I.
Robisz go codziennie, by zamaskować bezcenny kapitel ciała. Zasłaniasz, by pokazać. Zaczynasz od przejrzystej bazy, ciepło opuszka uruchamia płótno do działania. Następnie przechodzisz do podkładu, nacierasz fundament pędzelkiem lub dłonią, by kolory rozprowadziły się warstwowo. Potem zarysowujesz szczegóły – smukłe smugi, wyniosłe łuki, wymodelowane kości i jędrne miękkości. Po ostatecznych poprawkach z korektorem (przecinek nie tu, obok! a wielka litera to co, obłok?), utrwalasz pomnik – nanosisz puder w kamieniu. I już. Exegi monumentum. Twój obraz, twój tekst, twoja rzeźba jest gotowa do publicznej ekspozycji – jak co dnia, choć przecież inaczej. Tu wyszłaś poza kontur, tu dodałaś odblasku magnetyzującą czerwienią, tu zbyt mocno przycisnęłaś do papieru. Zmieniasz kolejność, używasz innych narzędzi i mediów, rozmazujesz i podkreślasz. Taki masz dziś nastrój, tak ci dziś wyszło – jutro będzie inaczej. Nic dwa razy.
Bo i wieczorem zmywasz dzieło. Odsłaniasz, by ukryć w pierzynie. Rano zaczynasz od nowa, ale przecież wczorajsze działanie pozostawiło ślady na kapitelu. Blizny – tyle że zmywalne, bo nie z wojen ani heroicznych potyczek bronią ciężką (a to z Afganistanu! zabiłem tysiące ludzi, ale nie było łatwo!). Wybierasz kosmetyki lekkie i pachnące. Nie siedzi w nich ukrzyżowany Jezus ani napominający Bóg. Tych mogłoby nie być. W końcu i tak zostaną zmyci, by następnego dnia odrodzić się na nowo. Powtórne przyjście Mesjasza wydarza się co dzień. Tyle że to mesjasz małą literą – a wielka litera to obłok. Gdzieś poza, obok. Ty jesteś tu, na miejscu. Biblisko wyparte zostaje przez blisko. Ty jesteś tu, blisko.
Przed lustrem – podwajasz się każdego dnia, i-lustrujesz się. Stoisz przed lustrem i skupiasz się na detalu, na kresce oka, na konturze ust. Całość wypływa z cząsteczek, z chrząsteczek. W wyniku ich ruchu całość jest zawsze inna, a zatem niemożliwa. Od narodzin jesteś już na przykład 8 760 razy różna. Patrzenie w lustro to wychodzenie z siebie – tylko Narcyz mógł się zakochać w sobie przez odbicie. Ty zakochujesz się w innej przez odbicie – odbijasz piłeczkę i czekasz na odpowiedź, na akcję, reakcję. Twoje lustro wychodzi ku innej, otwiera na inną – ciebie, rzeczywistość, osobę. Osoba to kobieta – widzisz ją w lustrze, są os-obie. Człowiek to mężczyzna – Narcyz widział go w lustrze, jest jeden. Gdy malujesz się, malujesz dzieło, które wychodzi z domu i nigdy nie wraca. Dzieło dzieli (ciebie od samej siebie, ciebie od człowieka, ciebie od „ja” i wszelkich humanistycznych, acz niehumanitarnych, przyzwyczajeń rozumnego człowieka), a zatem dzieło działa. Dzieło to my, wszystkie. My: płeć piękna, ale poza patriarchalnymi kategoriami piękna i brzydoty – płeć piękna, czyli e(ste)tyczna. Codziennie od nowa, impulsywnie, afektywnie. Taki mamy dziś nastrój, tak nam dziś wyszło – samo z siebie. Tak nam dziś wyszło się z siebie.
Niczego nie wykluczamy – wszystko się może zdarzyć (może to jej urok, może to maybelline). Każde spojrzenie w lustro opatrujemy podpisem „To nie jest ja”. Każde spojrzenie w lustro jest poruszone, niestabilne, nietrwałe – jak zdjęcie. Każde wyjściowe i niewyjściowe zdjęcie, na którym wychodzimy dobrze i niedobrze, na którym nie wychodzimy dobrze przez smugi makijażu i jego ukrycia, na którym nie wychodzimy niedobrze przez smugi makijażu i jego ukrycia, opatrujemy podpisem „To nie jest ja”. Fajka to przy tym nic. To my – jesteśmy. Jesteśmy, bo jesteśmy inne, za każdym razem, codziennie. Jesteśmy realnie („To są my”), bo nie jestem („To nie jest ja”). Wychodzimy z siebie, na zdjęciach i w lustrze. Nie gnijemy w „ja”, wijemy wiecznie nowe gniazda. Choć zawsze tu, blisko. Domowe ognisko to my.
II.
Makijaż to my – „ma”, „maki”, „kij”, „ja”, „aż” – wszystko się tu wiąże i scala. Makijaż sprzeciwia się koncepcji integralnego, autonomicznego, niezmiennego i wiecznotrwałego człowieka, którym karmili nas faceci co najmniej przez ostatnie trzysta lat. Makijaż sprzeciwia się koncepcji integralnego, autonomicznego, niezmiennego i wiecznotrwałego dzieła, którym karmili nas natchnieni (od boga) faceci co najmniej przez ostatnie trzysta lat. Makijaż to nowomedialne dzieło sztuki: nietrwałe, zaczynane wciąż od nowa, ale przecież nie od zera. Pętlowe, wytwarzane w tę i z powrotem, z powrotem i w tę, z każdym odświeżeniem strony, z każdym nowym postem, z każdym „cofnij” i „dalej”, „kopiuj” i „wklej”. Niedoskonałe – najmniejsze drgnienie ręki, drgnienie myszki znajduje tu swój (fizyczny) wyraz. Blisko ciała – dziejące się przez dotyk.
Twarz to czysta haptyczność, to ekran dotykowy – i dotkliwy. Przylegający do skóry. Odciskający się na materii. Pozostawiający znaki – smugi, skrzepy wodoodpornego tuszu, resztki podkładu – ale nie na zawsze. Jest jednorazowy, a zatem wielorazowego użytku. Wydarza się codziennie, kontekstualnie, w rytm flow życia, użycia i wyżycia, ale bez zająknięcia o wzniosłym życiu po śmierci. Wiąże się z okolicznościowością „dzisiaj” i „teraz”: z deszczem, słońcem, śniegiem, uśmiechem sąsiadki, porannymi wrzaskami męża, marudzeniem dziecka. Zmieniają, przeginają i ścierają go łzy, siekący wiatr, namiętne pocałunki. Jest lokalny i okolicznościowy – może być dzienny, popołudniowy i wieczorowy, może być poprawny, popaprany, a także poprawiany. Scala się z ciałem jako własnym fundamentem i kształtuje ciało jako jego fundament – zderza biologiczny determinizm z kulturowym konstruktem i rozmazuje mocne granice między nimi. Twarz go tworzy i on tworzy twarz. Twarz robi makijaż i makijaż robi twarz – bez twarzy nie miałby sensu, i twarz bez niego nie miałaby sensu. Nawet gdy go nie ma, to świadomy wybór bezcennego kapitelu ciała lub dotkliwie odczuwana konieczność, a nie przeczysty brak. A zatem jednak jest –możliwy. Makijaż. Książka twarzy.
Odtąd materia i znak, oryginał i kopia, obecność i nieobecność, naturalność i kulturalność, rzeczywistość (autentyczność) i sztuka (sztuczność) to antynomie tylko w systemie, który wmawiali nam faceci. Makijaż jest interaktywny, podatny na nacisk i sieć różnorodnych, sensorycznych odczytań. Wiąże się z istnieniem w świecie, z czystym pragmatyzmem, które natchnione dzieło sztuki z góry odrzucało; podbija pojęcie sztuki użytkowej i wynosi je z muzeów, a nawet centrów meblowych do wspólnego pokoju. Fontanna to już nie męski pisuar zmyślony przez męskiego artystę, ale koedukacyjny sedes. Makijaż wychodzi na ulicę i spaceruje, poszukuje kolejnych obserwatorów i obserwowanych przed ekranem i za ekranem (twarzy), przed lustrem i za lustrem. Jednocześnie jego użyteczność wymyka się funkcjonalności podporządkowanej konkretnym korzyściom: makijaż to czas bezproduktywny, niewpisujący się w rozkład zajęć w pracy ani w domu, wbrew regułom kapitalistycznej wymiany rynkowej i sprawiedliwego podziału dóbr (na zasadzie – do ut des). Nie rozmienisz go na pieniądze, nie zarobisz na nim (ciałem). Od razu znika, jak monety od czarowniczek w bajkach, gdy nie dotrzyma się słowa (koszmar każdego przedsiębiorcy). Nie oddzielasz się nim od reszty, lecz dzielisz się nim z nami. Jest bezinteresowny, przeznaczony na bezproduktywną kreatywność, na to, co nieużytkowe, a inwencyjne, co niefunkcjonalne, a entuzjastyczne. Jest bezinteresowny – w rozumieniu interesu jako fallusa.
Makijaż jest antysystemowy: tworzony codziennie od nowa, karmiony (sobą i siebie) dzień w dzień, przez kilka, kilkanaście minut. Jego całościowe wykonanie przewyższa czasowo stworzenie dzieła literackiego, malarskiego czy rzeźbiarskiego. 10 minut razy 8 760 daje 87 600 minut, czyli 1 460 godzin, czyli ponad 60 dni bez snu i przerw – a przy aktualnych danych demograficznych zgodnie zakładamy, że to nawet nie połowa. Wciąż nad nim, nad sobą, nad nami wszystkimi pracujemy i nie przestajemy – to dzieło życia. Ale robienie go nie absorbuje przecież w sposób totalny, wpisuje się raczej w naturalną (kulturalną) kolej dnia: pozwala zajmować się innymi sprawami i stanowi ledwie wstęp do całodziennych wrażeń. W trakcie malowania można myśleć o obiedzie lub o filozofii reprezentacji, można słuchać muzyki lub wywiadu ze słynnym naukowcem, można rozmawiać lub kłócić się. Makijaż nie zamyka w ciemnej sali kinowej; różnobarwna wielookienkowość systemu (Windows) wietrzy pokój przed nadmiernym zaduchem masowego przywiązania do (nie)wygodnego fotela. Jaskinia Platona legła w gruzach. Codzienna wystawa – w przeciwieństwie do wystawy muzealnej – nie stawia dzieła nowomedialnego w położeniu bez wyjścia. Nie ogranicza mu drogi ucieczki.
Makijaż ucieka codziennie i nie daje się złapać, choć wciąż jest fizycznie chwytany (na gorącym uczynku), wciąż zachwycany od nowa. Rozbraja zastygłe kategorie od środka, bo rozrabia jak najęty i rozbiera na strzępy. Co rusz się pojawia i znika, jest nietrwały, niearchiwizowany w oficjalnych katalogach i dokumentach – wymyka się osaczeniu wielkimi kwantyfikatorami, jak „zawsze” (będzie trwał) i „nigdy” (nie przestanie trwać). Zamiast trwania wybiera rwanie, nieregularne stawanie się, bez końca – bo przecież i trumienny makijaż wchodzi w grę z wilgocią, bakteriami czy robactwem, zmywa się i odświeża wodą, ziemią bądź drewnem pudełka, w które został odświętnie zapakowany (dla kogo to prezent?).
Podobnie widzi makijaż Tadeusz Wudzki w krótkometrażowym filmie Anatomia zrealizowanym w ramach Amatorskiego Klubu Filmowego „Pegaz” w Warszawie w 1974 roku. Makijaż to w rzeczy samej rzecz amatorska, wspólnotowa (klubowa) i wsparta na entuzjazmie – jak ruch AKF. To afektywna profanacja, choć bez swojego Enthusiasts Archive. Nikt nie archiwizuje zmytych i niedorobionych makijaży – a każdy makijaż jest po trosze zmyty i niedorobiony, bo nie ma wersji końcowej makijażu, do której można by dążyć. Nie istnieje muzeum makijażu, bo muzeum makijażu musiałoby być muzeum twarzy – żywych i dożywionych, codziennie innych, w materialnym konkrecie, nieuduchowionych. Żeby dotknąć makijażu, musisz dotknąć twarzy – w przeciwieństwie do ubrań czy (wy)strojów. Muzeum makijażu to nasza przyszłość – ulica. Miasto. Wspólny pokój.
Zamykać twarze za szybą, w klatkach?! Toż to niehumanitarne! Lepiej chodźmy do zoo – zwierzęta nie mają makijażu. W tym je przewyższamy – dlatego to nie my jesteśmy za klatkami. Bo widzimy się w lustrze i zamalowujemy.
III.
Makijaż nic nie ma – ani kijażu, ani nic innego. Robiąc go, stoisz bądź siedzisz w miejscu. Nie ruszasz się. Wszystko jest tu, obok – palec, pędzelek, podkład, kredka do oczu i brwi, tusz do rzęs, korektor, puder. Pobierasz to w siebie, wchłaniasz, by wieczorem wydalić do zlewu. Dalej spływa jak po kaczce do rur kanalizacyjnych, oczyszczalni ścieków, rzek i znów do zlewów – cyrkulacja trwa. Twoje fragmenty udzielają się innym, uczestniczą w przedziwnej fotosyntezie. Zawierasz się w pitej, kąpanej, gotowanej wodzie. Zawierasz się w wodzie, którą podlewasz kwiaty. Jesteś w większości wodą, rozlewasz się.
Gdy robisz makijaż, jesteś rośliną. Stoisz bądź siedzisz w miejscu, przed lustrem. Nie ruszasz się. Zostajesz przytwierdzona do podłoża i to z niego czerpiesz wszystko, czego potrzebujesz do (współ)życia (kredka, pędzelek, tusz) – ty przed lustrem i ona na lustrze, wspólnie, bezgranicznie. Otwierasz się z pierwszymi promykami słońca, a chowasz w nocy; działasz od porannych mdłości pędzelka do wieczornego zmycia (się), katharsis. Przestawiasz się na tryb lokalny i niemobilny, przedstawiasz się na rozpuszczenie w całości. Gdy jesteś w jednym miejscu, nie potrzebujesz mocnych granic do zaznaczania swojej mocnej, niezależnej od kontekstu obecności – możesz swobodnie roztopić się w świecie, który znajduje się wokół ciebie; roztopić się w zewnętrzu, w odbiciu. Nieważne, gdzie się kończysz, a gdzie zaczynasz, bo całe twoje „ja” to „ja” wszystkiego, co cię otacza – dzięki temu żyjesz i nie przestajesz. To „ja” wspólnoty, środowiska (naturalnego). Gdy się rozkładasz, zasilasz ziemię, której byłaś i jesteś częścią – nie kończysz się nigdy, jak nowomedialne dzieło. Śmierć – typowo zwierzęcy przywilej – zostaje odegnana: rozsypujesz się na pyłki i płatki niczym Groot, drzewoczłekoupiór w Strażnikach Galaktyki, by odrodzić się na nowo w kolejnych wszech-wcieleniach. Jesteś wszystkim, bo jesteś razem ze wszystkim. Kluczysz, wkluczasz, bo nie wykluczasz. Jesteś jedna, bo nic poza lokalnym „my” nie ma. Żywisz sobą i żywisz się. Uroboros to twój znak.
Roślina się nie przemieszcza, a zwierzę – tak. Tym się różnimy. I to niesie za sobą poważne konsekwencje.
Gdy jesteś mobilny, gdy jesteś zwierzęciem (na przykład człowiekiem), każde inne „ja” staje się potencjalnym zagrożeniem, które może ci odebrać wywalczoną przestrzeń, bądź drapieżnikiem, który (dzięki szybkiemu przemieszczaniu się) może ci odebrać ciało w celach konsumpcyjnych. W biegu odróżniasz się od reszty, by – niezależnie od środowiska – pozostać sobą, globalnie i zawsze. W biegu jesteś autonomiczny, samowystarczalny i niepowtarzalny. Znasz swoje granice i nie pozwalasz ich przekroczyć. Nosisz ze sobą plecak ciała – narządy, nerwy, układy, plecy. Tylko dzięki temu możesz się przemieszczać – inaczej dryfowałbyś w magmie świata, a każdy twój ruch byłby ruchem wszystkiego innego. Musisz być od-dzielny, żeby być. Gdy patrzysz w lustro, widzisz siebie, Narcyzie.
W miejscu nie potrzebujesz plecaka, wszystko masz tu, blisko, na wyciągnięcie ręki, pędu. W sobie i obok siebie – granica między tymi dwoma stanami, między realnym ciałem a ciałem w lustrze, jest całkiem niepojęta i niedoświadczalna. Jesteś wciąż sobą, czyli tym wszystkim, co cię otacza – całym pokojem. Wspólnym pokojem: współdzielonym, ale nie dzielonym (na równe, a nawet różne części). Jesteś otwarta, wchłaniasz i jesteś wchłaniana. Jesteś wyrastającym z ziemi pędem – pędzisz w ziemi, z Ziemią. Jesteś temperówką, którą ostrzysz kredkę, palcem, którym rozsmarowujesz na twarzy nałożony na nią uprzednio podkład, pędzelkiem jako przedłużeniem ręki. Patrzysz umalowanym okiem, mówisz uszminkowanymi ustami. Odczuwasz (przez) makijaż. To twoje medium, to twój wspólny pokój, w którym się mieścisz i mieszkasz. Musisz być tu, żeby być. Gdy patrzysz w lustro, widzisz siebie, czyli ją.
„Ja” to tylko zubożona o znak diakrytyczny „ją”. Gdzie kończy się twoja skóra, a zaczyna cielistość (cielesność) podkładu? Gdzie rzęsa ma swój kres, by odciskać się przed wydłużeniem tuszu? Gdzie czerwień ust wyklucza czerwień szminki? Nie potrzebujesz odróżniać się granicą od reszty, bo bez nich nie istniałabyś jako os-oba (malująca się), i one bez ciebie też by nie istniały. Twarz w lustrze bez twarzy przed lustrem nie sprawdza się, ale i twarz przed lustrem bez twarzy w lustrze nie ma racji bytu. Jest was wiele, w nieskończoność, tu. Wasza relacja, relacja w obrębie wspólnego pokoju, zakłada niesubordynowaną symbiozę, która w procesie szaleńczego współtworzenia nie potrzebuje mocnych granic, skoro nie bierze przestrzeni w grę (nie przemieszcza się w i z niej). Jesteś zluzowana, jesteś roztrwoniona ze światem, (w) którym jesteś – a zatem tym najbliższym, lokalnym, dotykalnym. To kontakt wywikłany z logiki prezentu, z bezinteresownej i symbiotycznej więzi matki z dzieckiem; więzi wspartej na zasadzie odpowiedzialnej odpowiedzi, wedle matrycy ciała z ciała, ciała dla ciała – twojego i nie twojego naraz. Żywisz sobą i żywisz się. Chrystus wreszcie dosięgł kresu; na osiołka wsiada umalowana Chrystusa i powtarza, karmiąc dzieci piersią: „Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy, to jest bowiem ciało moje”.
Mobilne zwierzę może jechać na koniec głodu, na koniec grobu, na koniec globu, jeśli tam jest składnik, którego potrzebuje – ty, kwiatuszku, masz wszystko tu, na miejscu, pod ręką. Nie ruszasz się z pokoju – jesteś. Każdy twój ruch powoduje zmianę wszystkiego innego, całego pokoju, całego świata. Masz realny wpływ na realną rzeczywistość. Otwierasz się, więc działasz. Robisz.
Robimy to codziennie, razem – my, osoby, kredki, pędzelki, podkłady, pudry. Robimy to codziennie, razem – my, kobiety. Twórczo, lokalnie, entuzjastycznie i bezinteresownie. Działamy, nie dzielimy. Dziełem. Ciałem. Czyli wierszem – może. Czyli możewierszem. Każde nasze makijażowe działanie, każde nasze nowomedialne działanie ma potencjał poetycki. Krytyczny i e(ste)tyczny.
IV.
Bardzo to piękne, ale makijaż to w końcu także wywindowane wymogi atrakcyjności i niedosiężone normy, które napędzają kapitalistyczny przemysł ekonomiczno-dyskursywny. To również kosmetyczne eksperymenty na zwierzętach i roślinach, które – przez toksyczne wżarcie – znoszą różnicę między ciałem zwierzęcia a ciałem kosmetyku tak silnie, że doprowadzają do jej maksymalnego odparcia po śmierci zwierzęcia. To podbijanie opresyjnego „ja” i zdrowego egoizmu: to propaganda autonomii w ramach antropocentrycznej autokreacji (z tym tuszem możesz być, kim chcesz! – i to cię wyróżnia od rośliny i od zwierzęcia, mimo iż wciąż jest częścią ciała!). To przemysł kosmetyczny i rządzące rynkiem koncerny. To także wyraz odpowiedniej pozycji klasowej i prestiżu społecznego. To odrabianie konsumpcyjnej kultury ponad naturą. Tym wszystkim – i jeszcze, jeszcze – też jest makijaż.
Tym wszystkim – i jeszcze, jeszcze – też jest nowomedialne dzieło sztuki: możewiersz. A zatem miejmy na siebie baczenie, gdy nie wychodzimy ze wspólnego (bo wspartego na internetowej komunikacji, która nieszczególnie bierze przestrzeń pod uwagę) pokoju, gdy siedzimy przed ekranem bez ruchu, tysiącami, milionami, razem, gdy jesteśmy podłączeni do wspólnego gniazda, do gniazdka elektrycznego, gdy jesteśmy uziemieni sieciową rośliną – miejmy na siebie baczenie i nie znośmy nieznośnej różnicy tak całkiem. Tak ciałkiem.
Maja Staśko
krytyczka literacka, doktorantka interdyscyplinarnych studiów w Instytucie Filologii Polskiej UAM. Współpracuje z „Ha!artem”, „Wakatem” i „EleWatorem”. Mieszka w Poznaniu.
Zobacz inne teksty autora: Maja Staśko
Felietony
Z tej samej kategorii: