szwargot
Andrzejowi
hej ojcze hej każdy ma swojego boga tylko kto go podjada
gdy na biało ściany jakby się odchodziło i przetaczało w kaloszach
ciała w środek deszczu
które pod maszynerią innych szkieletów przylegały do łóżek
w motelach patrząc jak zalewajka z wilgoci bucha w żołądek
niczym biały kruk nabity na szpadel
które i tak nie mają w nas swoich kotwic są jak stroboskopy
wypadające na kamienne podwórza całe w śniegu i ekskrementach
wysokobiałkowej technologii co za lajk wynagradza a za brak skarży
które wisiały mi złotówkę w żabce za koryto koryto pełne snów
i protoplastów żywszych niż chłód – tak nas widzą zderzacze hadronów
ale tylko w wersji: i ty jesteś prawdziwym hetero cztery godziny na dobę
które zasiedlały jedwabniki z nadzieją że wyrosną z nich wierne pałuby
o spuszczonych głowach lepkich jak kaganiec o czujności detektorów
metali (ważące tyle co pytania z gatunku warum banana ist chrum chrum)
które widzą w nas fale dźwiękowe sypkie jak dynamit pełne jak fotosynteza
gdzie dotyka się ot tak jakiejś najprostszej prawdy w stylu: fajka albo jazz
ale to wybór w którym się grzęźnie
które wyniosły z okien mojej prawicy zelżałe konstrukty społeczne
takie jak butelki naciągane gwarem szerokopasmowe gorsety na ciągotki
skrojone pod różaniec by nie obudziły chuja po mojej lewicy (pamiętam
tamto gili gili las w samochodzie marki nostalgia)
a pytałem tylko kim jest ten kamień który sobie myśli że jest mną
kiedy na nim siedzę po obiedzie a pytałem tylko czy jestem już
wystarczająco blisko by rozładować ciała ze zmierzchu
*
są ojcowie których nie miała cała polska to w ich drzwi zastukam
choć widzę tylko zaśniedziałe gniazda koszary na pełnej kurwie w białych
rękawiczkach od bouga a te w jedynej cenie: przeklepię twoją świadomość
w medalik w wierne wąwozy bez granic (żelazne what the fuck czuwa)
są ojcowie których nie miała cała polska którzy kończą z małpką
pod sklepem wychyloną na szybko przed powrotem do domu w szlak
znieczuleń którzy po pospiesznym wytrysku wilgotnieją i biegną pod
prysznice by zmyć z siebie pozostawione nagrobki (piękne póki ciepłe)
są ojcowie których nie miałem nigdy później pogrzebani w domach
jednorazowego użytku cierpkich jak owoce tarniny wiotkich jak głód
na dropsie gdzie połyka się suszę na rzecz rozładowania nieosiągalnego:
stałość w paraliżu grabi jak za zboże więc klepią promocje
są ojcowie których nie można zapomnieć w gminnych miasteczkach
na wschodzie miłe ludobójcze wieczory wśród fajerwerków typu: klasyka
screena albo foxtrot bez poręczy na szale (czyja jest ręka która ich karmi
do kogo należy pstryczek)
*
i rozkorzeniam pręgi na plecach ojca utkane przez lata
(śliskie i ciastowate) choć nauczyłem się już wybaczać zrywy
mięśni zamykających usta gdy wewnątrz wyładowane stadiony
i rozkorzeniam ten wiersz bo chciałbym by stał się koszernym
emotikonem dla mas choć do tej chwili pękają mi purchle po
friendach (plansze do łzy które palą) i trzeba odchodzić by nie obrać
siebie do kości dla pięciu minut na scenie (memento na wrzesień
i inne miesiące klęski)
i rozkorzeniam głowę z chłopca rozebranego przez wasze piękne
prometejskie kręgosłupy co zapętliły się w latach w smutny rym
o odchodzeniu: tego nie robi się kotu i inne pokrewieństwa
z pornosów na vhs
i rozkorzeniam skręty po głosach ojców którzy doszli poza antyramy
mojego utytego ciała podsmażanego przez próżnię znajdując weń czas
który nie wybrzmiał i tak jak matki rozczesują włosy swoich córek
(brzmi jak więź niewysłowiona) tak oni goszczą we mnie cierpliwie
na podobieństwo więźniarek dłubiących w matrycy
celujących w rankor z powtórek