Wojciech Engelking przeraża
– z blurba Romana Kurkiewicza
We wstępie do Literatury i rewolucji, literaturoznawczej publikacji z 1924, Lew Trocki w krytyczny sposób odnosił się do próby przeciwstawienia literatury „burżuazyjnej” i literatury „proletariackiej”. „Ta ostatnia” – pisał, krytykując „tak zwaną sztukę proletariacką” – „nie będzie istniała nigdy, ponieważ władza proletariatu jest tymczasowa i przejściowa. Historyczne znaczenie i moralna wzniosłość proletariackiej rewolucji zawierają się w tym, że kładzie ona podwaliny pod kulturę istniejącą ponad klasami – pierwszą kulturę, która będzie prawdziwie ludzka”. Teza Trockiego miała (i ma nadal) poważne konsekwencje – swoiste „porewolucyjne” sielanki sławiące robotniczą i chłopską kulturę czy moralność nie były nigdy „rewolucyjną” literaturą. Ani prosta krytyka zastanego porządku, ani prosta apologia uciśnionych klas nie stanowią same w sobie podstawy dla „radykalnej” literatury.
Dlaczego zaczynam recenzję książki Wojciecha Engelkinga odwołaniem do Trockiego? Nie tylko dlatego, że wydaje mi się to zwyczajnie trafne i że warto przypominać o nim, ilekroć na rynku ukazuje się nowa powieść będąca „manifestem pokolenia”, zdolna rzekomo uchwycić „ducha naszych czasów” i wyrazić słuszne oburzenie młodej generacji. Polscy czytelnicy w ostatniej dekadzie nie mieli szczęścia do takich książek, żeby wspomnieć tylko Nie uderzy żaden piorun Dominiki Ożarowskiej (rzecz sprawnie napisana, ale zwyczajnie nudna) czy Mięso Dominiki Dymińskiej (bolesna, acz monumentalna próba autokreacji). Trocki okazuje się dobrą bronią na tych autorów, którzy trochę za mocno starają się być politycznie radykalni i „ideowo słuszni”, którzy pozwalają sobie na uproszczenia i przejaskrawienia w służbie jakiejś „sprawie” albo dla uwypuklenia radykalnego „przesłania”. Powieść, która wyłącznie „przedstawia” życie wykluczonych, nieuprzywilejowanych, poddanych opresji i wyzyskowi, a także taka, która na podstawie przejaskrawień i przerysowań sili się na jakąś „apologię” mającą ich dowartościować, wzbudzić współczucie, upomnieć się o szacunek dla nich – może być najwyżej agitką, tępym ideologicznym narzędziem. Krytyczny wgląd lub wyobrażenie innego świata, zakwestionowanie zastanego porządku w perspektywie zmiany, możliwości, wyobraźni – dopiero to pozwala mówić o subwersji (a także o „oryginalności” czy „nowości” na bardziej „artystycznym” poziomie).
***
Wojciech Engelking bardzo się stara, żeby jego debiut pozostał ideowo „słuszny”, odpowiednio antykapitalistyczny i we właściwym stopniu antynowoczesny, radykalny i cięty w swoim politycznym nieprzejednaniu; przy czym autor ani na moment nie wychodzi poza ramy kiczowato przerysowanego obrazu współczesnego świata – a szczególnie pokolenia, które można by nazwać zapewne pokoleniem „umów śmieciowych”. W efekcie (Niepotrzebne skreślić) składa się w zasadzie wyłącznie z ostentacyjnych i „prowokujących” tez, zmanierowanych obrazków i nieporadnych zabaw słownych. Oczywiście, na poziomie ideowym czy etycznym trudno polemizować z pewnymi założeniami i spostrzeżeniami poczynionymi przez Engelkinga; problem powieści nie tkwi jednak w „słuszności” jej przekazu, a w ilości uproszczeń. Te z kolei przekładają się na szczególnego rodzaju przesyt opisów: zamiast zaproponować czytelnikowi jakąś uporządkowaną myśl czy ciekawą fabułę, Engelking buduje swój wizerunek uważnego obserwatora naszych czasów poprzez całą masę odniesień do współczesnej popkultury, mody, lajfstajlu. Jego powieść jest koszmarnie wręcz przeładowana nazwami marek, sieci handlowych, restauracji, samochodów, urządzeń elektronicznych. Dzięki temu, oczywiście, wielu czytelników znajdzie w (Niepotrzebne skreślić) coś, co ich dotyczy (noszą ubrania tego producenta, bywają w tych miejscach, lokalach etc.), ale język powieści staje się zbyt groteskowy, by jakikolwiek jej fragment traktować na poważnie. Powstaje wrażenie, że pracując nad swoją debiutancką książką autor chciał wykorzystać absolutnie wszystkie zgromadzone notatki i obserwacje, wcisnąć do niej każde zapamiętane skojarzenie, każdą zasłyszaną frazę, każdą znaną mu markę swetrów.
Przesłanie książki, główna oś fabularna i kompozycja całości są proste wręcz do bólu. Mamy oto dwoje bohaterów, Weronikę i Wiktora, którzy stanowią centralne postaci kolejnych rozdziałów; on pochodzi ze średnio zamożnej rodziny i jest młodym komornikiem w prywatnej firmie, ona jest wychowywana w biedzie przez matkę-sprzątaczkę. Życie obojga składa się z różnego rodzaju drobnych lub większych upokorzeń: ze strony pracodawców i potencjalnych pracodawców, kolegów ze szkoły, członków rodziny etc. Oczywiście, różnica między Weroniką i Wiktorem jest znaczna (Weronika pochodzi z samych społecznych nizin, jego stać przynajmniej na kredyt mieszkaniowy), ale oboje nie radzą sobie w świecie, który domaga się od nich „dorosłości”, a który jest równocześnie oparty na bardzo mocnym przeczuciu predestynacji. Bogaci – i szczęśliwi – są tu bowiem ci, którym „od zawsze” się to należy; jeżeli ktoś bogaty nie jest, to mu się bogactwo ani szczęście nie należy. Ten w gruncie rzeczy interesujący punkt wyjścia – potransformacyjna Polska jako miejsce, gdzie każdy czuje, do czego (do jakiego szczęścia, do jakiego bogactwa) jest przeznaczony – zostaje jednak od razu porzucony, podany czytelnikowi saute, bez żadnej głębszej refleksji, jakby autor był na tyle zachwycony swoim pomysłem, że nie widział potrzeby w ogóle go rozwijać. Tymczasem bodaj najmocniejszy moment powieści to rozmowa Wiktora z księdzem Lymańskim, podczas której duchowny stwierdza wprost: „to był przepiękny czas, ten koniec lat dziewięćdziesiątych. Wie pan dlaczego? Bo wreszcie wszyscy wiedzieli, kto jest lepszym, a kto gorszym człowiekiem”. Niestety, tak ciekawych i autentycznie prowokacyjnych fraz w całej książce znajdzie się zaledwie kilka – dwie, trzy, może cztery.
Mniej więcej tyle samo miejsca autor poświęca obojgu bohaterom, przy czym zmiana perspektywy następuje zawsze według prostego, ogranego mechanizmu: obrazek z życia Wiktora/Weroniki – zwrot akcji, fabularny twist – rosnące napięcie, pytania zostawione bez odpowiedzi – przebitka na drugiego bohatera. Wiktor i Weronika spotykają się ostatecznie w sytuacji, której fabularna przewidywalność, oczywista symbolika i wymuszone emocjonalne napięcie przyprawiają czytelnika o ból zębów. Ich losy są zaś relacjonowane z perspektywy grupy historyków/artystów awangardowych z końca XXI wieku. Engelking wprowadza bowiem rodzaj metanarracji osnutej wokół motywu light sci-fi: w niedalekiej przyszłości codzienna rzeczywistość na całym świecie zostaje zdominowana przez internetowy „portal Fabuła”, pozwalający na podglądanie (albo, jak w jednym miejscu oryginalnie określił to autor, „(p)o(d)glądanie”) niemal każdej innej osoby na świecie. Relacje społeczne zostają podporządkowane portalowi Fabuła, podobnie jak system prawny; głębokiej przemianie ulegają formy pracy, podstawowe ludzkie interakcje, sposób odczuwania emocji etc.
Niestety, jeśli u początku lektury czytelnik spodziewa się, że zostanie przez autora zaskoczony powolnym odkrywaniem dystopijnej wizji, niespodziewanym zderzeniem konwencji, już po kilku rozdziałach bardzo się rozczaruje. Istota portalu Fabuła zostaje opisana na pierwszych dwóch stronach powieści (sic!), a potem odwołania do niego pełnią wyłącznie rolę taniego uzasadnienia dla moralizujących aforyzmów; w warstwie fabularnej ten wątek rozwija się w sposób bodaj najbardziej przewidywalny z możliwych. Niejako wbrew jego nazwie, „portal Fabuła” niewiele ma wspólnego z „fabułą”, a Engelking nie wykorzystuje go jako pretekstu do przeanalizowania współczesnego „głodu fikcji”, miejsca „historii” czy „opowieści” we współczesnej kulturze etc. „Portal Fabuła” jest czymś dużo prostszym – stanowi w zasadzie alegorię trzech konkretnych, stereotypowych cech współczesnego „konsumenta”: zamiłowania do łatwej, niewymagającej rozrywki; przyjemności czerpanej z cudzego upokorzenia; własnego ekshibicjonizmu. Niewiele więcej da się o „portalu Fabuła” powiedzieć poza tym, że za pomocą fantastyczno-naukowego wtrętu autor próbuje usprawiedliwić niektóre z poczynionych w powieści karykaturalnych uproszczeń (świat wydaje się przerysowany, bo opisują go ludzie żyjący pod koniec naszego wieku). Niestety, czytelnik pozostaje z wrażeniem, że w dążeniu do „słuszności” i „wyrazistości” Engelking wpadł w najzwyklejszy bełkot, a następnie próbował opisać go jako zamierzone „odrealnienie” w ramach pewnej literackiej konwencji.
Jeśli chodzi o konwencję, książka nawiązuje w dość oczywisty sposób do powieści Michela Houellebecqa (szczególnieMożliwości wyspy i, w mniejszym stopniu, być może Mapy i terytorium) – połączenie ostrej (w zamierzeniu) krytyki współczesnego świata i niepokojącej (rzekomo) wizji niedalekiej przyszłości w konwencji light sci-fi sugeruje to dość wyraźnie. Innym nasuwającym się skojarzeniem jest nowela Doroty Masłowskiej Kochanie, zabiłam nasze koty – atmosfera delikatnego, „punktowego” odrealnienia wydaje się tam podobna, a i temat (sytuacja młodego pokolenia) zbliżony. I chociaż Masłowska swoją ostatnią książką czytelników raczej rozczarowała, to i tak była w stanie powiedzieć więcej niż Engelking o szeroko rozumianym „współczesnym świecie”.
Broniąc w swojej książce „wykluczonych” czy „nieuprzywilejowanych”, których reprezentują Weronika i jej matka, autor krytykuje też lewicę – ale tylko tę „nieszczerą”, fałszywą, korzystając ze znanych wszystkim oskarżeń o kanapowość, przeteoretyzowanie, oderwanie od rzeczywistości „zwykłych ludzi” etc. Sugestia jest wyraźna: to autor jest lewicą „prawdziwą”, lewicą bez przywar lewicy, to on rozumie, co ze współczesnym światem jest nie w porządku (jak można się domyślić – nic nie jest w porządku). A że sam, jak wynika z jego działalności felietonistyczno-publicystycznej, jada w Charlotte, współpracuje z „Krytyką Polityczną” i jeździ po Warszawie taksówkami (te trzy rzeczy są przez niego złośliwie komentowane w powieści)? No, toż to oczywiste – i on nie jest wolny od przywar charakterystycznych dla krytykowanej przez siebie hipsterskiej lewicy i polskiej klasy średniej, ale podchodzi do siebie z odpowiednią ironią. Chodzi przecież o to, by pozostać radykałem – współczesnym nihilistą – ale zajmując pozycje kpiarskie i zdystansowane: dogryźć i przeciwnikom, i kolegom, i sobie samemu; i klasie średniej, i biedocie, i „jednemu procentowi”; i wsi, i miastu; i prawicy, i lewicy; i akademikom, i mediom; i jeszcze raz sobie samemu. Ironii jest więc u Engelkinga bardzo dużo; pytanie brzmi, jak łatwo się domyśli: czy jest ona komukolwiek potrzebna? Albo inaczej: czy naprawdę komukolwiek chce się dochodzi, kiedy Engelking jest ironiczny, a kiedy mówi poważnie? Czytelnik nie czuje potrzeby, by pochylać się nad różnymi dwuznacznościami – trudno bowiem mieć nadzieję na satysfakcjonujące odpowiedzi, gdy autor zdaje się przez większość czasu bełkota, wpadać w radosną i w jakimś sensie uspokajającą glosolalię.
Z jej specyficznego, monotonnego rytmu wybijają czytelnika te momenty, w których – w imię „dogryzania wszystkim” – Engelking decyduje się kogoś zwyczajnie obrazi. Owszem, we współczesnej powieści można posługiwać się określeniami „ciota” czy „pedał” w sposób subwersywny (również poza kręgiem literatury queerowej i kampowej), ale określenie „brodaty pedałek w okularach od Prady” (s. 231), wtrącone mimochodem w opis zatłoczonej kawiarni, pozostawione bez komentarza, rozwinięcia czy dalszego ciągu, jest zwyczajnie dziwne i niesmaczne; tak samo zresztą jak wyśmiewanie osób niepewnych swojej orientacji seksualnej (s. 248). Z kolei w zakończeniu powieści dowiadujemy się, że w XXI wieku społeczeństwa Zachodu zostały podbite przez „przybyszy z południowych kontynentów”; Engelking dopisuje do tego cytat z Pounda, którego faszystowski wydźwięk jest w tym kontekście dość trudny do przeoczenia (nie chodzi o to, że Pounda w takiej roli wykorzystać nie można, wypadałoby to robić jednak nieco mniej bezrefleksyjnie). I nagle okazuje się, że takich fragmentów jest więcej – jeśli poszczególnym scenom w (Niepotrzebne skreśli) przyjrzeć się z bliska, to czytelnika zaczyna nieuchronnie niepokoić klucz, którym (być może nieświadomie) kieruje się pisarz, wybierając obiekty swoich żartów. Spotykamy więc księdza Lymańskiego – karykaturę przedstawicieli „Kościoła otwartego”, który okazuje się cynicznym ateistą zabiegającym o medialną obecność; nie znajdziemy jednak w książce żartów z Episkopatu, z księży „prawicowców”, z Kościoła jako takiego. Pojawiają się żarty z aktywistów i intelektualistów związanych z „Krytyką Polityczną”, ale Engelking nie pisze nic o „hipster prawicy”. Nie znajdziemy wreszcie w książce dowcipów na temat Marszu Niepodległości i dzielnych polskich narodowców, ale znajdziemy żarty z tych, którzy „ulicznych patriotów” się boją. Etc., etc. Problem nie w tym, że Engelking stoi po „niewłaściwej stronie barykady”, a w tym, że jego tanie dowcipy uderzają często w tych, w których łatwo uderzy, unikając konfrontacji z tymi, którzy w Polsce znajdują się w pozycji siły. Problem w tym, że w powieści o wielkich społeczno-kulturowych ambicjach autor pozwala sobie na polityczny konformizm, udając radykalnego krytyka współczesnego świata.
Przesłanie książki okazuje się więc wyjątkowo łopatologicznie wyłożone, a wszystkie postaci – groteskowo przerysowane. Jednak w warstwie „warsztatowej” największym grzechem autora pozostają chyba wszechobecne dopowiedzenia: na każdej stronie, w niemal każdym zdaniu, Engelking niepotrzebnie doprecyzowuje opisy, wyjaśnia dowcipy, podkreśla po trzy razy „oryginalne” zabiegi kompozycyjne i fakt, że korzysta z lejtmotywów. Z (Niepotrzebne skreśli) należałoby w zasadzie wyciąć wszystko to, co autor umieścił po średnikach. Wspomniany już przesyt opisów byłby bardziej do zniesienia, gdyby Engelking nie popełniał błędów w odniesieniach do popkultury. Tymczasem autorskich wpadek jest tu mnóstwo: od drobnostek, które można uznać za literówki – FarmWille to jednak FarmVille – po błędy merytoryczne, jak w opisie gry komputerowej. Oczywiście, Engelking nie musi wiedzie, na czym polega Angry Birds – choćby w ogólnym zarysie – ale po co w takim razie wciskać w powieść kolejną nazwę, kolejne odniesienie, kolejny element „dookreślający” tę czy inną komiksowo przerysowaną postać lub sytuację? Nie chodzi zresztą tylko o odniesienia do popkultury – nawiązania do Malthusa (który pojawia się tutaj jako „poeta” ceniony przez ludzi końca XXI wieku) czy do Kieślowskiego (tak, imię Weronika to nie przypadek) są zbyt tandetne, by bawić. Ewidentna obsesja na punkcie Sławomira Sierakowskiego też Engelkingowi – przynajmniej jako powieściopisarzowi – nie pomaga.
Wszystko to prowadzi do jednego w zasadzie spostrzeżenia: język używany przez Engelkinga jest niewiarygodnie wręcz sztuczny; jakby na żadnym etapie pisania powieści autor nie usłyszał – od znajomych, od redaktora książki – „słuchaj, ale tak się naprawdę nie mówi”. Jego wysiłek, by uchwycić jakiś rodzaj żywego (a momentami wręcz „młodzieżowego”) języka wskazuje na datę urodzenia raczej w okolicach roku 1952 niż 1992. Cała powieść nasuwa zresztą skojarzenia z pewnym zjawiskiem we współczesnej polskiej poezji: niektórzy starsi poeci w swoim „późnym” okresie zaczynają pisać krótsze bądź dłuższe wiersze „z mediów” i „z polityków”, oparte na zasłyszanych przejęzyczeniach, wpadkach, językowych niezręcznościach. Rzecz w tym, że wielu młodszym czytelnikom te gry słowne wydają się zupełnie nieoryginalne i nieśmieszne – wiadomości o bieżących wydarzeniach czerpią oni raczej z Internetu niż z telewizji, opiniami wymieniają się w mediach społecznościowych, tam też umieszczają komentarze, które po zwersyfikowaniu składałyby się nieraz na całkiem niezłą książkę poetycką. Nowy zestaw „wierszy o współczesnym świecie” napisanych przez Bohdana Zadurę ich nie zainteresuje, bo nie ma w nim nic „nowego”. By powiedzieć to bardziej obrazowo: nikt nie potrzebuje poezji, żeby dowiedzieć się, że język dziennikarzy TVN-u jest niechlujny. Trochę podobnie jest z (Niepotrzebne skreślić) – autor mówi o czymś, co wszyscy wiedzą, w sposób, który chyba każdemu wyda się wysilony. W tym sensie język Wojciecha Engelkinga ma więcej wspólnego z ostatnimi wierszami Leszka Engelkinga niż z językiem młodego pokolenia.
***
Zostałem poproszony, by przy okazji recenzowania powieści Engelkinga niejako „zestawić ją” z pewną akademicką/eseistyczną książką, którą niedawno współtłumaczyłem – mowa o tomie Prekariat: Nowa niebezpieczna klasa Guya Standinga(1). W miarę jak przekonuję się do kolejnych tez Standinga (głównie dzięki temu, że często mam okazję słuchać jego przeciwników), coraz częściej zadaję sobie pytania o to, jakiej literatury prekariat mógłby potrzebować, jaką literaturę mógłby stworzyć i jaką chciałby czytać. Niestety, książka Engelkinga nie pomoże znaleźć odpowiedzi na te pytania – jest zwyczajnie zbyt nudna, schematyczna i powierzchowna w swoim „krytycznym” wymiarze.
Tym niemniej Engelking napisał powieść „pokoleniową”, powieściowy manifest, więc może warto faktycznie pokusić się o wypunktowanie kilku kontrowersyjnych „ideowych” decyzji i przesłanek autora. Zaznaczmy przy tym: słowo „prekariat” pojawia się w powieści raz (s. 110), jest traktowane przez autora (chyba?) dość ironicznie, jakby Engelking sugerował, że to kolejny niezrozumiały dla „zwykłych ludzi” termin wymyślony przez kanapowo-lewicowych intelektualistów.
Ze wszystkich uproszczeń, na których autor opiera swoją wizję świata, najpoważniejsze dotyczy zapewne bezpośredniego powiązania klasy i stylu życia. „Biednych” i „bogatych” różni wyłącznie marka ubrań, samochodu, telefonu; i wydaje się, niejako intuicyjnie, że ma to sens, póki nie zobaczy się literackiej realizacji tego założenia. Wszystko jest tu bowiem nieścisłe i mało wiarygodne – trudno powiedzieć, dlaczego akurat ta marka (lokal, przedmiot) wydała się autorowi „bogatsza”, a inna „biedniejsza”. Nie sposób zaś tego zrobić głównie ze względu na stopień, w jakim różne elementy stylu życia podlegają dziś recyklingowi – w ramach kultury second-handów, lumpeksów, drugiego obiegu, DIY, patchworków i tak dalej (o roli tożsamościowego recyklingu w Polskiej kulturze pisał stosunkowo niedawno Przemysław Czapliński w świetnych Resztkach nowoczesności). Owszem, Engelking nie pisze tylko o ciuchach, ale też o rozmowach pracodawców z pracownikami – te ostatnie jednak przerysowane są tak groteskowo, że trudno cokolwiek o nich powiedzieć.
Swoista „redukcja do lajfstajlu” w (Niepotrzebne skreślić) rzuca się w oczy szczególnie mocno właśnie w kontekście prekariatu, który wymyka się takim prostym uogólnieniom. Prekariat, owszem, przejmuje często mody i powierzchowność klasy średniej (choćby ze względu na status rodziców), ale ma inną pozycję na rynku pracy, inne problemy, cele, aspiracje. To jego charakterystyczna cecha: jego przedstawiciele często wydają się należeć do innej klasy (co ma związek z brakiem spójnej narracji politycznej i tożsamościowej). Chociaż Engelking próbował napisać powieść pokoleniową i quasi-manifest, to niemal od razu porzucił najważniejsze być może zadanie, jakie przed nim stało: znaleźć taki sposób na opisanie w tekście literackim struktury klasowej społeczeństwa – klas i relacji między nimi – który lepiej przystawałby do współczesnego świata, dając czytelnikowi wgląd w to, co dzieje się pod powierzchniowością „stylu życia”. Jeśli prekariat potrzebuje czegoś od literatury, to może właśnie tego: upomnienia się o bardziej rzetelne, bardziej wnikliwe, mniej zakorzenione w potocznej intuicji rozumienie „klasy”.
Kolejne uproszczenie związane jest bezpośrednio z postacią Weroniki. Przez całą powieść występuje ona w zasadzie jako jedyna (oprócz swojej matki) „prawdziwie” biedna osoba w całym swoim otoczeniu. Dość szybko czytelnik odnosi wrażenie, że chociaż Weronikę spotykają różnego rodzaju niesprawiedliwości i upokorzenia, to w wizji Engelkinga jakieś 90-95% Polski stanowią ludzie, którym się względnie dobrze powodzi; to Polska, w której prawie wszyscy awansowali w międzyczasie do „klasy średniej” – głównie po to, żeby stanowić tło dla przygód Weroniki jako ostatniej Mohikanki plemienia biedoty. Taka konkluzja nie tylko zupełnie nie uzgadnia się z intencjami autora ujawnionymi w zakończeniu – jest zwyczajnie absurdalna, a do tego nie ma żadnego sensu w kontekście szybkiego zwiększania się liczby sprekaryzowanych pracowników.
Weronika staje się przy tym ujściem dla paternalistycznych odruchów Engelkinga. Jako „ostatnia biedna” nie radzi sobie ona zupełnie z własnym życiem (z „dorosłością”), a gdy ostatecznie udaje jej się zdobyć trochę pieniędzy, wydaje je na nieudolne naśladowanie stylu życia „klasy średniej”. W Weronice przepuszczającej majątek w sklepach z ciuchami i odgrywającej się na swojej przyjaciółce ze szkoły nie ma nic z revenge fantasy – Engelking daje wyraźnie do zrozumienia, że jedyne pragnienia Weroniki to te, których nauczyła się od bogatszych rówieśników. W tej sytuacji bohaterka nie jawi się jednak jako osoba, ale jako rodzaj udomowionego, wytresowanego zwierzęcia, które usiłuje naśladować sposób życia swoich „państwa”. W powieści ani razu nie pojawia się sugestia, że Weronika może mieć jakieś „własne” ambicje i aspiracje, odbiegające od tego, czego oczekuje klasa średnia; że mogłaby chcieć czegoś innego niż wreszcie „wyżyć się” w sklepach, do których wcześniej nie mogła wejść. W prekariacie rozumianym tak, jak opisuje go Standing, istotna jest właśnie niechęć prekarnych pracowników do dostosowania się do aspiracji klasy średniej, do kopiowania marzeń rodziców, do różnie rozumianej, utrwalonej „normalności”. W wizji Engelkinga biedni są niczym więcej niż uboższą wersją bogatych.
Co więcej, Engelking widzi świat jako statyczny – nie tylko w sensie „niedający się zmienić”, ale również niepodlegający (przynajmniej od 1989) żadnym istotniejszym zmianom. Nic w tym dziwnego – to prosta konsekwencja operowania stereotypami i kliszami; każdy jest na swoim miejscu, wszystko jest poukładane, wszystkim przypisano właściwe etykiety, obrazek sam się zgrabnie (powiedzmy) złożył i zazębił. Koncepcja prekariatu tymczasem jest próbą opisania nowej klasy w momencie, kiedy klasa ta dopiero się wyłania, kształtuje w świecie, który dynamicznie się zmienia i w którym formy pracy podlegają radykalnym przeobrażeniom. Opierając się na prostej dychotomii „biednych” i „bogatych”, Engelking znajduje wymówkę, by nie zajmować się konkretnymi społecznymi zmianami, by przedstawić strukturę społeczną jako stałą. Nawet „kapitał” zostaje dla niego sprowadzony po prostu do sumy posiadanych pieniędzy i rzeczy (s. 193), tracąc swój procesualny wymiar(2). Od wspomnianego już Houellebecqa Engelking nie przejął bowiem przekonania o zasadniczej dynamice współczesnego świata: owszem, francuski pisarz potrafi ten świat krytykować bardzo radykalnie (i do tego z pozycji mocno konserwatywnych), ale jego krytyka wiąże się ściśle z przekonaniem o tym, że wszyscy znajdujemy się na równi pochyłej, że naszego zbiorowego spadania nie da się powstrzymać (można za to nieco odchylić jego kierunek). W (Niepotrzebne skreśli) świat jest po prostu niesympatyczny – i już.
Wszystko to składa się na jeden wniosek: wizja Engelkinga, która miała być krytyczna i radykalna, jest w rzeczywistości pesymistyczna w sposób najgorszy z możliwych: łączy paternalistyczny bądź protekcjonalny stosunek do „biednych” i wyzyskiwanych z bezrefleksyjnym założeniem o niezmienności świata; „ustawia” sobie obiekt krytyki, opierając się na stereotypach, a bohaterom nie przyznaje żadnej autonomii. W pewnym sensie Engelkingowi brakuje zaufania do swoich bohaterów: nie pozwala im na samodzielność, bo mogliby zepsuć naszkicowany przezeń obrazek. Pod tym względem jego podejście różni się diametralnie od bardzo optymistycznego nastawienia Standinga. Podczas niedawnej wizyty we Wrocławiuautor Prekariatu kilkukrotnie podkreślał właśnie ten aspekt swojej pracy: mamy szansę na globalną zmianę, o ile zrozumiemy, że ludziom trzeba ufać. Nie można „robić polityki” w oparciu o nieufność – do prekariatu, do wykluczonych, do biednych. Pytanie do Wojciecha Engelkinga brzmiałoby więc: czy jest dziś sens „robić literaturę” opartą na nieufności do ludzi i świata? Albo: czy jest sens bronić wykluczonych, jeśli nie przyznaje im się prawa do samodzielności – choćby w fikcjonalnej fabule? Albo: czy powieść, która przypomina tylko, że świat jest niedobry – nie wspominając w ogóle, że nie jest to jedyny z możliwych światów – ma nadal jakąkolwiek krytyczną siłę?
Wojciech Engelking, (Niepotrzebne skreślić), Świat Książki, Warszawa 2014
1) To, czym dokładnie prekariat jest, trudno w tym miejscu streścić; czytelnikowi warto polecić lekturę choćby pierwszego rozdziału książki Standinga. W wielkim skrócie – chodzi o rzeszę pracowników pozbawionych jakichkolwiek zabezpieczeń pracy i poczucia stabilności, którzy imają się doraźnych prac i nie są w stanie na ich podstawie stworzyć spójnej narracji tożsamościowej/politycznej. Położenie prekariatu bezpośrednio odzwierciedla niemal wszystkie istotne współczesne przemiany dokonujące się w pojęciu i formach pracy.
2) Podobnie uproszczone rozumienie kapitału pojawia się we wpływowej książce Thomasa Piketty’ego; w swojej recenzji zKapitału w XXI wieku w czytelny sposób ten problem opisał David Harvey, recenzja zaś została przetłumaczona na polski i jest dostępna na portalu „Praktyki Teoretycznej” (http://www.praktykateoretyczna.pl/david-harvey-komentarz-do-kapitalu-pikettyego/).
Recenzje
Z tej samej kategorii: