pierwszy pejzaż Róży
„czy jesteś poetką liryczną?” – pytasz, pewnie
nieświadomie, słowami z wiersza Jarniewicza,
a ja budzę się w innym czasie, gdzie nie jęczą,
targane halnym, jodły. jest szpital, muzyka
przywieźli przed godziną. czy coś skomponował
(co?) pod respiratorem? „Różo, czy liryczną?” –
masz w głosie czułą strunę. ja nadal, nieczule,
w stringach. z mokrą ulicą się dziś rozumiemy
doskonale: ona od deszczu, ja od twoich
pytań dostaję drgawek (mokra jestem całkiem
nie a propos). „liryczną, kurwa, liryczną”: świt
się wpieprza przez firanki, a poranna ropa
szydzi w kącikach oczu. czy mam wstać, założyć
szlafrok albo, że jednak mnie kochasz? tak, wiem, znów
zaczęłam szlochać. halny wciąż tłucze jodły na
odlew, rzeźbi z nich ranek (przeciągnę to jeszcze,
choćby o jedną sylabę). ten muzyk, prywatnie
mój ojciec, umarł tamtej, grudniowej niby sam
grudzień, nocy. płakałam? skądże znowu! mama
zadzwoniła po ludzi od pogrzebów, a spałyśmy wtedy
w tym samym hotelu – i to jest jedyny
punkt styczny. płacz, świt, śmierć? motywy ograne,
a pejzaż bezkrytyczny – tandetne to, tanie
i przekombinowane warsztatowo. treściowo?
cóż, łatwizna. świty są straszne w Zakopanem.
wiersz liryczny? każdy schrzanię. zdjęłam bieliznę,
więc mnie zerżnij na amen, żeby nic nie było
już niedopowiedziane, niedomalowane.
pierwszy pejzaż Róży jest dęty: brakuje ram
głębi, rykowiska błysku i jelenia puenty.
spoza siebie na trzecią
(1)
zajad w lewym kąciku ust nieznośnie
szpeci usta daremnie upaprane szminką
motyl w prawym kącie pokoju, ledwie
uwieszony firanki, daremnie trzepocze
skrzydłami – enter jest jedynym dostępnym
każdemu środkiem stylistycznym, więc i Róża
korzysta obficie z wejść do kolejnych linijek,
jak z chłopców i z oferty kolorowych tabletek
na kaszel, na porozwidlane myśli, na niepowikłane,
szerokopasmowe myśli, na księżycowy ból,
na nieznaczne uszkodzenia wątroby, na znaczne
uszkodzenia szarych komórek, białych krwinek,
czarnych krwinek, na wszystko niewymienialne,
wszystko niepowtarzalnie różane, kruche jak beza.
(2)
a po tabletkach motyl szybciej rośnie,
rośnie w dżdżownicę zimny motyl, rośnie
w przebicie, jak po źle wbitym kolczyku,
jak po przypadkowo wbitym enterze,
zajad w lewym kąciku. w przebiciu zęby
przyszłej mumii – zachowane niezbicie
na potrzeby sekcji. w kolejnych dystychach
tabletki przykleją się do języka, entery
się rozłożą nierówno, a przebicie będzie
akurat równo na dżdżownicę. zakrzepnie
szminka. dżdżo się przewinie przez Różę,
tabletki się roztańczą w żołądku i Róża
się osunie niżej, patrząc spoza siebie na trzecią
osobę Róży
(3)
bo jest dżdżownica matka i Róża córka, zrodzona,
a nie stworzona i święta Róża, która zna wszystkie języki
z kolorowych tabletek – a w przezroczystej bletce
czeka na nią kolejny. wystarczy wysunąć, poślinić
i się pokój trzem Różom znowu podmieni na inny,
zielony. w niebo Róża wstąpi w każdej z trzech
osób, po tym wszystkim leciutko, zwiewnie,
jak przez poranną lufkę, jak przez przedsenną setkę,
jak przez pierwszy gwałt.
pierwszy gwałt
bez czasowników. sąsiad wcześniej z pasterki.
w przyspieszonym oddechu – chleb, wino i karp.
bez pierwszej osoby: powietrzna perspektywa wigilijnej
Róży w krótkiej, jasnej sukience. nigdy nikomu o tym –
ani tej sukienki. łatwo krew od ciała, gdy we właściwe
miejsce nagły gwóźdź. potem przez lata gładziutkie
„dzień dobry” i jego uśmiech pod wąsem jak wielkiego brata
z oryginału. w marcu następnego roku w telewizji
też wielki brat. Róża najbardziej Janusza, bo Janusz w niczym
sąsiada. ani wąsa, ani przyspieszonego oddechu. Januszowi
pół miliona, a Róży na łodydze kolce, a Róży w ustach afty.
niżej pieczenie – stąd wstręt do mięs. sąsiadowi do dziś pierwsza
ławka w kościele, raźne przemowy na radzie parafialnej.
Róża wciąż na wybaczenie ze strony sąsiada, że wtedy
po szarpaninie, a nie tak ulegle, spokojnie, jak by mu dziś.
samowyzwalacz
nie umieją same się doprowadzać.
mam nad nimi przewagę: nad kotką,
nad pajęczycą.
w wolny od wszystkich weekend
podejmę ryzyko. możecie nie przyjść,
nie będzie mi żal, wręcz będę wdzięczna.
oddam psa w cudze ręce. swoje otworzę
w najczulszych miejscach. w czerwonym
jest mi najładniej – grzech nie wziąć,
gdy pod ręką czeka naturalny barwnik.
(który uwieczni martwą dziewczynę,
dostanie okładkę w modnym magazynie!)
kwadrans – i z nóg życie. w kwadrans zdążę
skończyć prysznicem,
czego nie potrafią kotki ani pajęczyce
zatrzymane w wannie (jak się szamoczą,
jak próbują wyjść!).
mam tam sierść, iście kocią, niedosiężną
dla sieci, dlatego się uda, może równocześnie
ud napięta klatka i stopserce –
samowyzwalacz. jedno celne
ujęcie: kiedy miłość
własna śmiercią się staje,
która z nich ocala
prędzej?
Róża Rozbierska
Kobieta, Europejka, ateistka, urodzona 14 stycznia w Warszawie, w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, w wigilię okrągłej rocznicy śmierci swojej imienniczki. Nie udało jej się ukończyć żadnych studiów, ale jeszcze nie straciła na to nadziei. Obecnie pracuje jako barmanka. W przerwach od pracy fizycznej pisuje czasem wiersze, które publikowała dotąd na portalu liternet.pl. Podobnie jak Jakobe Mansztajn i Agnieszka Mirahina w dowodzie ma inne nazwisko, choć imię się zgadza. Wzorem Jacka Podsiadły nie lubi być fotografowana. Nigdy nie zażywała narkotyków z Borysem Szycem ani z Jasiem Kapelą. Jej ulubiony serial to „The Wire”, a ulubiony tomik poezji ma zamiar kiedyś napisać. Woli kamp od Kanta, rap od rocka i rower od land rovera. Z okna swojego pokoju, w którym mieszka wraz z Maratem, pięcioletnim psem rasy schroniskowej, nie widzi Pałacu Kultury, ale chciałaby.
Zobacz inne teksty autora: Róża Rozbierska