Wiersze

DO WYBORU

Co chcesz odnotować?
Zapytał mnie Mechanicznie
Poetycko
Jak wtedy kiedy komputer
staje się maszyną do pisania
a oko nagle wilgotnieje

Kwiaty?
Nagie ciała?
Rozgoryczonych Hiszpanów&Greków?
Smutnych dobrych Norwegów?
Masakry polityczne?
Musie historie z wakacji?
Wielkie podróże astralne?
Tęsknoty?
Obawy?
Odwagi?

 

SCENA SPLICKA

Było mi tam naprawdę źle.
Teraz, kiedy mam prawie 35 lat,
wygląda to dziwnie.
Postawił mnie na pokładzie.
Była to łuszcząca się łódka
tańcząca na oleistej powierzchni
bujana przez portową pianę.
Fotografował mnie. Jedyne
co zdołał wydobyć to mój krzyk.
Moje łzy wrzeszczały.
Mój płacz był wściekiem.
Może później kupił mi lody,
kulkę orzechowych, pistacjowych
a do tego obowiązkowa wanilia.
Być może.

Odciął mnie
od maminej dłoni,
choć nie czytał Lacana.
Wypchnął mnie na fale słońca.
Mam być wdzięczny temu gnojowi?
Za co? Za to, że się urodziłem?
Że jestem poetą?
Za to, że wolę mężczyzn,
choć większość z nich to dupki?

Cały czas stoję na łódce,
bujam się, łkam.
Od lądu dzielą mnie dwa kroki,
jeden skok.
Jestem tu jednak tak samotny
że już raczej umrę na morzu,
dumnie, zbuntowany,
spalony gorącym wiatrem
wykrzywiony skurczem zawołam ptasie demony.
I wystraszę go, katolika, na śmierć.

 

KAPITALIZM PLAJTUJE, LECZ POEZJA NA ZIEMI NIE MILKNIE

Z czaszki Ziemi – jakże żywe jest słowo czaszka – pączkują nowe słowa
pędy, liany, pnącza,
poświęcone papugi
czerwone dzioby
tęczowe piórka
oczy dźgające dal
obłe gały, których galaretkę ubarwia świt,
tłuste głosy
orzechy i oleje,
śliskie ściany ciała
i mleczny blask
ludzkiej świadomości,
gwiezdne serce,

życie rozlano do żył,
występująca z brzegów rzeka miasta dostarcza wszystkim tętnicom czerwoną promienność ciepła
zaniesiono w końcu do portu:
skrzenie się sreber
pobrzękujących szmaragdowym szeptem,
uderzenia tęsknoty duszone dywanem,
kolana porwane drganiem,
niemal sucha wilgoć na wargach,
glony, biało-żółte trawy, turzyca
naloty perłowych drapieżników
sieci rybackie, słone śniące uszy,
cały ten zwrot w mojej szklanej głowie

 

AMERICAN BEAUTY

Moje dzieciństwo w Dalmacji było na wskroś amerykańskie.
Amerykańskie jak guma do życia, amerykańskie jak Tom i Jerry,
nawet Alfreda Hitchhocka spotykałem u nas w ogrodzie.
W marynarce, z cygarem w ustach zrywał pomidory.
Doskonale pamiętam te czarno-białe wiatraki,
ich metalowy świst i morderczą prędkość
na zwolnionych ujęciach.

Kapitalizmu uczyła mnie Dynastia, choć kiepski był ze mnie uczeń.
Dobrze pamiętam tylko tę intrygantkę
z różową szminką i sztucznymi włosami.
Najbardziej uwielbiałem galaktyczny rzut
Popeye’a szpinakiem z puszki w mięśnie
a do tego pojękiwanie czarnej Oliwii.
Już przed Aksamitem bawiłem się Kaczorem.

W głowie zawrócił mi dopiero Frank Sinatra,
ciepło łamał mu się głos, grywał nieczułych detektywów.
Poczucie bezpieczeństwa i siłę czerpałem głównie
z grzywy Metro-Goldwyn-Mayer.
Amerykańskie dzieciństwo pod Splitem z czeską matką
i chorwackim ojcem obecnym tylko połowicznie.
Idylla w ciemnym salonie z rozległą
ścianą i cieniem figowców
– w nagrodę Coca-Cola przed telewizorem.

 

WSPOMNIENIE O BELGRADZIE

Oto są moje wspomnienia.
Elektro zwilżone językiem.
Cudzym i szczpiczastym. Z różą na ostrzu.
Gdzieś na dnie walizki mam jeszcze zielony beret i gołębie łajno
które nazbierałem do kieszeni
pod belgradzkim domem towarowym
Ta mała kropeczka – to ja.
W sexy kurteczce, towar z Zachodu,
rozpędzam popielatą eskadrę miasta
a matka się śmieje
jasna i posągowa
a ojciec czarny jak głód
marszczy brwi prawie jak Wanda Heinrichová.

Belgrad sprzedał mojej matce tombak.
Mnie przypadły cygańskie oczy,
Dom Kwiatów jeszcze wtedy nie stał,
a nasz Marszałek już prawie nie widział,
ale braterstwa narodów strzegł
bardziej niż źrenicę własnego oka
w której płonęły ramię w ramię
nienawiść i niezgoda.

Chce mi się krzyczeć
na Kalemegdan
Kim jest ten chłopiec?
Do jakiego światła ciągną te ramiona?
I co widzę, pyłek męskich kwiatów,
innych niż Tita, antyczny ból
w tej słowiańsko-tureckiej brei,
i padam, głowa leci mi na stół
wytrawiony Coca-Colą,
pozbywam się ostatnich oporów,
ekstaza banity przyodziewa
bielusieńkie szaty,
a Białe Miasto wsadza mi palec w tyłek,
co zmusza mnie do wydechu pełnego rozkoszy
aż połykam dworzec
a we wnętrznościach znikają głowy
umazane krwią,
jestem nagle nagi niemal modnie
odarty z munduru,
błyszczę się i pocę,
by przyciągnąć wzrok
porcelanowej straży
wojowniczych wąsików,
niedźwiedziej łapy.

 

TEGO LATA

1.
Tego lata śnieżne zmęczenie krajem,
w którym śnieg bywał świętem
barwnym od swojej trzeszczącej wesołości.
Przyjechaliśmy w nocy.
Zagrzebski hotel po matczynemu przyjął
smarkatego blondynka
a ja stoczyłem się w objęcia
bezdennego snu.
Rano z masełka i dżemu
powstała czysta egzystencja
a przeklęte sexy słońce tego lata
wypłynęło nad szachową metropolię
jak w operze mydlanej.

Nasze najdelikatniejsze wspólne wakacje
(nie wolno mi zapomnieć o pociągach, pociągach długich jak los).
Z korytarza słyszę rozmowę ojca z Jugosłowianką
z przekonania, za oknem ucieka kukurydza
a ja szukam szmaragdów w metalowym koszu. Wszystko
się tli: ziemia była niezwykle gorąca tego lata.

2.
Przed wybuchem karczmy bałkańskiej
wówczas jeszcze niewidzialne flagi wreszcie widzialnych republik federacji
nerwowo ocierały się o siebie
gazety czytało się na stojąco
a cień Miloszevicia powoli kładł się
na mapę tego niebezpiecznego zlepku.
Były znowu na miejscu: zbrodnie czetników, ustaszów
partyzantów,
maszerowały po jeżącej się głowie Ziemi, Mira w czarnej sukni
zaklinała tę mieszankę wybuchową,
partyzantka przedarła się przez ogień
w wielkim, promieniującym oku Południa.
W całym tym burdelu zalatywał
zza grobu marszałkowski oddech
a ze skarbu państwa sypały się wielkodusznie
marszałkowskie długi.
Stare jugo-wiatry słabły tego lata.
Nad naszą połową krążyły już sępy
w kształcie emigranckiego Ц.
W  Serbii przesiąknięte krwią brody czetników zapełniały
place płaczem.
Słoweńcy się buntowali.
Konta się buntowały.
Buntował się handel.
Młodzieniaszek Neoliberalizm
przebierał nogami na progu czasów.

Wahali się tylko komuniści w Zagrzebiu,
w kółko cytowali Tita i Lenina
na polu minowym
na nieszczęście brzmiało to raczej wątło
twarzą w twarz z Kosowym Polem
z którego bizantyjskiej wspaniałości
wzlatywały orlice
o naturalnie czerwonych dziobach.

Trwała burza w szklance lemoniady,
w ciekłej żółtej masie tego lata,
z niedobrego piwa leciały iskry,
koniak podchodził do gardła,
nawet smród bazaru jej nie przemógł.
Wisiała w powietrzu.

 

ANTE

Ante miał w oczach tor.
Moja pierwsza miłość.
Zawszone biedactwo.
Rzucaliśmy się na siebie w wieku pięciu lat
bez ubrań – matka i ojciec.
Między nami gorąca linia
syczącego podejrzenia
czegoś strasznego.
Już nigdy więcej.

W wieku dwudziestu lat
wrócił z frontu,
brał heroinę a oczy
świeciły mu
jak świeżo wylany asfalt.
Zabił dość Serbów,
każdego opłakał.
Oni robią to samo, mówił.
Kto przestał płakać
stawał się monstrem.
Ante wolał ćpać.

Tłumaczyła Zofia Bałdyga

Adam Borzič

Zobacz inne teksty autora:

    Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

    Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |