Strategie obrony umysłu zbiorowego i umysłów pojedynczych nie są najczęściej wysublimowane. Błyskotki i sreberka, którymi karmimy się w ucieczce przed społeczno-polityczną rzeczywistością, to tylko jedna z emanacji pokoleniowego eskapizmu. Najbardziej jaskrawa i charakterystyczna, jednak da się ich znaleźć jeszcze multum. Nieporównywalnie dostojniejszą apologię wewnętrznej emigracji w stoickim stylu proponuje Tomasz Dalasiński w tomie Większe.
Omawiając rzeczony zbiór, wstyd byłoby nie wspomnieć o poprzedniej książce tegoż autora. W tomie Copyright Dalasiński rozpoczął swoją podróż po zaułkach codzienności, a teraz wyraźnie i bez zbaczania z obranego kursu ją kontynuuje. Z całą pewnością nie da się stwierdzić, czy Większe są ostatnim przystankiem na tej drodze. Póki co ciśniemy po prostych kebabowniach i fancy restauracjach. W miejscach będących settingiem tych utworów spożywa się przede wszystkim posiłki z homeryckiego kraju lotofagów. Dostatnia codzienność pozwala zapomnieć o bożym świecie i łatwo się w niej roztopić. Fani obecnego Dalasińskiego powinni więc spać spokojnie, tom nie stanowi raczej ostatniego akordu na lutni towarzyszącej tej wyprawie.
Ze względu na spore podobieństwo pod względami stylistycznymi, tematycznymi, formalnymi, słowem: ze względu na podobieństwo całkowite warto odczytywać oba dzieła na jednej płaszczyźnie, może nawet jako dwa rozdziały jednej i tej samej książki. Przez dwa lata dzielące wydanie tych tomów dziać musiało się sporo, wszak kilkaset dni to w zglobalizowanym świecie niebagatelna ilość czasu. Czy powrót Dalasińskiego do bliźniaczej poetyki przypomina zatem pod względem przedstawionych realiów pobudkę w innym świecie? Z pewnością nie z perspektywy emigracji w codzienność, która pozwala na traktowanie wszelkich elementów społeczno-politycznej rzeczywistości jako ornamentów zgrabnie wpisanych w regularne, niezałamujące się nigdy metrum wierszy.
Dość naturalne określenie rytmu dominantą Większych wydaje się zbyt delikatne, gdyż kolejne utwory są przezeń zwyczajnie pożerane. Język, stawiany we wczesnej twórczości Dalasińskiego na piedestale, został w jego dzisiejszych wierszach wyeliminowany przez siarczyste pulsowanie osadzonych w codzienności scenek („latem w metrze w londynie patrzyłem na stopy/ na bose stopy metry i inne jednostki”). Nie wspominam tu już nawet o powtórzeniach, paralelizmach czy aliteracjach – one w zrytmizowanej poezji są oczywistością i warto wymienić je w kontekście Większych głównie ze względu na techniczną maestrię autora, przejawiającą się w ich precyzyjnym doborze. Choć widzimy dokładnie, w których miejscach owe zabiegi są stosowane w celach rytmicznych, nawet przy wyjątkowo wyczulonym oku rzadko kiedy da się w nich dostrzec szpetną watę metryczną.
Znacznie istotniejsze dla tekstu wydaje się jednak niemal całkowite wyrugowanie z dialektu poetyckiego Dalasińskiego suchego mówienia o mówieniu. Wprawdzie echa lingwistycznego pierdolca wyraźnie rozbrzmiewają w wierszu tytułowym, ale poza nim każdy przejaw kuszących autora refleksji językowych rozgrywa się na znacznie subtelniejszym poziomie. Subtelniejszym, bo niewalącym w łeb czytelnika obuchem lingwizmu, epigonią nużących rozważań konferencyjnych na temat języka w życiu i życia w języku. Subtelniejszym, ale przy tym prostym i przyjemnym w odbiorze.
Nachalnie stoicka interpretacja najdrobniejszych wydarzeń z egzystencji podmiotu lirycznego stanowi w Większych treściowy odpowiednik formalnego zrytmizowania tomu. Dostrzegalna jest w tym rutyniarska akrybia, która sprawia co najwyżej wrażenie tuzinkowej, jednak nigdy sztucznej czy schematycznej. „I choćbyś go dotykał z każdej znanej strony/ kubek pełen macchiato nie opisze dłoni” – wszystko jasne, możemy się rozejść.
W realiach zbioru każdy dzień przypomina nową przygodę, nową okazję do wyważonego przyjmowania napotykanego dobra lub spokojnego pogodzenia się ze złem. Wewnętrzna harmonia prezentowana przez podmiot liryczny została zrytualizowana i może nawet zbanalizowana do tego stopnia, że nie sposób widzieć w niej coś więcej niż ucieczkę od wyzwań stawianych przez rozkwitający XXI wiek. Motyw snowboardu w Sölden z wiersza Ewy Lipskiej – spopularyzowany w memach za sprawą komunikacyjnej indolencji KOD-u – został już dawno obśmiany i wypadł z towarzyskiego obiegu (ślad pozostaje w archiwach „AszDziennika”). Nic w tym dziwnego, młodej inteligencji nie stać na ośrodki wczasowe hajpowanych kurortów, poczucie wygody zapewniają im tanie linie lotnicze oraz międzynarodowe sieciówki. Znajduje się takowych u Dalasińskiego mnóstwo, wyłaniają się w kształcie alejek w Carrefourze (tam „tylko Petit Beurre/ bo więcej monet wcześniej na Wszystkie Miłosza”), przymierzalni w H&M („i wolałbym stąd odejść, lecz jeszcze zostaję,/ strzępię język i zdania rozkładam jak towar”) czy na turystycznym Placu Katalońskim (tam zaś „ładne dziewczyny, chłopcy w koszulkach Blaugrany/ na miarę Europy starej jak ta śpiewka”). Na poziomie ideowym stanowi to wszystko lustrzane odbicie obskurnego kebsa z Copyrightu – „w sytości całe miasto, Polska, Ameryka”.
Czytając kolejne wiersze z tomu Większe, można poczuć się bardzo komfortowo. Utwór po utworze przenosiłem się do coraz to nowszych miniświatów, oddzielonych od społeczno-politycznej rzeczywistości dźwiękoszczelną błoną. Tomasz Dalasiński pokazuje, że bujdą i blagą jest „kryzys wyobraźni, zakorzeniony w powszechnych dyskursach, przedstawieniach, galeriach, wierszach, opowiadaniach, nowych mitach, reportażach”. Absolutne zamknięcie się na kakofonię alarmujących sygnałów i kreowanie w myślach rozległej ułudy stanowi wręcz modelową definicję bujnej wyobraźni. Rozciągnięcie świata wewnętrznego na całą rzeczywistość może być oczywiście odbierane dwojako. Tym bardziej, że autor tomu nie jest pierwszym i ostatnim poetą podążającym współcześnie tą drogą.
Twórczość obecnego Dalasińskiego jest częścią szerszego nurtu, w który wpisują się poeci płci męskiej w podobnym wieku, pochodzący z tego samego pokolenia. Wszyscy oni realizują się oczywiście na polach różnych poetyk, jednak łączy ich mocne osadzenie większości utworów w kojącej codzienności, z perspektywy której wygodnie obserwuje się złowrogą w swojej dynamice współczesność. Po co komu głośny sprzeciw, skoro z pozycji stoickiego mędrca opisać można masturbującego się sąsiada czy zakupy w biedrze, nie narażając się przy tym na oskarżenia o szczeniacki bunt, śmiesznie nieadekwatny do społecznej rangi poezji pisanej w drugiej dekadzie XXI wieku?
Nic dziwnego więc, że stoickich mędrców w okolicach trzydziestki pojawiło się naprawdę wielu. Spośród ostatnio wsycanej przeze mnie poezji to sam Tomasz Dalasiński (1986), Damian Dawid Nowak (1989), Paweł Majcherczyk (1988) czy nieco starszy od nich Michał Domagalski (1982). Bliższe przyjrzenie się poetom tego pokolenia z pewnością znacznie wydłużyłoby listę emigrantów w codzienność, a nie zdziwię się, jeśli ich krokiem pójdą wkrótce tacy autorzy jak Dawid Mateusz (1986) czy Rafał Różewicz (1990), zawiedzeni błyskawicznym zdezaktualizowaniem ideologicznym swoich ostatnich tomów.
Dualizm postrzegania scharakteryzowanej powyżej postawy opiera się oczywiście na jaskrawym wartościowaniu czy odpowiednim dobieraniu nacechowanych określeń, toteż starałem się w niniejszej analizie żonglować tymi ostatnimi bez jakiejkolwiek konsekwencji. Tak naprawdę nie mam bowiem zamiaru zostawiać nikogo z jasno sprecyzowanym poczuciem, że Większe są tomem eskapistycznej ucieczki lub wyrafinowanego wycofania, nadętej w swoim stoicyzmie moralizacji albo wyważonego spojrzenia na rzeczywistość. To naprawdę nie ma znaczenia w obliczu faktu, że po kilkunastu latach przerwy mamy w Polsce do czynienia z liczną grupą poetów, którzy kreślą niezwykle spójną i homogeniczną narrację o swoim Pokoleniu. Tym realnie istniejącym, twardo umocowanym w świecie stworzonym na podobieństwo obcego Świata, obszytym futerkiem codzienności chroniącym przed Codziennością.
Po co walczyć ma młody, trzydziestoletni mężczyzna, któremu podano na tacy wygodne życie w kraju wolnym od wojen? O co ma walczyć, skoro nie jest w żaden sposób uciskany ze względu na płeć, rasę i przynależność do klasy społecznej? Uczciwe opisanie swojej sytuacji, pozbawione heroicznych zawołań i fasadowych deklaracji, ma potencjał zmieniania rzeczywistości o wiele większy niż kabotyńskie pochylanie się nad Ukrainą, Syrią, Irakiem czy gdzie tam akurat poniesie autora sloganowy dyskurs spod znaku „a dlaczego nie przejmujecie się sytuacją X”. Apologia wewnętrznej emigracji w codzienność jest świetnym – bo realistycznym – punktem wyjścia do dalszych działań. Czy pokolenie inercji będzie jednak w stanie określić ich kierunek i podjąć jakiekolwiek kroki, aby skompromitowane ostateczną mglistością marzenia zmienić w konkretne i możliwe do realizacji cele? Podejrzewam, że trzydziestoletni mędrcy mogą utknąć w krainie wewnętrznego spokoju na stałe.
Tomasz Dalasiński, Większe, Kwadratura, Łódź 2018.
Recenzje
Z tej samej kategorii: