Koniec zabawy w pokolenie. Eseje o młodej literaturze Michała Tabaczyńskiego jako czwarty rodzaj literacki
koniec – 1. ‘miejsce, w którym coś się kończy; punkt, linia lub płaszczyzna stanowiąca granicę, ramę czegoś’: Zrobić supełek na końcu nitki. 2. ‘moment kończący jakiś okres, zamykający trwanie czegoś lub istnienie czegoś; finisz, kres, schyłek, zmierzch’: Koniec lekcji, podróży, zabawy. 3. ‘śmierć zgon’: Lekarz mówi, że koniec już blisko.
koniec świata – 3. ‘wielkie zamieszanie, mnóstwo dziejących się równocześnie spraw, chaos’.
zabawa – 1. ‘czynności wykonywane dla przyjemności, rozrywki, odprężenia psychicznego i fizycznego; to, co cieszy, bawi, sprawia przyjemność; bawienie się, figle, gra, rozrywka’: Zabawa w chowanego, w sklep. Zepsuć komuś zabawę. 2. ‘tańce, bal, potańcówka, dansing’. Synonimy: gra, igraszki, konkurencja. A zatem (tutaj): gra fikcji i rzeczywistości. Gra antagonizmów. Gra różnicy i podobieństwa.
* Ale: zabawić – ‘spędzić gdzieś jakiś czas; być gdzieś przez pewien czas’. A zatem: zajmować miejsce w historii, tworzyć opowieść, być częścią narracji.
w – 4. ‘ wskazuje na docelowy stan psychiczny, fizyczny lub sytuację’ […] 5. ‘wskazuje na wynik działania polegającego na zmianie formy, kształtu, postaci czegoś’ […] 6. ‘wskazuje na cel’ […] 7. ‘wskazuje na obiekt czynności bicia, uderzania lub innego rodzaju kontaktu’ […] 10. ‘wskazuje na czas procesu prowadzącego do zmiany’ […]
pokolenie – najbardziej problematyczny spośród wszystkich terminów…
…właściwie niewyjaśnialny, nawet w przedostatnim rozdziale książki Michała Tabaczyńskiego Bilans zamknięcia, w którym na kanwie rozważań o czasach nastałych po pamiętnych Tekstyliach bis dowiadujemy się, że albo 1. pokolenie nigdy nie istniało, albo 2. abdykowało, albo 3. przeszeregowało się wewnątrz własnych definicji, albo 4. istnieje nadal w permanentnej teraźniejszości i ma się świetnie, z otwartymi ramionami witając w strukturze własnego bytu kolejne wstępujące pokolenia. Ambitny czytelnik książki Tabaczyńskiego powinien bowiem porzucić swoje uprzedzenia, zgodnie z którymi na przykład nauczono go, że alternatywa jest jedna – tutaj alternatyw jest wiele, a ich równouprawnienie i legitymacja wystawiane przez tekst czynią z nich wręcz ułożone w poprawny ciąg gramatyczny – koniunkcje. Ambitny czytelnik Tabaczyńskiego powinien być co najmniej wnikliwym czytelnikiem Horkheimera i krytykiem własnego instrumentalnego rozumu; dopiero bowiem po zamianie miejscami rozumu, który jest może najskrajniejszą formą nierozumu, i nierozumu, który wkracza na scenę jako instancja prawdziwie krytyczna wobec skostniałych norm tego pierwszego, ma szansę, ów czytelnik, przynajmniej pogodzić się z nieskończoną nieostatecznością pojęć, które świat jego dotychczas budowały… Co ja mówię – nie czytelnik, albowiem ten tekst będzie jedynie zapisem pogoni mojego umysłu za sobą samym zapadającym gdzieś za horyzontami stron Tabaczyńskiego. Bo przyznam, że książki tej nie rozumiem od korzenia – co być może jest moim osobistym problemem, moimi „umysłowymi niedostatkami” i „ciężkimi brakami w inteligencji”, jakie – zdaniem autora – stanowią dziś bolączkę (po)tworu nazywanego krytyką. Ale nie ma tego złego, co by nie mogło obrócić się w jeszcze gorsze – niech zatem tekst ów zdaje sprawę z owej toczącej nas wszystkich bolączki…
Pokolenie „roczników siedemdziesiątych”, miast trwać sobie w neutralnej nomenklaturze niepodatne na wichry historii, zostało – zdaniem Michała Tabaczyńskiego – w apodyktycznym geście redaktorów Tekstyliów bis zadekretowane, po czym w nostalgicznym tonie odtrąbiono jego pogrzeb. Ta szaleńcza taktyka, niosąca jednak za sobą „metodę”, polegać miała na natychmiastowym przeniesieniu pokolenia „do historii literatury, kończąc jego zbiorowy i pokoleniowy żywot”. I dalej:
Powiedzmy, że z braku innych wspólnych (wspólnotowych?) doświadczeń taka wspólna śmierć generacji i pochówek pod okładkami jednej książki byłby jedynym silnym doświadczeniem w pełni pokoleniowym.
Tabaczyński konstatuje oczywisty dla wszystkich uczestników tego slalomu czterech skoczni koniec myślenia o literaturze w kategoriach generacyjnych na rzecz nowego pojęcia wspólnotowości: idei i interesu. Jak się dalej dowiadujemy, cała eksterminacja, czy też – abdykacja pokoleniowa, przeprowadzona przy użyciu siły przez Korporację Ha!art, nie stworzyła warunków do wypełnienia medialnego sloganu, jaki przez długi czas stanowiła „luka pokoleniowa” – „Następne pokolenie przez ponad dwa lata od ukazania się Tekstyliów bis nie podjęło żadnej pokoleniowej gry”, gdyż młodsze pokolenia trwają przyklejone do instytucji wypracowanych i zarządzanych przez swoich poprzedników. I w zasadzie nie wiadomo, czyja to wina: samej zasady instytucjonalności, roczników siedemdziesiątych czy młodszej generacji wyzbytej „wrażenia opresji ze strony starszych roczników”. Jedno jest pewne: trud owej abdykacji na koszt (czy na rzecz – niemożliwe jest bowiem do określenia stanowisko, jakie w tym miejscu piastuje Tabaczyński) krystalizowania się wspólnoty niegeneracyjnej idzie na marne. Ale skoro żyjemy w najpiękniejszym świecie pod słońcem i niejedno święto wiosny przed nami, „w ciągu tygodni czy miesięcy pojawienie się nowego pokolenia […] może te rozważania unieważnić”. Autor Końca zabawy okazuje się zatem (nie)poprawnym optymistą historycznym, dla którego odrodzenie się kolejnego cyklu historii pozostaje we wciąż potencjalnej gestii… nie wiadomo: pokolenia czy historii?
Dalej to kłącze znaczeń rozrasta się w sposób nieskrępowany w klasycznie przyciętym ogrodzie Tabaczyńskiego, w którym nagle może się okazać, że to, „co nazywaliśmy rocznikami siedemdziesiątymi wciąż trwa w tym przynajmniej sensie, że obejmuje swoim zasięgiem kolejne wchodzące do literatury roczniki”. Czyżby zatem kolejny akapit niósł ze sobą zmianę perspektywy z optymistycznego recyklingu historii na hurraoptymistyczny jej koniec, w którym nagle wszyscy się spotykamy niczym w danse macabre?
Po pierwszym szyciu pokolenia […], po jego ponownym […] spruciu, trzeba znów – choćby tymczasowo – zszywać to pokolenie, fastrygować je, podtrzymywać słabnące więzi pokoleniowe.
A więc za dużo pokolenia w pokoleniu? Za mało? W tym miejscu czuję jedynie, że to mnie słabną wszystkie wewnętrzne więzi, gdy kolejny raz czytam słowo „pokolenie”, znajdujące swe oparcie w coraz to innym przypadkowym rejestrze – kolokwialnym, historycznym, antropologicznym etc., etc.
Dopiero w zakończeniu książki nonszalancko zatytułowanym Zwrotów nie przyjmuje się, będącym swoistym autokomentarzem i objaśnieniem dzieła, dowiaduję się, że Koniec zabawy w pokolenie stanowi pewną polemikę z Igorem Stokfiszewskim, albowiem „współbrzmi (wyjątkowo) z tezą o śmierci antagonizmu międzypokoleniowego na rzecz konfliktu ideologii (u mnie akurat – ideologii estetycznych) przedstawionego w szkicu Zmiana w literaturze (odczyt)”. Z tego też zakończenia dowiaduję się, że całe opus magnum, a w zasadzie opus vitae Tabaczyńskiego (albowiem zostały tu zebrane teksty krytyczne, które gościły na rozmaitych łamach od 2004 roku!) jest nieoficjalną polemiką (porusza bowiem „bliźniacze tematy”) ze Zwrotem Stokfiszewskiego, a to zakończenie znalazło się jedynie „zamiast” oficjalnego szkicu-polemiki, na który nie starczyło… Czego? –
Nie ma go z kilku powodów (i żadnym z nich nie jest moja niechęć do polemiki albo polemiczna bezradność). Mam świadomość, że adekwatną (i, co za tym idzie, skuteczną) odpowiedzią na żarliwy dyskurs Igora jest tekst dorównujący tamtemu retoryczną swadą, perswazyjną siłą, a nawet – objętością i rozległością problematyki. Każda inna polemika jest już na starcie chybiona.
Miejmy zatem nadzieję, że Michał Tabaczyński poświęcił swój czas, który zaoszczędził przygotowując tę książkę, na pisanie owej polemiki „z retoryczną swadą” i „perswazyjną siłą”, i że opuści ona niebawem mroki jego jaskini.
Wracając jednak do autointerpretacji tytułu Koniec zabawy w pokolenie w duchu wspólnoty „ideologii estetycznych”, można byłoby uznać średniówkę między członami tego wyrażenia za faktyczną oś sporu między Tabaczyńskim a przygodnie i instrumentalnie wywoływaną co i rusz do tablicy krytyką lewicową, opasaną tu, rzecz jasna, zwalistymi cielskami cudzysłowów. Mechanizmem inicjującym i zarazem finalizującym ów konflikt jest bowiem aksjomatyczne przekonanie krytyka o uprzedniości estetyki względem ideologii. Na próżno jednak podczas kolejnej i kolejnej lektury tego zbioru poszukiwałem jakiejś spójnej wykładni postulowanego przez Tabaczyńskiego estetycznego podejścia do literatury – w zamian otrzymywałem kolekcję nieprzylegających do siebie, pustych zdań w postaci krytycznych wydmuszek, wypisów na marginesach przywołanych książek, wniosków płynących gdzieś spoza wywodu opartego na doraźnej, ubogiej, przypadkowej i pretekstowej egzemplifikacji. Wniosków, pozbawionych jakiegokolwiek zakorzenienia w toku krytycznego rozumowania, nieumocowanych i nieznajdujących poparcia poza autorytetem ich autora, wymagającym od czytelnika bezpodstawnej wiary i zaufania.
Pierwszym krokiem ku sformułowaniu nieobecnego programu zdawał się być finał polemiki, którą Tabaczyński prowadzi ze wszystkimi uczestnikami niegdysiejszej debaty krytycznoliterackiej w Dzienniku, wypominając mętność stylu lub konformizm tym, którzy wypomnieli je pozostałym dyskutantom, a przy okazji diagnozując pierwszą chorobę współczesnej krytyki jako „umysłowe niedostatki i ciężkie braki w inteligencji” – w odniesieniu, oczywiście, do swoich wyprojektowanych adwersarzy. Miotając się w dyskursie, który chciałby zdekonstruować, sięgając jednocześnie po jego argumenty, próbuje autor szkicu Usługi dla ludności, przysługi dla ludzkości zdeprecjonować wszelkie biorące udział w tej jałowej debacie podmioty, wytykając im „głupotę”, czyli brak kompetencji. Po co jednak w i tak niezbyt opasłej książce krytycznej sięgać do jakiegoś sprowokowanego sporu publicystycznego sprzed lat czterech? Ano po to, by gestem odkrywcy nieznanego lądu (który nie raz okaże się w tej książce Ameryką) proklamować faktyczne nieistnienie przedmiotu debaty w słowach z manifestu rodem: „Zła wiadomość dla Magdaleny Miecznickiej i pozostałych uczestników debaty krytycznoliterackiej jest taka: rozmawiacie, Państwo, spieracie się i dyskutujecie o czymś, czego nie ma. Oto nowina: krytyka literacka nie istnieje!”. Co zatem istnieje? Oto nowina:
Otóż istnieje pewien rodzaj pisarstwa, nazwijmy je, jeśli to rzeczywiście do czegoś potrzebne – krytycznym, które za swój temat obiera samą literaturę. Wszystko inne jest uzurpacją. W obrębie tego pisarstwa istnieją dwie dziedziny, które opłaca się uprawiać: recenzenctwo […] i eseistyczny dyskurs bliski filozofii literatury (którą opłaca się uprawiać, ponieważ jest esencją literatury i myślenia o niej, jej najczystszym i najpiękniejszym przejawem).
Oto nowina! Pomijając już całą zasadę argumentacji idem per idem, należy oczywiście nadmienić, że ten drugi rodzaj pisarstwa krytycznego również w Polsce nie istnieje, albowiem po pierwsze – krytycy i tak w ogóle nie są zdolni myśleć, po drugie – pierwszą filozofię stanowi estetyka (co Tabaczyński wypowiada niczym obowiązujący truizm), a w Polsce „Estetyka, teoria estetyczna i estetyczna refleksja o literaturze zostały zdeptane. Tym samym skończono filozofować o literaturze”, albowiem – dodajmy – filozofię zastąpiono ideologią. Ot, cała rekonstrukcja dziejów.
Co jednak Tabaczyński mówi nam o tym eseistycznym filozofowaniu o literaturze, które stanowi warunek sine qua non pozytywnie wartościowanego pisarstwa krytycznego? Jaką projektuje wizję refleksji estetycznej, bez której – znów na zasadzie: tanie wino jest dobre, z jakiego, wiadomo, powodu… – grozi nam „zniesienie sensu i możliwości czytania”? Poza tym, że pisarstwo krytyczne rządzi się tymi samymi prawami, co pisarstwo – że się tak wyrażę – pierwszego stopnia, że jest twórczością?! A zatem: wolnością wyboru, gestu, autoprezentacją, narcyzmem, finezją, subiektywizmem, uwikłaniem, itp., itd. (gdyby ktoś w 2010 roku jeszcze nie wiedział, odsyłam do źródła zdroju). Otóż, powołuje się Tabaczyński w tym aspekcie na dwóch patronów nowego rodzaju literackiego – Eliota i Audena. Ten pierwszy zasłynął, zdaniem krytyka, nie tylko wykazaniem powinowactw między obydwoma odmianami pisarstwa, ale też stanowi genialny przykład twórcy, z którym „można się przecież nie zgodzić, ale można czytać z zapartym tchem”, albowiem obecna w jego dziełach ideologia ustępuje miejsca estetyce. Tyle Eliot. Teraz Auden ze swoimi postulatami krytyki, która – jak interpretuje Tabaczyński –
powinna iluminować, czyli: oświecać (w nagłym rozbłysku myśli), rozświetlać (tak jak uśmiech rozświetla twarz), uświetniać […] a wreszcie iluminować, czyli ozdabiać rękopis, tworzyć na jego karcie własne dzieło!.
Lecz i w tym punkcie moje „niedostatki umysłowe” oraz „braki w inteligencji” nie potrafią pojąć pochodzenia owego piewczego tonu, skoro powyższe rewolucyjne wyzwanie, jak je określa zainteresowany, zdaje mi się już odwiecznym, a przynajmniej – odletnim status quo toczącym naszą krytykę. Aż wreszcie, czy zawołanie: „[…] krytyku, przetłumacz mi dzieło na ekonomię, na naukę, na życie” nie mogłoby zgodzić się z dewizą inkryminowanej wciąż w tekście krytyki lewicowej, gdyby tylko Tabaczyński nie poddał się swojemu estetycznemu finezjowaniu, entuzjastycznie wykrzykując: „Czy nie oznacza [to] narzucenia tak szerokiej kontekstualizacji, że rozsadzi ona swoje własne ramy?”. Moje braki i niedostatki nie wiedzą, co znaczy „tak szeroka kontekstualizacja, że rozsadzi ona swoje własne ramy”. Wstyd mi za nie… Tyle Auden. Tyle estetyka.
Do kulminacji perswazyjnej swady autora Końca zabawy dochodzi w artykule szkicującym krajobraz po Tekstyliach bis, którego druga część została oddana rozważaniom o Czytaniu do lewej. W rozdziale tym rozważa bowiem autor – i jest to chyba, mógłby być najbardziej rzeczowy punkt zaczepienia, czy też punkt zapalny dyskusji – możliwe modele uprawiania krytyki lewicowej, kwestionując ten obowiązujący i wypisując jego przedstawicielom estetyczną receptę na sukces. I tak dowiadujemy się, jak powinna wyglądać krytyka, która „stanowiłaby jakościową zmianę w obliczu obecnego kryzysu i istotny punkt odniesienia”. Niestety, dowiadujemy się, znów brodząc jedynie w sferze ogólników i nieprecyzyjnych pojęć z kart nauk humanistycznych – że na przykład powinna, owa krytyka, raczej obierać za swój obiekt samo odbicie rzeczywistości w dziele sztuki („wówczas praktyka taka musiałaby korzystać wprost z marksistowskiej estetyki i chyba – szczególnie – marksistowskiej epistemologii”), a nie „rozpoznanie i opisanie reguł ideologicznych gier, jakie toczą się na polu współczesnej literatury i jej dyskursów”, gdyż to ostatnie „pozbawiałoby taką praktykę krytyczną wszelkich znamion oryginalności i zbliżało do stosowanych już wcześniej języków krytyki strukturalistycznej i poststrukturalistycznej”. Znów w tym miejscu odzywają się moje ubytki, w których pustym echem rozbija się pytanie – a dlaczego by nie? Dlaczego utopijny postulat oryginalności ma leżeć u wyważonych wrót współczesnych dyskursów krytycznych? Jak możliwa jest dziś oryginalność, na przekór dominującym trendom myślenia, i jaką miałaby moc sprawczą? Pytanie, pozostające drzwiami wahadłowymi całej propozycji estetycznej. Wreszcie, by zdać sprawę z owych powinności aprecjonowanego modelu pisarstwa krytycznego – powinno ono „stawiać perspektywę estetyczną ponad teorię literatury” („przedkładając estetyczną, czyli: zmysłową, perspektywę ponad sferę myślenia abstrakcyjnego”), „perspektywę ontologiczną ponad aksjologiczną” („zająć się objaśnianiem rzeczywistości, także rzeczywistości w literaturze zamiast praktyki oceny i wartościowania”) oraz „perspektywę epistemologiczną ponad etyczną” (co odróżniłoby ją od zaangażowanej krytyki prawicowej, a jednocześnie pozwalało się „odnaleźć w dynamicznej strukturze interakcji pomiędzy różnymi ideologiami”).
Co wynika z tego prostego zreferowania mów pochwalnych Tabaczyńskiego na cześć nieistniejącego ideału? Mnie osobiście wprawia w stupor powodowany brakiem nie tyle jasnych, co wyrazistych dystynkcji między zarysowanymi alternatywami. Co bowiem z dynamiczną etyką Alaina Badiou? A dlaczegóżby nie wartościować, stosując niewyobrażalne dotąd miary na miarę nowego, weryfikowalnego uniwersalizmu? Co zatem z proklamowaną wcześniej wolnością twórczą krytyka, wolnością jego sądów? Co wreszcie z teorią literatury, o którą upomina się Tabaczyński raptem trzy akapity wcześniej, pisząc: „Skoro estetyka jest trybem mediacji między doświadczeniem a dziełem sztuki i między dziełem sztuki a rzeczywistością, jej stosowanie i rozumienie musi korzystać z narzędzi, jakich w przypadku krytycznego opisu tekstu literackiego dostarcza teoria literatury, czy dokładniej – różne teorie literatury”? Oj, przydałaby się książce stara dobra brzytwa Ockhama. Ta ostatnia wypowiedź, na nieszczęście Tabaczyńskiego, jest odesłaniem do kąta Ranciere’a, który „nie daje narzędzi badawczych estetyki, ale opisuje [jedynie – dop. mój] jej istotę, modus działania i odsłania ukryte mechanizmy funkcjonowania”. Doprawdy, mam wciąż nadzieję, że w całym tym pojęciowym karnawale chodzi autorowi Końca o coś więcej niż mierzenie długości zdań u minimalistów lub stopnia skomplikowania konstrukcji, czy też upominanie się o wers Siwka włosy barwy gnoju jako znak ginącej kultury chłopskiej – tylko takie bowiem narzędzia badawcze estetyki zdają się spozierać z jego tekstów.
Kiedy czytałem tę książkę, mam nieodparte wrażenie, że zasadą rozumowania nie rządzi tu ani indukcja, ani dedukcja – tak dobrze znana z działania Scherlocka Holmesa – lecz abdukcja, w której szczegół i ogół stanowią tylko ramę gry wstępnej, niczym w filmie noir, bo tak naprawdę punktem dojścia okazuje się sama „sprawa”. To też pozwoliło zapewne Tabaczyńskiemu skonstruować książkę krytycznoliteracką na wzór antologii własnych tekstów publikowanych tu i ówdzie na przestrzeni (sic!) sześciu lat. Z fragmentów niediegetycznych zrozumiałem, że sześć na dziewięć szkiców w niej pomieszczonych (nie licząc toposów rozpoczęcia i zakończenia) zostało opublikowanych w czasach, które zdawały się dla nich czasami teraźniejszymi polskiej literatury. Odnoszę takie uniwersalne wrażenie, że o ile naprawdę wielu poetów porzuciło już proceder wydawania książek w postaci albumów, dokumentacji, kolekcji własnych zdjęć z nieodbytych podróży, o tyle imperatyw zaistnienia dziś w obiegu krytycznoliterackim generuje tomy, które z projektem mają tyleż wspólnego, co z ulatującym do nieba zeszłorocznym śniegiem.
Nie miałem zamiaru w tym zdającym sprawę z własnego nierozumienia tekście odwoływać się do jakichkolwiek źródeł, które biłyby z zewnątrz w mój potok „czystej” i „nieuprzedzonej” lektury Końca zabawy, nawet do tych, którymi żongluje sam Tabaczyński. Być może chciałem skupić się jedynie na porównywaniu samych wewnętrznych dyskursów, schizofrenicznie budujących tę książkę – co tymczasem okazało się, dzięki jej autorowi, passé. Zastanawiam się jednak, czy dla toposu rozpoczęcia jego dzieła na głowę stosowniejszym kontekstem od Rozważań o niektórych moich współczesnych Baudelaire’a i na głowę „arcydzielniejszym” nie byłyby Żywoty ludzi niegodziwych Foucaulta. Po pierwsze, mają tak samo mało wspólnego z samą książką Tabaczyńskiego, i tak samo wiele – mimo ukrytej ideologii zostały po prostu „pięknie napisane”. Po drugie, ze względu na kreacje bohaterów zaludniających tę książkę, będących w oczach autora ludźmi ze wszech miar niegodziwymi: zawstydzonymi własną prowincjonalnością, bezzębnymi, bezużytecznymi, pozbawionymi ambicji, tuszującymi własne nieumiejętności minimalizmem, własną powierzchowność – zaangażowanym religijnym konserwatyzmem, własny brak inwencji – krytyką lewicową. Po trzecie, Foucaultowski przykład byłby nie mniej pouczający niż Baudelaire’owski, z którym nasz krytyk znajduje ponaddziejowe porozumienie w słowach: „niektórzy z opisanych przez niego współczesnych istnieją tylko w jego szkicach. Niektórzy moi współcześni już też przestali istnieć”. To niemal tak, jak tytułowi ludzie niegodziwi, którzy zapisali się na dość szczególnych kartach historii, bez czego nawet ich istnienie byłoby jakkolwiek wątpliwe. Po czwarte wreszcie, ta tekstualna roszada byłaby może najbardziej humanistycznym gestem poczynionym w Końcu zabawy w pokolenie, ostatnim pokoleniowym znakiem pokoju, miłosnym uściskiem dłoni, oddającym sprawiedliwość jedynym śladom niektórych istnień, które Tabaczyński, jak sam wyznaje, „musi kochać, bo już inne obiekty miłości mu się nie trafią”. A po piąte, i wiele, wiele kolejnych…
Chciałem, by zawsze były to istnienia rzeczywiste; by można było je powiązać z jakimś miejscem i z jakąś datą; by za tymi nazwiskami, które już niczego nie mówią, za tymi wartkimi zdaniami, które najczęściej były fałszywe, kłamliwe, niesprawiedliwe, przesadne, istnieli ludzie, którzy żyli i którzy zmarli, cierpienia, niegodziwość, zawiść, krzyki. Usunąłem więc to wszystko, co mogło być wymysłem czy literaturą: żadna występna postać, jaką mogłyby one stworzyć, nie wydała mi się równie żywa, jak ci szewcy, zbiegli żołnierze, handlarze ubrań i przyborów toaletowych, pisarze sądowi, mnisi włóczędzy, wszyscy szaleni, wywołujący zgorszenie i godni politowania; właśnie dlatego, iż wiadomo, że istnieli. […] Nie usiłowałem zgromadzić tekstów, które w większym stopniu niż inne byłyby wierne rzeczywistości, które zasługiwałyby na uznanie ze względu na ich walor przedstawieniowy, lecz teksty, które odgrywały jakąś rolę w tej rzeczywistości, o której mówią, a w które, w ich emfazę i hipokryzję, pominąwszy już ich nieścisłość, z kolei ona wnika: fragmenty dyskursu ciągnące za sobą fragmenty rzeczywistości, której część stanowią.
[…] Jednakże, ażeby coś z nich mogło do nas dotrzeć, wiązka światła powinna, przynajmniej przez chwilę, je oświetlić. Światła, które przychodzi skądinąd. Z ciemności, w której mogły, a być może na zawsze powinny pozostać, wydobywa je zetknięcie się z władzą; bez tej konfrontacji nie mielibyśmy tu zapewne już żadnego słowa, które by przypominało o ich krótkotrwałej marszrucie. To właśnie władza, która czyhała na te istnienia, prześladowała je, zwracała, chociażby przez chwilę, uwagę na ich skargi i na ich ciche krzyki, i odcisnęła na nich swoje piętno, zrodziła te słowa, które nam po nich pozostały; czy to po to, by chciało się do niej odwołać, by donosić, skarżyć się, prosić, błagać, czy to po to, by chciała ona interweniować i by w kilku słowach coś rozsądzić i rozstrzygnąć. Wszystkie te istnienia, które były skazane na to, by pozostać poza wszelkim dyskursem i zniknąć, tak że nigdy o nich nie mówiono, mogły pozostawić ślady – krótkie, wyraźne, a często zagadkowe – jedynie w miejscu ich chwilowego kontaktu z władzą.
[M. Foucault, Żywoty ludzi niegodziwych]
Michał Tabaczyński, Koniec zabawy w pokolenie. Eseje o młodej literaturze, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, Bydgoszcz 2010.
Michał Kasprzak
(1981) poeta, krytyk literacki, studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Sygnatariusz Manifestu Neolingwistycznego, autor tomiku poetyckiego Bo on to zgubi (Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 2003). Szkice krytyczne publikował m.in. w "Lampie", "Studium", "Ha!arcie", "Toposie", "Odrze", "Witrynie Czasopism", antologiiTekstylia. O "rocznikach siedemdziesiątych" (Krakowska Alternatywa & Rabid, Kraków, 2002) oraz przewodnikuLiteratura polska 1989–2009 (Korporacja Ha!art, Kraków 2010). Od 2014 prowadzi przegląd poetycki w magazynie "Lampa". Współredaktor serii poetyckich wydawanych przez SDK. Stypendysta Miasta Warszawy oraz MKiDN w roku 2012. Członek grupy roboczej ds. priorytetu "Czasopisma" przy MKiDN z ramienia Koalicji Czasopism.
Zobacz inne teksty autora: Michał Kasprzak
Recenzje
Z tej samej kategorii: