Koniec

Patrzymy, co się dzieje pod sklepem:

Idą do sklepu, kupują jakieś jabłka. Widzę napotkanie, ona z jabłkiem w dłoni, tamten do niej, do ciebie o mnie, cienie za cienie przed, cienizna światło przedmiot cini minis. Kupiła jabłko chowa do siateczki uszytej z firanki. Ja bł ko, bł, „ł” jest obłe, w znaczeniu aerodynamicznym. Aerodynamiczność to szybkość i kamuflaż na wypadek oporu (napływu mas powietrza). Powietrze niby przezroczyste, a czasami staje się ścianą. Stąd chyba bierze się ta istotność kształtu. Jak chodzi o mnie i o nich, tam pod sklepem, to również dzieli nas ta wspomniana oku umykająca bariera. Tak mi się przynajmniej zdaje, gdy patrzę z miejsca w którym jestem.

W momencie wielkiej bezsilności jabłko można by uznać za pewien rodzaj broni (nie mam niczego do obrony, przynajmniej rzucę jabłkiem). Nie każdy jest świadom, prawdy wyglądającej następująco: bywały w ciągłości historii takie momenty, gdy nic ponad jabłko.

Wielkie Wojny Jabłeczne.

Brudni i wymięci ludzie dziesiątki tysięcy lat temu. Przyparci do muru. Walczyli na jabłka rzucane wręcz, bryzgali nimi, przygniatali się wzajemnie ich masą, prowizorycznie zatruwali owoce i wciskali wrogom w półotwarte krzykiem wściekłości usta. I oczywiście panował w owych czasach wielki głód, więc po zakończonej walce każdy (wróg czy nie wróg) rzucał się na pole bitewne i zagarniał jak najwięcej jabłczych strzępek (podeptany miąższ zmieszany z błotem) dla siebie i dla rodziny. Oni to jedli, potem się kochali, w efekcie płodzili kolejne pokolenia i oto jesteśmy my. Skala zdarzeń była jednak zbyt potężna, by wyzbierać i zjeść wszystkie cząsteczki, to tu, to tam zostawały nasionka, piosenki przyszłości. W ten właśnie sposób powstały wielkie, dzikie, tajemnicze sady jabłoni, które trwają po dziś dzień i rok rocznie pokrywają się cudnym białym puszkiem, tak miłym w dotyku, pełnym witalnej wilgoci i delikatnego zwiewnego zapachu na granicy beżu i różu. Przez taki sad właśnie stąpam. Taki sad właśnie wącham. Z takich sadów bierze się jabłka, które potem można kupić, tak jak ona to zrobiła. I schować w siateczce uszytej ze starej firanki.

Ścieżka, którą idę, nie przypomina za bardzo niczego (w znaczeniu: idę po omacku). Jest chyba wielowarstwowa, tzn. składa się z wielu pięter, które czasami zbiegają się, tworząc wielce misterną konstrukcję. Obawiam się trochę, że zapadnie mi się stopa i wpadnę do jakiejś głębinowej struktury, w której zupełnie się nie odnajdę. I taki dźwięk słyszę jakby tłum wokół szumiał, ale nie jest widoczny. Oko haczy o galerie, mozaiki, i malowidła na ścianach skalnych grót. Galerie są piękne, zielonkawe, przywodzące na myśl ocean, motywy na ścianach zgrabnie wplatają się w siebie i ciężko rozeznać, co jest czym, jeszcze ciężej zlokalizować sobie siebie, płynie się przez nie spokojnie, kojąco. Rozciągłość barwna mozaiek sięga od brązów po błękity. Horyzont z kawałkiem nieba. Malowidła z całą swą prostotą Poznania wprawiają w podziw, przywodzą na myśl monument, posąg, pociąg, statek, wielką parową maszynę. Wszystko jak żywy organizm, jakby oddychało.

Przepraszam trochę się rozproszyłam i mi się rozatomizowało. Widzę jakby każdą cząstkę, na zasadzie zakropkowanego obrazu, podobnie to wygląda w przypadku siedzenia w pierwszym rzędzie tuż przy ekranie kinowym. Bolą oczy, ale za to jak jest intymnie! Nikogo pomiędzy.

Ale patrzę dalej (kolory barwy światła przejście). I och, kropki są najzupełniejszą prawdą. Prawdą kompletną i nie chodzi o zamknięcie „.”. To wszystko co widzę autentycznie stanowi strukturę zbudowaną z maleńkich kropeczek. Kropeczki są końcówkami lunet. Lunety przypominają rurki do napojów, są długaśne i wąskie. Zapraszam na scenę gościa.

(aplauz)

GOŚCIU: oni tak sobie zygu zygu patrzą, wspaniała iluzja, idzie ktoś korytarzem i myśli, że podziwia, a to krystaliczna obserwacja jego samego, nic się nie ukryje, a każdy z tych wspaniałych patrzycieli ma ogląd doskonale ograniczony, do najdrobniejszego wycinka, na granicy widzialności i spekulacji hihi, potem malują obrazy

(ziomo cały czas patrzy mi w oczy, a ja ten wzrok utrzymuje)

ze ściany wybiega typek, zauważamy go dopiero w ostatnim momencie

GOŚCIU: oho tego jeszcze nie było

TYPEK (do mnie): widziałem i pamiętam wszystkie twoje… guziczki (twoje guziczki, które mnie lubią), od żakietów i mankietów, pojedyncze i podwójne, małe duże ciepłe zimne

JA (nie wiedzieć czemu cała w kroplach) wsiadam sobie do pojazdu i odjeżdżam

Jadąc znów podziwiam krajobrazy, tym razem zastanawiając się już nad wzajemnością tej czynności: patrzenie. Patrze, nie. Nie no, patrzę. Jest pięknie. Uchylam szyberdach na korbkę.

I mijałam na przykład dwie figury, ludzi wysokich i zmysłowych, o skórze białej, mlecznej, delikatnej, o włosach mocnych i ufryzownych w przemyślane, pasujące im, fryzury, mieli w sobie subtelność elfa i jakąś nie dającą się wysłowić zgrabność,  jeśli patrzeć z daleka. Z bliska okazali się niemożliwie dziwni.

Po 1. stali jak posągi, zupełnie bez ruchu

Po 2. wyglądali jak zlewanie się w jedno, wzajemnie trzymali się za twarze, równocześnie dotykając noskami i gdyby wytężyć słuch, można by usłyszeć mamrotanie „och, och, ale masz piękną twarz”, a przecież chuja widzieli, tak byli blisko.

Chyba że byli ślepi. Nawet nie zwrócili uwagi na moją sunącą machinę, najmniejszym gestem (strzyżeniem uchem) nie okazali świadomości mojego istnienia. A dzieliło nas miniminiminiminimini.

Raz z naprzeciwka nadjeżdżał pojazd, namierzyłam go radarem. Bardzo się ucieszyłam, uśmiechałam się radośnie (tuż pod ustami po prawej stronie wygenerował mi się malutki dołeczek, mogłoby w nim wygodnie mieszkać ziarenko piasku). Uważam że to zupełnie świetne, spotkać kogoś w trakcie. Dynamizm! Przelotność multiplikująca przyjemność z od początku namacalną nadciągającą cierpką utratą na końcu języka. Myk myk. Ziiuu. Gotowałam się do nura okiem w oko prowadzącego nadjeżdżającą machinę. To prawie już! Wehikuł wielce szykowny, kolor lakieru ciemny, coś jak śliwka. Wewnątrz zupełnie mama z dzieckiem. Zaśmiewają się do łez. Ich pojazd jest najnowszej generacji (z możliwością ustawienia atmosfery wewnątrz np. „relaks, muzyka klasyczna i trzaskający ogień kominka”, jest też kilka opcji efektów specjalnych, mój ulubiony w tym modelu to możliwość każdorazowego wydawania dźwięku pierdzenia przy zmianie pozycji siedzących). Chłopiec i mama wyglądali na najlepszych przyjaciół. Ciekawe, czy lubią go w szkole.

Potem oczywiście się zgubiłam, wjechałam na jakąś pustynie? Grzęzłam w niej bardzo długo, aż w końcu przyuważyłam, że ta magma się porusza, więc krzyknęłam i wylazło. Ich wielu. Taktycznie pierwsza zadałam pytanie o tożsamość, odpowiedzieli: mieszkamy w Osobie, są tu osobnicy i osobniczki, mamy wigwamy i tak trwamy, od zarania dziejów. Wyglądali jak wykusze, odbarwieni, ale też przykładnie rdzenni. Rozmawiając z nimi, miałam odczucia podobne do spacerowania przez basen z płynnym ołowiem. Mieli ości w gardłach i wiszące małżowiny uszne. Trochę im zajęło rozjaśnienie mi mojego położenia. Długo analizowali układ gwiazd i innych sił. Spędziłam w ich wiosce wiele lat. Następnie wyrysowali mi mapę na przeogromnym kawale kory. Zwinęłam manatki, wsiadłam w pojazd i już z jasnością ruszyłam na przód.

Strasznie mam zasyfiony wehikuł, jak tak teraz zerkam. Śmieci się walają, przyklejają do stopy. Coś się nawet rusza, wielkie mi rzeczy. Nie dziwię się zupełnie, to naturalne, że w miejscach takich jak to rozkwitają mikroświaty. Mówię do niego hej, on do mnie hej. Śmierdzi szczyną. Nie ma butów (na stopach). Kim ty jesteś kolo snajperem lol co serio tak co tu robisz leżę ok ok. Ale nie dawała mi spokoju jego obecność, ile razy zmieniałam bieg, tyle razy zahaczałam o niego wzrokiem. Płakał straszliwie. Na prawdę rozdzierająco. Buuuuuuuubuuuuuuuuuu. Co tak płaczesz (pytam). Ach nic nic odpowiada, rozumiesz to (?). Rozumiem mówię. No i jazda dalej. Gaz do dechy. Koniec świata.

Wtem on (snajper) się tak przepierdolenie zturbinował (byłbyś rozwielitką?) otwierając drzwi nowym wymiarom.

Które wpłynęły.

GROŹNY GŁOS: Ludzie wyskakują z okien!

(widowisko zaparło mi dech w piersi, wypluwani z prostokątów świateł, spływali salwami miękkości, przeźroczyście bezwładni, najczystsi w świecie)

I jak teraz się z tego wygrzebiemy? No jak, jakim szczypcem, pytam.

Zofia Skrzypulec

Zobacz inne teksty autora:

    Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

    Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |