Dla Katarzyny Paproty, posiadaczki blogów, kotów i polemicznej pasji, feminizm jest prawem wyboru. Prowadzony przez nią blog stanowi jedną z manifestacji tego prawa. Jak sama pisze: „ U Szproty na blogasku możemy kląć, tłuc się po łbach i flejmić do ostatniej krwi, ale nie piszemy o pedałach, żydach, murzynach i cyganach. Chyba że mam podstawy przypuszczać, że słowo jest użyte w odpowiednio (post)ironicznym kontekście. I nie rozkazujemy gospodyni, bo bardzo tego nie lubi”.
S.G.: Kiedy pomyślałaś o sobie, że jesteś feministką? W naszym klimacie publicznym przyznanie się do feminizmu jest nadal aktem odwagi…
K.P.: Rzeczywiście, skłania nas do zaczynania wypowiedzi od: „ja nie jestem feministką, ale…”. W pewnym momencie zorientowałam się, że wszystko, co kryje się pod tym „ale” to właśnie postulaty feministyczne: przede wszystkim równość – ekonomiczna i obyczajowa. W zdefiniowaniu się bardzo pomogło mi środowisko internetowe, w którym się w pewnym momencie znalazłam. Po pierwsze – silnie zwracano w nim uwagę na ważne dla mnie kwestie równościowe, po drugie – na język, który nie byłby dyskryminujący.
S.G.: Czy czułaś kiedykolwiek potrzebę zrzeszania się czy wejścia w kobiecą wspólnotę?
K.P.: Nie, przez długi czas pisałam tylko bloga i dyskutowałam w Internecie – to wystarczało.
Natomiast o tym, że zaczęłam działać w Porozumieniu Kobiet 8 Marca, które od lat organizuje Manifę, zadecydował impuls. W trakcie którejś z moich internetowych rozmów o tym, jak to „nic się w Polsce nie zmienia, nie dzieje, możemy czekać kolejne 20 lat na to, że będzie lepiej, a przecież może być gorzej”, koleżanka odparła, że narzekanie tej rzeczywistości nie zmieni na pewno. Zaprosiła mnie na spotkanie Porozumienia Kobiet 8 Marca. Na początku mój wkład był niewielki, ale po skończonej Manifie nadal potrzebni byli ochotnicy do pracy i jest jej także dla mnie coraz więcej.
S.G.: Strona internetowa Porozumienia nie należy jednak do najciekawszych.
K.P.: Na razie wykupiona jest tylko domena, ale w ostatnich tygodniach znalazłyśmy człowieka, który podjął się postawienia strony, więc powolutku zapełniamy ją i materiałami archiwalnymi, i wiadomościami bieżącymi. Porozumienie ma bardzo bogate archiwa, bo to już przecież 15 lat trwania Manif i jego działalności. One faktycznie zasługują na opracowanie i udostępnienie.
Problem polega na tym, że PK8M nie jest fundacją ani stowarzyszeniem (co wydaje się dobre z uwagi na niezależność od grantów i sponsorów, ma też jednak wady), więc posiada bardzo niewielkie środki finansowe na takie cele.
S.G.: Czy znasz jakieś miejsca spotkań feministek w sieci? Żadna ze znanych mi stron nie spełnia tej funkcji, dlaczego właściwie tak się dzieje?
K.P.: Są strony poszczególnych stowarzyszeń, ale trzeba pamiętać, że zasadniczo koncentrują się one na trochę odmiennych sprawach. Trzeci sektor funkcjonuje na specyficznych zasadach – żeby uzyskać finansowanie, musi się w czymś specjalizować. Z tego względu utworzenie takiej platformy, która ściągałaby feministki zewsząd, swoistego think tanku, byłoby trudne, chociaż faktycznie użyteczne. Na pewno byłoby fantastycznie, gdyby znalazła się w sieci przestrzeń na porozmawianie o feminizmie w sposób spokojny i wyważony. Znam natomiast kilka blogów, wokół których koncentrują się ludzie i tematy interesujące dla feministek. Na pewno warto zajrzeć na:
http://paciorkowska.blogspot.com/
http://ladypasztet.com/
http://naimaonline.wordpress.com/
http://annadryjanska.natemat.pl/
oraz blogi prorównościowe: blogdebart.pl, wo.blox.pl i mrw.blox.pl.
S.G.: Czy Szprotest, twój oficjalny blog, jakoś ewaluował feministycznie?
K.P.: Piszę go już blisko cztery lata – w tym czasie, rzecz jasna, się zmieniał. Wcześniej przez lata pisałam bloga zupełnie osobistego, on zresztą nadal istnieje, tylko funkcjonuje już osobno. Szprotest od razu miał charakter publicystyczny, wynikał z moich rozważań dotyczących społecznego, ekonomicznego i językowego wykluczania. Kiedy jednak patrzę na niego z pewnej perspektywy i dzisiejszych doświadczeń, to stwierdzam, że początkowo próbowałam pouczać, i to właśnie głównie kobiety, jak ma ich feminizm wyglądać. Odcinałam się od tych, które nie wiedziały, że są feministkami, lub dopiero zaczynały to dostrzegać, tak jakbym sama nie przechodziła podobnej drogi. Dziś jestem mniej radykalna, mogę nawet zrozumieć, że ktoś się nie czuje feministką. Więcej uwagi zwracam na to, co robi, niż jak się deklaruje.
S.G.: Czy współczesna feministka powinna mieć teoretyczne zaplecze? Większość rozpoznawalnych medialnie feministek wywodzi się ze środowiska uniwersyteckiego, może nie wypada inaczej?
K.P.: Nie orientuję się zbyt dobrze w historii feminizmu, a czuję się feministką. Moim zdaniem istotą feminizmu nie są różnice między poszczególnymi frakcjami czy falami, ale przekonanie, że kobieta powinna mieć wybór dotyczący każdego aspektu jej życia, w kontekście obyczajowym, politycznym i ekonomicznym. To cały mój manifest. Nie trzeba wybierać konkretnej drogi, ale szanować prawo wyboru. Zawężanie dyskusji do kwestii prokreacji czy też walka o wolność podjęcia pracy to pewien tylko aspekt nurtu, zważywszy na to, że duża część kobiet w Polsce walczy o to, by mieć za co przeżyć od pierwszego do pierwszego i mieć jakikolwiek spokój ekonomiczno-finansowy. One czują się nie tyle wykluczone z dyskusji teoretycznych, ile wcale nie są nimi zainteresowane. Uniwersyteckie korzenie polskiego feminizmu mogą być onieśmielające i bywa, że zniechęcają do zabrania głosu w ważnych dla kobiet dyskusjach, natomiast jako takie nie są ani warunkiem koniecznym bycia feministką, ani – jak myślę – problemem jako takim.
S.G.: Skąd są dziewczyny, które trafiają na twojego bloga?
K.P.: Z zewsząd, bo ja pochodzę również z kilku różnych internetowych środowisk. Na przykład jako fanka (była) książek Małgorzaty Musierowicz pisałam na forum jej czytelniczek i one teraz trafiają na mojego fejsbuka i bloga. Ściągam również dziewczyny z fandomu, zajmujące się analizą tekstów fantastycznych oraz uczestniczki konwentów fantastycznych. Działaczek feministek jest stosunkowo niewiele, może dlatego, że one są generalnie mało widoczne w blogosferze, a jeżeli same piszą, to raczej do prasy, bardziej zawodowo.
S.G.: Porozmawiajmy przez chwilę o klimatach internetowych i nastawieniu do feminizmu, bo przecież nie brakuje hejterów, którzy są zdolni pod Twoimi notkami zostawić uwagę, że jesteś głupia, brzydka i nikt cię nie chce, dlatego zostałaś feministką. Skąd się tacy biorą?
K.P.: Że głupia, to jestem w stanie zrozumieć, ale nie mogę pojąć, dlaczego argument o brzydocie ma być dla mnie przytłaczający. Mam się zawstydzić, zamilknąć, załamać się, przeprosić i zniknąć z internetu?
Na mój fan page na fejsbuku, na który wrzucam notki feministyczne, trafiają takie typowe fejsbukowe trolle, szukające zwady z osobami o poglądach lewicowych. Znajdują mnie raczej przypadkowo i wynika to z mojej obecności w sieci – na blogu, fejsbuku, instagramie, twitterze itp. Są to jacyś znajomi znajomych, ale rozmowy na fejsie dość ostro moderuję – nie zależy mi tam na długich dyskusjach, bo one są ulotne. Nie ma żadnego archiwum, na które można potem zajrzeć, przemyśleć sprawę. Dłuższe rozmowy wolę inspirować na blogu. Inną nieco sprawą jest trolling. Sama wykorzystuję tę formę internetowej prowokacji.
S.G.: Czym zatem jest trolling, który akceptujesz i uprawiasz?
K.P.: Jest to dla mnie sposób dyskutowania, prowokujący, ale w taki sposób, żeby zmusić interlokutora do przemyślenia swojego stanowiska. Albo czytelników, co trzeba przyznać, następuje częściej, bo to oni prędzej zauważą, że z argumentowaniem obu stron jest coś nie tak. Troll, którym czasem sama bywam, wykorzystuje argumenty rozmówcy, pokazując ich absurd, posługuje się podobnym sposobem dowodzenia, żeby zwrócić uwagę, że jest on pełen luk.
S.G.: Czy sieć internetowa jest twoim zdaniem spolaryzowana feministycznie albo antyfeministycznie? Czy jest po prostu odbiciem rzeczywistości?
K.P.: W sieci na pewno łatwiej przyjąć skrajniejszą postawę niż w rzeczywistości, jeśli już w ogóle upieramy się, żeby to odróżniać. Ja właściwie nie widzę takiej potrzeby. Granica w każdym razie jest cienka i rzeczywistość wirtualna przenika do reala. Internet, nazywany siecią, postrzegam raczej jak bąbelki niż plątaninę nitek. One wcale nie muszą się przenikać między sobą ani tym bardziej tworzyć wspólnego obrazu czy też polaryzacji – to są często bardzo zamknięte środowiska osób – poza internetem ludzie mają znacznie bardziej przenikające się środowiska. Zatem odczuwalny czy nawet widoczny hejt antyfeministyczny wynika bardziej z pewnej specyfiki internetu – ludzie, nawet występując pod własnym nazwiskiem, tworzą jakąś personę i zajmują stanowiska nieco skrajniejsze niż wtedy, gdy rozmawiają z kimś twarzą w twarz.
S.G.: Skoro internet to zbiór środowisk, które się raczej nie przenikają, to jak idee feministyczne, równościowe mogą za jego sprawą trafić do osób nieprzekonanych czy nawet wrogich? Bo metafora bąbelków jest przekonująca, ale też budzi niepokój, że właściwie ten bąbelek feministyczny istnieje sobie a muzom i niełatwo na niego trafić z zewnątrz ani przebić od wewnątrz.
K.P.: W Internecie przecież prócz tego, że jesteśmy feministkami, jesteśmy też wieloma innymi osobami – ja jestem np. analizatorką czy fotograficzką street artu. Oczywiście można się całkiem odgrodzić od światopoglądu i okazywać go tylko w komentarzach na blogach, ale przeważnie jednak, choćby w analizie krytycznej do tekstu, wychodzi mój prorównościowy światopogląd. Dobrym przykładem jest też Kiciputek, która łączy funkcję rysowniczki i graficzki z feminizmem.
W realu tym bardziej – zwłaszcza gdy jesteśmy aktywistkami – nie da się w pewnym momencie nie powiedzieć bliskim: „mam urwanie łba, bo koordynuję gazetkę na Manifę”. Co jest istotne, mrzonką byłoby postulować, że przekonamy skrajnych konserwatystów, ludzi o diametralnie różnych poglądach, ale każdej debacie przygląda się mniejsza lub większa milcząca publiczność – i tę można przeciągnąć na swoją stronę, choćby wychodząc z domu na pikietę albo reagując na seksistowski tekst w gazecie listem do redakcji (mnie się udało doprowadzić do usunięcia rankingu „najładniejszych łódzkich polityczek”, opublikowano też mój list polemizujący ze szkalującym matki tekstem Agnieszki Kublik). Tak więc bąbelki można i trzeba przebijać. Nie namawiam od razu do zakładania konta na wykopie i przekonywania korwinistów do zalet państwa opiekuńczego (próbowałam, daremny trud), ale czasem jednym protestującym komentarzem pod mainstreamowym artykułem można wywołać ciekawą dyskusję.
Sieć to jednak nie wszystko; rewolucja nie będzie grupą na fejsbuku. Przebijanie się z feministycznym komunikatem to działanie na kilku frontach – publicystycznym, politycznym, obywatelskim. Są kongresy kobiet (świetne dla kobiet 45+, którym oferują aktywizację zawodową), warsztaty stolarki w centrach kształcenia, kursy samoobrony, telefony zaufania dla kobiet doznających przemocy czy szukających pomocy w kwestii praw reprodukcyjnych. Nie widzę tego jako jednoliniowego działania, lecz raczej jako sieci połączonych ze sobą bąbelków, które wspólnie napierają na ścianę patriarchatu.
Katarzyna Paprota
Socjalistka, feministka, aktywistka, publicystka i blogerka, główna koordynatorka XVI Manify, członkini Porozumienia Kobiet 8 Marca, współtwórczyni projektu Bezpieczny Konwent. Współtworzy „Codziennik Feministyczny”. Współpracuje z portalem „Feminoteka” i Strajk.eu oraz czasopismami „Rita Baum” i „Wakat”. W przerwach od rewolucji gra na konsoli i fotografuje street art.
Zobacz inne teksty autora: Katarzyna Paprota
Dyskusje
Z tej samej kategorii: