Od wydawcy
Ernest Goretoofire jest pisarzem, którego popularność jest popularnością − można rzec − źle widzianą; czyta go wielu, ale przyznawać się do tego w pewnych miejscach nie wypada.
Próba zapoznania polskich czytelników z jego twórczością może się okazać dla wydawcy tragiczna. Podejmujemy ryzyko, ponieważ są to dokonania literackie wysokiej klasy, śmiałe i bardzo oryginalne. Jeżeli ten wybór spotka się z zainteresowaniem, postaramy się wydać resztę dzieł w serii wydawniczej.
Na początek wybraliśmy opowiadania z różnych tomów. Wybór jest w dużej mierze miarodajny, chociaż trudno o miarodajność, gdy sięgamy po autora, po którym wszystkiego się można spodziewać.
Na wszelki wypadek − aby uprzedzić czytelników bardziej wrażliwych − każde z opowiadań opatrzyliśmy gwiazdką stopnia niesmaku, który opowiadanie może wywołać. Ich „womitoryjność” − według naszej pięciostopniowej skali − mieści się w granicach od 2 do 5.
* w zasadzie dla każdego
**nie dla wielbicieli hollywoodzkich seriali
*** nie po jedzeniu
**** zalecana ostrożność − lektura raczej dla mężczyzn
***** dla osób wyjątkowo odpornych, których, nic nie ruszy!
*****
Kolekcja barona von Stovenna
Kuchnia barona von Stovenna słynęła z oryginalności i zwabiała niejednego smakosza. Sam baron był człowiekiem oszczędnym, jadał niewiele, a jego radością było patrzeć, jak jedzą goście. Obserwował ich, gdy sięgali po srebrne łyżeczki, którymi czerpali przyprawy, posypywali nimi, polewali, okraszali wymyślne dania. Widok najmniejszej kropli na obrusie smucił barona; nie mógł ścierpieć marnotrawstwa.
Po kolacji, swoim zwyczajem baron opuścił gości i przeszedł do lewego skrzydła pałacu, gdzie mógł przygotować się do snu. Służący Louis postawił przy łóżku kryształowe naczyńka, pomógł chlebodawcy odpiąć protezę lewej nogi i odszedł życząc dobrej nocy.
Mógł teraz baron oddać się czynności, którą bardzo cenił: mógł sięgnąć ku jedynej stopie i spomiędzy palców wydłubywać włókienka, które zawsze tam odnajdywał. Przyglądał się im dokładnie z bliska, obwąchiwał starannie po czym strzepywał owe brudki do jednego z kryształowych naczyniek. Gdy skończył, położył się wygodnie, zbliżył palec do nosa i wyjął zeń pierwszą kulkę. Sięgnął jeszcze głębiej i skleił kulkę większą. Wrzucił ją do drugiego kryształowego naczyńka. Potem wydobył z nosa jeszcze kilka podobnych kulek. Myślał o śmierci. Miał już trzydzieści osiem lat i czuł się stary. Jak gdyby potwierdzając posępne myśli z piersi wydarł się ostry atak kaszlu. Baron zgiął się w pół i walczył z targającym płuca paroksyzmem. Potem splunął do kolejnego z kryształowych naczyniek, splunął raz jeszcze i zasnął.
Nazajutrz Louis jak zwykle odsłonił okna w sypialni barona, po czym zaniósł kryształowe naczyńka do piwnicy. Ciemne kulki wsypał do wielkiego słoja, w którym, zapełnionym do połowy leżały inne z ostatniego okresu. Osypywały się niczym mak. Plwocinę barona zlał do słoja wypełnionego w dwóch trzecich oleistą treścią; spłynęła świeżą warstwą na nieco stężałe warstwy niższe i poruszyła zawartość słoja leniwym kręgiem. Resztki plwociny Louis zgarnął z kryształowego naczyńka patyczkiem na płaski spodek. Do szklanego pudełka strącił ostrożnie delikatne włókienka. Ich szczyptę roztrząsnął nad owym spodkiem, posypał odrobiną ciemnych kulek i patyczkiem wymieszał. Zlizał zawartość spodka. To była drobna tajemnica Louisa. Zlizując patrzył na amputowaną nogę barona, pływająca nieruchomo w akwarium wypełnionym formaliną. Po amputacji, przez dłuższy czas, paznokcie na niej rosły i teraz zdobiły palce niczym szare czapeczki. Widząc ją Louis myślał o swoim życiu. Pomimo, że daleko był od tego, kim kiedyś pragnął zostać, mógł czuć się szczęściarzem: miał stałą pracę, godziwe utrzymanie, a to, że baron scedował na niego troskę o kolekcję, nobilitowało. Wszelkimi siłami Louis musiał się tego trzymać.
Starannie porządkował naczynia, przecierał, dokręcał, wyrównywał, gdy nagle słój wypadł z rąk Louisa, a jego zawartość chlapnęła na posadzkę i rozlała się tłustawo. Louis pośliznął się i padając trącił biodrem akwarium, które pobudziło do ruchu nieruchome słoje na półce; wszystko spadało.
Służący ocknął się na podłodze. Siedział w tłustej mazi, w której tonęły latami zbierane drobiny. Tkwiła w niej też martwa noga barona. Przypominała stare mydło. Jej lekko rozczapierzone palce miały na sobie pojedyncze włoski. Nieco cuchnęła.
Na śniadanie baron jadał niewiele, można powiedzieć: zadowalał się szklanką wody. Poranek nastrajał melancholijnie, przywoływał wspomnienia z dzieciństwa. Patrząc z tarasu, widział baron oczyma wyobraźni małą postać chłopca przechadzającego się z tomikiem wierszy między cisami; to był on sam sprzed wielu laty.
Szedł ogrodem, podekscytowany, niczym zabłąkany wędrowiec odnajdujący w labiryncie światełko wyjścia. Patrzył wokół, szukając drobnych śladów swojego życia. Wzruszył się ułamanym kilkanaście lat temu czubkiem świerka, kreską wyskrobaną nożem na kamiennej ławce. To były ślady jego istnienia, szlak zostawiony przez los. I poczuł von Stovenn jeszcze większą chęć uchwycenia siebie, ujrzenia w całości, w pełnym kształcie. Zapragnął połączyć w jedność drobiny własnego jestestwa, przeżyć właśnie dzisiaj tę chwilę, którą odkładał na moment, gdy poczuje, że już czas odejść.
Dzień jaśniał błękitnym niebem. Louis wydostał się z piwnicy w stanie półprzytomnym.
Baron stał w ogrodzie kontemplując wspaniały widok. Czuł się lekki jak człowiek, który podjął właściwą decyzję.
− Louis, mój wierny przyjacielu − powiedział. − Dzisiaj zjem kolację samotnie. Po południu chciałbym zejść do piwnicy, aby wybrać przyprawy. Nie wyglądasz najlepiej, mój drogi. Nie zepsuj mi tego dnia.
Louis opuścił pałac około południa i rowerem udał się w kierunku Edoit. W owym czasie poziom życia w Walii znacznie się obniżył. Panowała bieda. Ludzie podejmowali każdą pracę, niekiedy pracowali za darmo w nadziei, że los się odmieni. Louis uchodził za człowieka, któremu się udało. Gdy jego rower zaskrzypiał na kocich łbach Edoit, w oknach ukazały się głowy.
Brat Louisa drzemał w oparach smrodu kwaśnego portera. Jego żona i siedmioro dzieci, z wybałuszonymi oczami siedzieli dygocząc z głodu w ciemnej izbie. Louis przywiózł chleb, kapustę, trochę tłustego boczku i cebulę w occie. Rzucili się na jedzenie, a Louis ustawił kilka słoiczków. Gdy skończyli, splunął do słoja. Za jego przykładem bratankowie radośnie spluwali, lepili kulki z nosa i traktowali to jak zabawę. Ale wkrótce ich zasoby się wyczerpały. Splunięcia zamieniły się w puste dźwięki, a w nosach nie było nic. Sytuację próbowała ratować bratowa, lecz była kobietą wątłą. Zaczęli szukać strzępów między palcami stóp, ale i to wyglądało mizernie. Zdjęli buty ojcu i tutaj trafili na obfitsze złoże, ale podrażnili jego stopy na tyle, że zerwał się i splunął na ścianę. Louis dopadł i zgarnął palcem plwocinę do słoja. Była inna, brązowa i w niczym nie przypominała flegmy barona. Ale desperacja zmuszała do półśrodków. Brat uzupełnił zawartość słoja o kilkanaście wilgotnych kulek, po czym splunął raz jeszcze i zasnął.
Wtedy Louis zrozumiał, że nie może liczyć na rodzinę.
Wieść o tym, że baron skupuje wydaliny rozniosła się błyskawicznie. Bratankowie Louisa rozochoceni prowizją ustawiali w ważniejszych punktach wioski słoiki i zachęcali sąsiadów do działania. Wkrótce przed Louisem stanął pierwszy słój wypełniony flegmą. Była marnej jakości, z drobinami trawy i owadów, różowymi kropkami materii. W jakiśczas potem przyniesiono pierwszą puszkę gliniastych kulek. Były różne, suche i wilgotne, duże i miniaturowe, mechate od włosów i lśniące niczym śrut. Louis wysypał je na stół i począł z bratową nadawać im palcami elegantszą formę. Wysypane na parapet dosychały parując, a mała Kate z rózgą odpędzała od nich kury.
Gorzej było z drobinami naskórka. To, co przyniesiono, pachniało dobrze, ale było twarde, w kolorach pleśni i znacznie przekraczało rozmiarami włókienka barona. Louis wysypał to kurom, a bratankowie żwawo pobiegli do wioski po nowe. Wioska zapulsowała żywym ruchem. Ludzie przypomnieli sobie o zaflegmionych starcach, o ludziach takich, jak pomylony Tom, który, dotąd pogardzany, w ciszy godzinami wydobywał z nosa kulki i je zjadał. Nagle zaczęto ich zachęcać, prosić, dopingować do wysiłku. Zrodziła się rywalizacja. Z ust do ust podawano sobie cenę ustaloną prze barona. Niczym śnieżna kula jej wysokość rosła budząc emocje.
Louis nic mógł już tego powstrzymać. Mała rudera brata wypełniła się ludźmi, którzy znosili oślizłe słoje, kosze, gliniane kubki i wszystkie pełne były tego, co dotąd rzucano byle gdzie. Mógł więc Louis wybrzydzać, wybierać towar najlepiej przypominający ten, który zgromadził baron.
Gdy brat Louisa powstał i splunął na ścianę, nikt już nie zainteresował się jego flegmą. On sam zaś pociągnął kilka razy nozdrzami i zasnął.
Tymczasem poszła przez wieś plotka, że baron zaczął skupować i grubsze odchody. Biegli zatem w okolice domu ludzie przyparci potrzebą i aby nie stracić okazji spełniali ją tuż obok a potem wskazywali swe twory Louisowi, targowali się, byli gotowi opuścić cenę niemal do zera. Nikt już tego nie kontrolował. Plotki rodziły plotki.
Louis z trudem wyrwał się z tłumu i powiózł wybrane słoje do pałacu.
W tym czasie kiepskimi drogami Walii przemieszczał się Buick Lady Whitereed. Jechała w kierunku pałacu barona von Stovenna.
Poniżana fizycznie i słownie przez zmarłego męża i kochanków Lady Whitereed była w miłości gotowa na wszystko. Pozwalała najpierw mężowi, później innym mężczyznom, robić z jej ciałem, co chcieli. Korzystali chętnie z jej oddania. Wyuzdane spełnienia mężczyzn oswoiły Lady z wszelkimi technikami seksu. Mimowolnie stała się mistrzynią wyrafinowanych pieszczot, nierzadko przekraczających granicę dobrego smaku. Zmierzała ku pięćdziesią[t]ce, jej marne ciało coraz bardziej traciło formę. Sprawy finansowe Lady Whitereed wyglądały kiepsko. Siedziała w długach i wydawało się, że jest skazana na klęskę, gdy dotarta do niej plotka o dziewictwie barona von Stovenna.
Było coś, co od lat sprawiało, że baron unikał kobiet. Lady Whitereed zrazu przyłączyła się do chóru innych dam, które pozwalały sobie na niewybredne żarty o fizycznych detalach i skłonnościach barona, by po jakimś czasie zrozumieć, że to sam los podsuwa jej szansę. Tylko człowiek, który wcześniej nie zaznał miłosnych rozkoszy, mógł odnaleźć piękno i spełnienie w jej ciele. Baron był takim człowiekiem. Lady Whitereed zdesperowana, ale też podniecona wyzwaniem jechała mijając nędzne wioski.
Zaczęła dostrzegać, że miejscowi ludzie oddają się dziwnym czynnościom. Niemal wszyscy, siedząc gdzie popadnie, dłubali w nosach lub bacznie obserwowali swoje stopy wyjmując spomiędzy palców coś, czego widok zepsuł Lady nastrój. Dzieci biegały z ostrożnie niesionymi słoikami, a kobiety z okien podawały im następne, do których mężczyźni starannie i z dużą precyzją zwieszali nitki swoich smarków. Tu i ówdzie widać było kucających wieśniaków, załatwiających publicznie fizjologiczne potrzeby, oglądających uważnie swój produkt, zbierających go na liście.
Lady Whitereed nie urodziła się w Walii i nie znała miejscowych zwyczajów, ale ten wydawał się jej wyjątkowo wulgarnym. Po raz pierwszy zrozumiała, że człowiek tak delikatny jak baron mógł nabrać ohydy do kontaktów cielesnych, obserwując zwyczaje miejscowych kobiet. Wiele z nich naśladowało zachowanie mężczyzn, inne podstawiały naczynia pod ich stopy.
Na mostku zgrzybiały starzec z wielkimi stopami o żółtawej barwie wyjmował coś spomiędzy palców. Szofer zatrzymał samochód, trąbił, ale tłum ludzi niosących naczynia nie chciał ustąpić. Lady siedziała nieruchomo, ale jej wzrok kierował się mimowolnie na starca pochłoniętego swoją czynnością. Powyżej jego wielkiej stopy rosła mechata brodawka, na której siadały muchy. Lady z trudem opanowała mdłości.
W powietrzu unosiły się białe, woniejące drobiny. Ich zapach wdarł się do limuzyny i szofer splunął z obrzydzeniem. Na szczęście w tej chwili tłum opuścił mostek i Buick ruszył. W dali ukazały się mury pałacu.
Baron schodził do podziemi może dwa, trzy razy do roku. Zwykle kilka dni wcześniej powiadamiał służbę o swoim zamiarze. Tym razem wiedział o tym tylko Louis i kucharz. Kucharz był Szwedem i prawdopodobnie z mlekiem matki wyssał upodobanie do ekscentrycznej kuchni. Intuicyjnie wyczuwał pragnienia barona. Louis z kluczami wszedł do salonu. Baron powstał.
− Cóż, drogi Louisie, czas zajrzeć do zbiorów − powiedział baron i ruszył. Louis szedł przodem, pełen obaw.
Mijali hol, gdy w wielkich oknach ukazała się perspektywa alei, którą jechał zielony Buick. Baron stanął,
− Mój Boże, dlaczego właśnie dzisiaj? Zobacz Louis kogo to licho niesie. Zmuszeni jesteśmy odłożyć naszą wizytę w piwnicy.
Baron wrócił do salonu i czekał, a służący po chwili przyszedł i oznajmił:
− Przyjechała Lady Whitereed, panie baronie.
− Kim jest Lady Whitereed?
− To kobieta − powiedział Louis.
Lady widząc cherlawą postać barona zatrzymała się w drzwiach salonu. Wydał się bardzo stary, z cienkimi wargami, za którymi nie było zębów. Pochrząkiwał astmatycznie, a jego słabe włosy były szare. Gdy podchodził, zauważyła na przeźroczystej, pomarszczonej skórze barona różowe plamki. Dobrze znała ten rodzaj cery świadczący o łuszczycy. Baron kuśtykał, lekko powłócząc lewą nogę. Zapach pałacu, posadzka, zasłony, to wszystko też okryte było niezdrową patyną.
Gdy baron pocałował ją w dłoń, pozostawił na niej wilgotny i chłodny rodzaj śluzu.
Baron miał wrażenie, że po raz pierwszy widzi Lady Whitereed. Grzeczność nakazywała zatrzymać ją na obiedzie, podejmować rozmową, odpowiadać na pytania o zdrowie. Miała małą, zgniecioną głowę, w której żółtawe oczy pulsacyjnie wybałuszały się i zapadały między suche zmarszczki. Całując jej zimną dłoń baron dotknął jej nosem, a skłon wydusił z nozdrzy odrobinę wilgoci. Teraz baron spoglądał na ową wilgoć na dłoni Lady
Lady postanowiła wnieść w życie barona trochę światła. Miała pewność, że oczarowując mężczyznę swoimi żartami i delikatnością pobudzi stężałe w nim męskie soki. Postanowiła być taka, nie przejmować się jego pozorną oschłością.
Gdy Lady Whitereed zaczęła chodzić po salonie, komentować portrety przodków, robić taneczne kręgi, śmiać się i spoglądać zalotnie na barona, miał wrażenie, że to koszmarny sen. Na spoconej twarzy kobiety pot ściekał leniwie, więznąc w zmarszczkach.
− Drogi baronie, jak to się stało, że nie poznaliśmy się dotąd bliżej? − westchnęła Lady przechodząc obok i rozsiewając zapachy perfum, które wyrwały z ust barona wilgotny kaszel. Skulony krztusił się, przytrzymywał dłonią usta, walcząc z natłokiem flegmy.
W tej chwili nadszedł Louis z kryształowym naczyńkiem, do którego baron splunął. Lady Whitereed poczuła się słabo.
Louis zszedł z plwociną do piwnicy. Strząsnął ją do jednego ze słojów. Kolekcja barona wyglądała okazale i naturalnie. Zamierzał wrócić na parter, gdy uderzył go widok pustki po akwarium. Dopiero teraz zrozumiał, że odtwarzając zbiór zapomniał o nodze. Po rannej katastrofie pozostawił ją ukrytą za beczką, ale zniknęła. Tylko Louis i baron mieli klucze od piwnicy. Niekiedy wraz z Louisem schodził kucharz, ale nie tym razem. Służący dokładnie spenetrował wszystkie kąty − bez skutku.
Konsekwencja w postępowaniu barona znaczyła dla Louisa jedno: zwolnienie. Musiał więc Louis po raz drugi wsiąść na rower i udać się do Edoit.
Wjazd do wioski robił odrażające wrażenie. Wszystko cuchnęło, wiatr unosił w powietrzu bladawe włókienka. Louis pędząc w ich pyle wkrótce miał pełne nozdrza, a gdy uchylił usta, na zębach osiadła żółtawa śniedź.
Brat wciąż spał, bratankowie zamknęli okna, aby szalejące na zewnątrz muchy nie wlatywały do środka. Nim Louis dotarł do drzwi, był po kostki w czymś, co przypominało kisiel.
Noga brata z dawno nie obcinanymi paznokciami, w kolorze zbliżonym do amputowanej nogi barona, sterczała na krawędzi łóżka. Była większa, bardziej mięsista, a duży paznokieć zdeformowany przez grzybicę zawijał się jak rożek.
Gdy Louis powiedział bratowej o swoim zamiarze, wybuchła płaczem. Spokojnie tłumaczył: tracąc pracę u barona, skazywał rodzinę na nędzę; dotąd skromne resztki podkradane ze stołu barona jakoś zabezpieczały jej byt. Bratowa uspokoiła się, zrozumiała, zaakceptowała rozwiązanie.
Z pomocą bratanków związał brata, obciążył jego pierś kamieniem i nad ogniem dezynfekował właśnie siekierę, gdy w oknie ukazały się twarze wieśniaków. Rower Louisa zawsze ściągał ciekawskich. Oblepili ściany domu niczym kosmate ćmy. I powtórzyła się sytuacja sprzed kilku godzin; pod dom rodziny Louisa biegli mieszkańcy Edoit, a dowiadując się o cenie podanej przez niego podciągali nogawki spodni, przecierali wilgotną słomą stopy i czekali na decyzję Louisa. Wyszedł i brodząc w kałużach przyglądał się propozycjom. Wyeliminował z szeregu kobiety i dzieci. Potem obniżywszy cenę do ośmiu szylingów wyeliminował jeszcze kilkunastu chętnych. Pozostali zdesperowani starcy i syn bednarza − chłopak o skłonnościach homoseksualnych. Dla niego ta rywalizacja była okazją do zaprezentowania gładko wygolonej nogi ze starannie opiłowanymi paznokciami.
Po eliminacjach zostały do wyboru cztery nogi. Decyzja nie była łatwa. Wszystkie miały swoje wady i zalety. Paznokcie spiczasto zwinięte, długie, zdrewniałe, zanikające mięśnie, słabe owłosienie, to wszystko upodabniało je do zaginionej nogi barona. Jednak w dotyku były inne. Louis musiał podjąć decyzję.
Lady Whitereed starała się trafić na grunt wspólnych zainteresowań. Rozmawiając z baronem von Stovennem poruszała coraz to inne tematy, obserwując jego reakcję. Mówiła o religii, zaletach rodzinnego życia, o niestałości uczuć, zahaczyła o poezję, malarstwo, wspomniała o koniach, lecz baron odpowiadał beznamiętnie. Choć Lady Whitereed była na to przygotowana, z wolna traciła nadzieję. Dopiero mówiąc o swoim zmarłym mężu, a właściwie o zażądanej przez niego formie pochówku, zauważyła w oczach barona iskierkę zainteresowania.
− W jaki sposób spełniono testament męża? − zapytał baron.
− Jego prochy umieszczono w torebce z bibułki, którą przymocowano do balonu, a gdy wzniósł się na pewną wysokość, bibułka pękła − wyjaśniła Lady.
− Zatem prochy pani męża rozniosły się przypadkowo − zauważył baron.
− W pewnym sensie tak, ale z pewnością większa ich część spadła zgodnie z testamentem na teren hrabstwa.
− Tym niemniej pewna ilość mogła znaleźć się gdziekolwiek.
− Jakież to ma znaczenie, drogi baronie? Czuję się teraz wolna, mam wrażenie, że jeszcze wszystko przede mną. Podróże, spotkania, miłość. Mam wrażenie, że to los kazał mi dzisiaj odwiedzić pana. Czuję, że tworzy się między nami ten rodzaj porozumienia, który należy chronić.
− Podano do stołu − rzekł Louis.
Stół zachwycił Lady Whitereed. Jeżeli wcześniej miała zastrzeżenia do klasy barona, forma kolacji je rozwiała. Tylko człowiek o subtelnej, bogatej naturze był w stanie sprawić, aby służba wzniosła się na wyżyny swojego kunsztu. A przecież jej wizyta była niezapowiedziana. Zatem: baron sam dla swoich doznań komponował menu tak wspaniale. Zatem: dziwactwa barona, jego samotność nie wynikały ze skąpstwa, nie kryła się za tym pospolitość. Wręcz przeciwnie! Kim więc był ów intrygujący posiadacz? Lady Whitereed odczuwała wzrastające emocje.
Służący podsuwał półmiski, a Lady sięgała po potrawy, wciąż dziwiąc się ich formie, kolorowi i konsystencji. Nie przypominały tych potraw, które jadała w innych domach. Były doskonałe! Sam baron jadł niewiele. Popijał ze szklanego kubka gęstawą ciecz, w której pływały jakieś drobiny. Lady zapragnęła spróbować owego napoju i wzorem barona wrzuciła do niego szczyptę suchej przyprawy podobnej do maku. Zamieszała, jak baron i popiła. Smak był dziwny, nieco słodkawy, ale oryginalny i po chwili Lady zapragnęła wypić więcej.
Louis stał przyglądając się bez słowa. Chuda, sucha Lady wchłaniała niezwykle dużo, łapczywie.
− Wiatr z Suseeck niesie zwykle w naszą stronę − zauważył baron.
− Rzeczywiście − powiedziała Lady.
− Istnieje duże prawdopodobieństwo, że prochy pani męża przeniosły się z wiatrem w kierunku Edoit − mówił baron.
− Tak − powiedziała Lady pozwalając, by Louis zsunął na jej talerzyk coś o konsystencji rzadkiej galarety, w której wnętrzu wisiały skrawki czerwonego mięsa.
− Kiedy to było? − baron wciąż pytał o pogrzeb pana Whitereeda.
− Osiemnastego kwietnia, tak, właśnie wtedy. Panie baronie, błagam, nie mówmy o zmarłym. Mój związek z nim nie był zbyt głęboki. Żyliśmy osobno i niezbyt dobrze go znałam. To był pospolity człowiek o prostackich skłonnościach.
− Osiemnastego kwietnia spędziłem popołudnie w ogrodzie − kontynuował baron. − Około szesnastej trzydzieści poczułem w powietrzu dziwną woń. Czy tak było, Louisie?
− Tak, panie baronie.
− Zastanawialiśmy się z Louisem nad źródłem owej woni, a na powierzchni szklaneczki zauważyłem szary nalot − mówił baron, a Lady przestała jeść. Wspomnienie drobnego epizodu związanego z pochówkiem jej męża zdawało się strzępić sieć, którą misternie plotła.
− Pan wybaczy, ale kto może wiedzieć, co robił osiemnastego kwietnia? − próbowała obrócić sprawę w żart.
− Ja − powiedział baron. − Mam wrażenie, że ów szary nalot, którego sporo wypiłem, mógł być popiołem pani męża.
− Doprawdy! Często, sięgając po płyny trafiam w nich na jakieś drobiny i nie zastanawiam się nad tym. Jadąc dziś przez Edoit…
W tym momencie tacka trzymana przez Louisa upadła a sam służący zgiął się w pół.
− Na Boga, Louisie, czemu właśnie w tej chwili? − zdziwił się baron, a Lady zauważyła krótki paroksyzm służącego zakończony równie nagle.
− Pani wybaczy − powiedział baron − lecz Louis ma niemiłe wspomnienia związane z Edoit.
− Nic dziwnego, drogi baronie. Jadąc przez ową miejscowość zetknęłam się z obrazami, przy których wyobraźnia Breugla jest niczym. Dotąd czuję na twarzy jakiś popiół, a w ustach mam gorzki posmak.
− Zatem − powiedział baron − niech pani popije.
Lady wypiła i poczuła się lepiej.
Po kolacji baron dłużej niż zwykle siedział w jadalni. Louis tkwił przy kredensie w pełnym napięciu; Lady Whitereed co jakiś czas niebezpiecznie kierowała tematykę dialogu na specyfikę Edoit. Wyczuła instynktownie, że baron unika owego tematu i po jakimś czasie Louis odetchnął.
Baron wstał, podziękował i poprosiwszy Louisa, aby wskazał Lady jej pokoje, odszedł ku schodom.
Louis był człowiekiem krępym, miał silny kark i idąca za nim, Lady Whitereed zapragnęła mężczyzny. Jej szalona wyobraźnia uruchomiona przez spotkanie z baronem tworzyła ostre sceny. Lady z trudem tłumiła swoje żądze w chwili, gdy służący otworzył drzwi jej sypialni i musiała go minąć, czując męski zapach. Zamknął drzwi i pozostawił ją samą i to był jedyny ratunek przed namiętnością, która wędrowała zmysłami Lady zawsze, gdy wchodziła do obcej sypialni.
Zamknąwszy drzwi sypialni Lady, Louis skierował się do lewego skrzydła pałacu. Baron, jak zwykle, siedział na krawędzi łóżka i czekał, aż służący odepnie protezę.
− Miałem wrażenie, że dzisiejsza kolacja swoim bukietem różniła się od poprzednich − stwierdził baron. W pełnym napięcia oczekiwaniu Louis usłyszał dalsze słowa chlebodawcy:
− Może to nastrój dzisiejszego dnia wyostrzył moje zmysły? Wszystko odbieram ostrzej, czuję lepiej, smakuje z większą ostrością. Powiedz, czy ty, służący, który od kilkunastu lat jesteś przy mnie, odczuwasz, że coś się dzisiaj stało?
− Widzę, że jest pan w dobrym nastroju − powiedział Louis.
− Ale czy potrafisz powiedzieć, dlaczego?
− Myślę, panie baronie, że sprawił to przyjazd Lady Whitereed. Jest kobietą atrakcyjną, młodą jeszcze i mądrą − powiedział Louis.
− Ależ skąd, mój drogi! Budzi we mnie odrazę. Widziałeś jej zęby? A sposób, w jaki porusza wargami! To ryba, płaz, coś tak obrzydliwego, że przy niej odchody wydają się określoną formą.
− Oczywiście − powiedział Louis. Postawił obok łoża kryształowe naczyńka, a baron powiedział:
− Tym razem, mój drogi nie są potrzebne.
− Pan pozwoli, że zapytam: jak to − Dzisiaj, mój drogi Louisie, przynieś mi moją nogę.
Schodząc do piwnicy Louis oczekiwał wszystkiego. Ale noga przywieziona z Edoit tkwiła na swoim miejscu; zatopiona w wiadrze z serwatką nabrała bladoróżowej barwy, a świeżo przecięte żyły już ściemniały. Louis wyjął ją z wiadra, osuszył, po czym ostrzem noża nieco oszlifował szponiaste paznokcie. Przez chwilę zastanawiał się nad tym; włochata brodawka powyżej stopy nie wyglądała najlepiej. Uciął ją nożem, a spod niej wypełzła leniwa treść. Próbował ją wydusić, ale pojawiała się znowu niczym tłuste oko. Posmarował ją resztkami formaliny, nasączając ostrym zapachem i poniósł nogę do sypialni barona.
Baron kazał Louisowi trzymać ją przed sobą. Przyglądał się dokładnie, analizował, opisywał słowami co widzi.
− Jaka świeża, w idealnym stanie − zakończył. − To dobrze, to bardzo dobrze, Louisie.
Baron usiadł na łóżku i odkrył swoją żywą nogę. Kazał Louisowi położyć tę drugą w miejscu, w którym jej brakowało. Louis zrobił to ostrożnie; różnica między nogami była tak wielka, że tylko ślepiec nie mógł jej dostrzec. Ogromna stopa doniesionej nogi oparła się kostką o żywą stopę barona potęgując wrażenie kontrastu. Rana po brodawce wciąż się ślimaczyła, ale baron tego nie dostrzegał.
− Czy zauważyłeś, jak bardzo się różnią? − zapytał macając dostawioną do kikuta kończynę. − Ta ucięta za młodu, jedenaście lat temu, jest silna, duża, tęga i piękna. Ta, którą los mi zostawił, jest świadectwem starości: chuda, pomarszczona, pełna jakiegoś włosia i słaba. Nawet w dotyku wydaje się ohydna. Obie są jak wskazówki zegara, który odmierzył mój czas. Tak, mój drogi, to koniec. Odchodzę. Zabieram ze sobą wszystko i odchodzę.
− Jak to, panie baronie? − Louis z trudem pojmował słowa chlebodawcy.
− To nieodwołalne i nie płacz. Zabezpieczyłem twoją starość w testamencie, Louisie. Idź teraz i przynieś wszystkie słoje.
Louis zszedł do piwnicy. Wiadomość o testamencie otwierała przed nim nowe szanse. Myśląc o tym, wykonał polecenie barona, wniósł do sypialni słoje i ustawił obok łoża. Podał łyżkę i skierował się do drzwi. Zamykając je spojrzał na barona raz jeszcze: ten, podparty poduszkami, leżał na łożu patrząc na przyłożoną do kikuta nogę o wielkiej stopie.
Baron sięgnął łyżką do słoika pełnego suszonych kulek i zaczął jeść.
Lady Whitereed długo siedziała przed lustrem, starając się szminką nadać swym ustom lubieżnego kształtu sprzed lat. Chude piersi wisiały jak kieszonki, między nimi rosło kilka żółtawych włosów. Kościste ramiona pokryły się flaczastymi brodawkami. To wszystko zatuszował puder i specjalna maść przywieziona niegdyś z Tajlandii. Lady popatrzyła na swoje nogi. Cała nadzieja jej planu brała się stąd, że baron w istocie nie widział dotąd kobiecego ciała. Rozkoszą, którą zamierzała go rozkochać, sama została obdarowana również w Tajlandii. Spróbowała jej potem, ze skutkiem, na swoim mężu i ich życie erotyczne w końcowym stadium właściwie ograniczało się do tej pieszczoty.
Odczekała, aż pogasną w pałacu światła. Wkrótce pozostało tylko jedno okno z nikłym światłem przeciskającym się przez kotary. Lady wiedziała, że jest to okno sypialni barona.
Prysnęła na siebie perfum, przepłukała usta, dobrze natłuściła palce i wyszła z sypialni. Miała doskonałą orientację w rozkładzie tego rodzaju rezydencji. Pokonywała ciemne korytarze i schody jak nietoperz. Wkrótce ujrzała drzwi, za którymi była sypialnia barona. Ostrożnie nacisnęła klamkę. Sypialnię okrywał stężały półmrok. Jej woń była odrażająca, przywodziła na myśl przejażdżkę przez Edoit. Ale Lady Whitereed była gotowa na wszystko.
Baron leżał na wielkim łożu. Jego blada twarz wydawała się jeszcze bielsza. Lady zbliżyła się, klęknęła i ujrzała zaskakująco wielką stopę barona. Zaskoczył[a] ją jej ostra woń i przedziwnie długie, zrolowane paznokcie. Dotknęła jej delikatnie wargami i ssała. Stopa barona nie poruszyła się, więc Lady klęcząc rozwijała cały kunszt tej wyrafinowanej tajlandzkiej pieszczoty: całowała, lizała, ssała palce nogi barona, gryzła, potem delikatnie masowała pięty. Trafiła powyżej stopy na wzgórek, z którego wyciekał wilgotny śluz − jedyny znak świadczący, że ciało barona wciąż reaguje. Przyssała się do niego. Dochodziła do stadium, w którym jej zmarły mąż osiągał stan ekstazy. Lecz baron nawet się nie poruszył. Ponowiła próbę, wodziła językiem pod paznokciami barona, szczypała, targała nogę, w końcu usiadła na nią skierowując wielki palec w intymną szczelinę. Bez skutku.
− Baronie, to prawda, to prawda! − krzyknęła przegrana, poniżona po czym zeszła z nogi. Wybiegła z sypialni szlochając.
Szofer Lady Whitereed został obudzony w środku nocy i po kwadransie zielony Buick podążał marną drogą w kierunku Edoit.
Sceneria śmierci barona Von Stovenna zaskoczyła nawet inspektora Foggta. Stary wyga Scotland Yardu ujrzał zmarłego w negliżu, rozciągniętego na wielkim łożu w pozie połamanej kukły. Przy kikucie amputowanej wiele lat temu nogi barona leżała − jak stwierdził lekarz − kilkanaście godzin temu odcięta noga innego osobnika. Owa ohydna kończyna, o zaniedbanych paznokciach pokryta była karminowymi odciskami ust, które znaleziono nawet między palcami. Z niedużej rany powyżej stopy wyciekała szara ropa, mieszając się z barwą szminki. W rozwartych ustach barona lekarz sądowy znalazł brunatną miazgę o tłustawej konsystencji. Na podbrzuszu barona odnalazł zakrzepłą spermę.
− Wygląda na to, że nasz baron nieźle się przed śmiercią zabawił − zażartował lekarz.
Opowiadanie pochodzi z książki Zdzisława Domolewskiego (pseud. Ernest Goretoofire), Masy kałowe & inne opowieści womitoryjne zilustrowane, Wydawnictwo Masy, Warszawa 1998. Zachowano oryginalną interpunkcję. Dziękujemy autorowi za zgodę na publikację.
Prozy i inne formy
Z tej samej kategorii: