaczy to, że między niepokornymi intelektualistami sprzed pół wieku a obecnymi przeciwnikami Big Pharmy należy stawiać znak równości. Tworzona przez nich krytyka idei pandemii, szczepień czy zdrowia publicznego może być nęcąca, jednak czar pryska, gdy spojrzymy na alternatywne propozycje rozwiązania problemu.
I to jest właśnie podstawowy problem – jak to się stało, że z gruntu wolnościowo-lewicowe myślenie o jednostce ludzkiej osunęło się w wulgarne teorie spiskowe, banalny denializm, łączący, niczym organizacja STOP NOP wszystko ze wszystkim: homoseksualistów, wysokie podatki, feminizm, mainstreamowe media?
W swoich wykładach Marek Siemek komentuje Dialektykę Oświecenia Adorna i Horkheimera jako hiperoświeceniową krytykę samego oświecenia. Autorzy, tak jak krytykowane przez nich oświecenie, walczą z mitami – mitami instrumentalnej racjonalności. Czyniąc to, popadają w nieuniknioną aporię, gdyż nie są w stanie ukonstytuować rozumu na niczym innym niż walce z mitami, nie proponując jednakże nic, co mogłoby nie być mitem. Powielają więc błędy oświecenia. Zdaniem Siemka, taka postawa „odcięcia się od własnych korzeni” otworzyła drogę wszelakim nurtom kontroświeceniowym. Kontroświecenie nie jest, wszelako, czystą negacją. Przykładem mogą być właśnie ruchy antyszczepionkowe, które z wakcynacją walczą nie w celu powrotu do wcześniejszego świata, a właśnie w imię bardzo „nowoczesnych” idei, jak demokracja, prawa człowieka czy wreszcie – opór względem dzisiejszego rynku. Problem w tym, że odcięte od racjonalnych podstaw, miotają się na oślep, mieszając zasadne argumenty z nonsensami.
Związki między Justyną Sochą i innymi „wolnościowcami” negującymi pandemię a całą plejadą znanych, „lewicowych” intelektualistów są więc niemałe. Czemu jednak rozwinęły się w tym akurat kierunku?
Możemy doszukiwać się tu dziejowej dialektyki a’la Hegel, w ramach której idee tworzone przez filozofów po latach stają się rzeczywiste, gdy w wulgarnej wersji trafiają pod strzechy. Z drugiej strony warto zauważyć, że bardzo wiele koncepcji z końca lat 60. doskonale odnalazło się w świecie późnego kapitalizmu. Między wizjami społeczeństwa swobodnie współpracujących indywidualistów a neoliberalizmem Margaret Thatcher wcale nie ma tak wiele sprzeczności, jak mogłoby się zdawać.
Wobec tego głosy antyszczepionkowców i koronasceptyków mogą być głosami najbardziej rozczarowanych, którzy na serio uwierzyli w opowieści o absolutnej wolności i demokracji – często niestety utożsamianej z przemocą. Zdradzone „dzieci rewolucji”, nie znajdując zrozumienia wśród środowisk naukowych oraz lewicowo-liberalnych, rzucają się więc w objęcia tych, którzy przytulą ich najchętniej – skrajnej prawicy, która wszak współcześnie często pozuje na ostatnich obrońców prawdziwej demokracji.
Niezależnie od tego, jaka jest ta prawda – fakt, że przeciwnicy brutalnej biowładzy czy alterglobaliści tak łatwo wysunęli się lewicy z rąk, powinien być dla niej nauczką. Lekcją tego, że należy być intelektualnie uczciwym i nie dać się okopać na pozycjach, które najwygodniejsze są dla jej przeciwników. Być może należałoby słusznie powiedzieć: „Tak, Big Pharma kontroluje rynek szczepień, medycyna jest skorumpowana, ale nic lepszego nie mamy”? A może lewica powinna przyznać to, co twierdzili jej związani z komunizmem antenaci – że jest ruchem z gruntu racjonalistycznym, oświeceniowym, którego celem jest wprowadzenie w życie naukowych zasad życia społecznego, bowiem prawdziwa wolność, wracając do Hegla i Marksa, to uświadomiona konieczność? Pytanie pozostaje otwarte.
„Dorwiemy was przez wasze dzieci!” – mówił w 1968 roku Herbert Marcuse. I miał rację. Dzieci, a bardziej wnuki ówczesnych elit władzy-wiedzy często stały się kontynuatorami wolnościowej myśli ówczesnych studentów. Tylko że zupełnie na odwrót.
Te same grupy nierzadko pomstują na panoszący się w kulturze „neomarksizm”, nie wiedząc, ile pod kątem ideowym zawdzięczają jego zwulgaryzowanym formom. Marcusemu można by zacytować więc powiedzenie: Uważaj czego sobie życzysz. Bo może się spełnić.
[1] Tak interpretowane są szczepionki, jako „wstrzykiwanie sobie czegoś”, co, w tej optyce, pozostaje tam na zawsze – w przeciwieństwie np. do jedzenia i picia, które podlega metabolizmowi i wobec tego nie jest ingerencją w naszą korporalność.
[2] To, jak głęboko lęk wobec internetu jest zakorzeniony w myśli lewicowej, można zauważyć choćby w głośnej książce Jonathana Crary’ego 24/7. Późny kapitalizm i koniec snu.
Aleksander Sławiński
(1993) Studiował filozofię i historię na Uniwersytecie Warszawskim. Publikował artykuły, wiersze i prozę m.in. w "VICE", "Małym Formacie", "Wizjach", "Stonerze Polskim", "Frondzie Lux" czy "UW/ażaj".
Zobacz inne teksty autora: Aleksander Sławiński
Szkice krytyczne
Z tej samej kategorii: