Praca z ludzką seksualnością wystawia na próbę wszelkie przekonania o tym, jak ‚powinny’ wyglądać relacje międzyludzkie. W większości dorastamy w heteronormatywnym społeczeństwie, gdzie pewna norma jest nam narzucona jako uniwersum. Jeżeli identyfikujemy się jako heteroseksualni – angażujemy się emocjonalnie, romantycznie czy seksualnie z osobami płci przeciwnej – to dostrzeżenie alternatyw spoza tej opcji bywa trudne. Znam osoby, które przez całe życie nie zdawały sobie sprawy, że ‘można inaczej’. I nie chodzi jedynie o wielość orientacji seksualnych. Media i grupy edukatorów społecznych zadbały bowiem o widoczność osób nieheteroseksualnych i trudno się dziś nie zgodzić, że osoby LGB (lesbijki, geje i osoby biseksualne) istnieją. Jeśli nie bezpośrednio w naszym bliskim otoczeniu, nie pod samym nosem, to ‚gdzieś się afiszują’.
O widoczność zadbały w ostatnich czasach też osoby identyfikujące się jako poliamoryczne, czyli kochające wiele osób. Możemy tu mówić o konsensualnym (za zgodą wszystkich stron) angażowaniu się w więcej niż jedną relację: emocjonalną, seksualną lub będącą połączeniem jednej i drugiej. Można być osobą poliamoryczną decydującą się na związek monogamiczny albo polizamknięty, czyli wejść w zaangażowany związek tylko z jedną osobą lub w związek zamknięty z kilkoma osobami, bez poszerzania konstelacji o osoby nowe.
Istnieje duża różnorodność relacji należących do grupy konsensualnej niemonogamii. Związki otwarte, swingersi, współczesne związki wirtualne, niektóre relacje BDSM. Czytałam o wielu próbach stworzenia zamkniętych definicji, w obrębie których ludzie praktykujący alternatywne style życia byliby w stanie się jakoś określić, zakwalifikować, nazwać. Próby te, niestety, kończą się na tworzeniu kolejnych podsubkultur i języka dostępnego bardzo hermetycznemu gronu – pasjonatom nowomowy, akademii, środowiskom aktywistów, utopijnym marzycielom. Ilu ludzi, tyle definicji związków.
Najbliższy jest mi model relacyjnej anarchii, który zakłada pewną dowolność w definiowaniu swoich relacji. Jeżeli poznajemy kogoś i czujemy się z nią/nim niezwykle blisko, choćby przez kilka minut, to taka osoba też może stać się częścią naszych intymnych relacji: naszym chłopakiem, dziewczyną, partnerem, partnerką, kochankiem, kochanką. Może zostać naszym love albo fuck friendem. To, co nas łączy z konkretnymi osobami, z którymi decydujemy się na bliską więź, często zrozumiałe pozostaje jedynie dla nas i naszego partnera/ki. Tak zazwyczaj bywa, kiedy emocje przeżywa ciało i serce. Oprawa poznawcza, wymagająca racjonalnego użycia funkcjonującego już języka, może się zupełnie nie sprawdzić – spłycić relację, odebrać jej wartość i jakość. Dlatego odpowiedź na pytanie: ‘co was łączy’ może być trudna lub wręcz niemożliwa. Wiemy, co czujemy oraz co przeżywamy z konkretną osobą, czasem nie trzeba tego nazywać. Choć otoczenie bywa nieusatysfakcjonowane wzruszeniem ramion. Czasem więc lepiej nazwać kogoś swoją/swoim „chłopakiem” lub „dziewczyną” dla świętego spokoju. Ludzie słyszą definicję i resztę już sobie sami dopowiadają. Gorzej, kiedy osoba, o którą chodzi, dowiaduje się, że pomimo braku deklaracji jest z nami w „związku”. Relacyjną anarchię czeka jeszcze wiele wyzwań natury logistyczno-formalnej.
W społeczeństwie, w którym oczekiwaną, gratyfikowaną wartością jest związek pary heteroseksualnej, monogamicznej, najlepiej w sformalizowanym związku, trudno przyjąć do wiadomości, że nie wszyscy potrafią, chcą czy potrzebują nawiązywać trwałe, wierne i głębokie związki z jedną osobą. Na zawsze. Presja dotycząca znalezienia miłości do grobowej deski, przy jednoczesnej niejasności, czym jest miłość, powoduje, że w moim gabinecie pojawiają się osoby, które decydują się nie wiązać z nikim. Dla bezpieczeństwa. Dla szczerości ze sobą i innymi. „Czy to, co ja czuję, to już jest TO”? Chcemy być konsekwentni. Zwłaszcza, kiedy słowo ‘kocham’ pociąga za sobą odpowiedzialność, zobowiązanie i deklarację. Znam wiele par, które nie wyznają sobie miłości, bo byłoby to już obietnicą czegoś, czego nie są w stanie spełnić.
Świat bezrefleksyjnej konsumpcji przekłada się na relacje intymne – obietnica lepszych produktów, nowszych marek, poczucie tymczasowości, prokrastynacja i niepewność jutra. Związanie się z kimś jest przerażające. To jak wybranie najlepszego modelu i nabywanie pewności, że będzie nam długo służył (a czy my nie stracimy daty ważności?). Dodatkowo zewsząd bombardują nas informacje statystyczne, ilu parom rzeczywiście udaje się przetrwać. Nie wiemy tylko, za jaką cenę. Kiedy własne szczęście automatycznie przedkładamy ponad cudze, wychodząc z założenia, że jak my będziemy szczęśliwi, to inni też będą? Bez kompromisów i poświęceń? W rezultacie coś nie gra, uznajemy, że szkoda życia, żeby się męczyć. Choć wszystko zależy oczywiście od tego, ile się ‚zainwestowało’ (emocjonalnie czy materialnie). Zresztą walkę mamy zakodowaną w genach. Zdarza mi się pracować z parami, które już nie pamiętają, co im się wzajemnie w sobie podoba, oraz z parami, które oficjalnie nie są razem od 10 lat, a mają wspólne zwierzęta, kredyt, zaś ich rodzice jeżdżą razem na wakacje.
Znam nieprzytomnych romantyków, albo tych całkiem racjonalnych i logicznie myślących, dla których bycie w relacji to coś niepodlegającego dyskusji, odbywa się bez zadawania egzystencjalnych pytań czy przewracania oczami z dyskomfortu. Bycie z kimś to dla nich jak mycie zębów. Nie chodzą na castingi randkowe. Spotykają się z kimś w jasnym celu stworzenia związku, zakładając, że druga strona podziela to podejście. Randki są szybkim testem wzajemnego dopasowania, przegadania wspólnych tematów i tego, że się sobie podobają. Czas trwania związku liczony jest od pierwszego wymienionego sms-a. Heteronormatywny mechanizm działa przezroczyście – randki, pocałunki, kiedyś tam bliskość fizyczna, za jakiś czas wspólne wyjazdy i kiedy już zaczyna być szkoda czasu na dojazdy, planowanie spotkań i wożenie ze sobą za każdym razem ubrań na zmianę, para zaczyna kohabitację. W tym modelu nie ma nic złego, wszak ludzie niezależnie od orientacji seksualnej czy preferencji seksualnych funkcjonują już w całkowicie ponowoczesnym świecie! Ale jeśli tak, to dlaczego w tym modelu coś skrzypi, kiedy wybijają krytyczne (statystycznie) daty – 3 miesięcy, 3 lat, 7 lat? Kiedy przychodzi moment, w którym świat dookoła (a najczęściej rodzina i bliscy) dopytuje, co dalej? Kiedy dzieci, kiedy ślub, kiedy kredyt? Znam pary, dla których kryzysy związkowe wpisane są w mozaikę bycia razem. Według większości teorii to norma – bąki przestają pachnieć, on/a za dużo pracuje, „czemu nigdy nie zamkniesz za sobą klapy” i inne przyziemne problemy życia codziennego, które pomnożone razy czas trwania relacji doprowadzają do wrzenia. Dla jednych par to sygnał, że przechodzi się do kolejnej fazy związku, tej opartej na akceptacji cech, które nas radykalnie różnią. Dla innych to czas walki o władzę – komu się uda przeforsować własną prawdę, kto ma rację i jak ‘być powinno’. Dla jeszcze innych to powód dramatycznych wręcz kłótni, które mogą skończyć się bolesnym rozczarowaniem, że oto ktoś, kogo kochamy (albo tak myśleliśmy), nie jest właściwą dla nas osobą.
Wśród osób, z którymi rozmawiam (prywatnie i zawodowo), dostrzegam tęsknotę za odrobiną tradycyjnego braku wyboru: nasi rodzice mieli łatwiej, nie było tylu rozwodów, zbyt wiele było do stracenia, żeby po prostu wyjść i zamknąć za sobą drzwi. ‘Lepszy model’ był fanaberią niedojrzałych emocjonalnie podlotków. Odnoszę wrażenie, że całe pokolenie, do którego należę, zwłaszcza to żyjące w większych miastach, ma podobny ‘problem’. A skoro tak, to czy nie stają się normą wątpliwości, kiedy związek ma potencjał przetrwania, a kiedy jeszcze mamy czas na spotkanie kogoś bardziej… no właśnie, bardziej co? Dopasowanego do nas? Do naszych oczekiwań, potrzeb? Pracując w gabinecie z parami monogamicznymi w kryzysie, słyszę o ilości uczucia, jakim się te dwie osoby darzą, równocześnie słysząc, że coś w komunikacji przestało działać, coś się przeterminowało i objawia na przykład brakiem seksu albo flirtami na boku, albo spędzaniem minimalnej ilości czasu razem. Pary wnoszą na sesjach pomysły o nowych trikach, które mogłyby dodać pikanterii sypialnianej, propozycje otwierania związku, wychodzenia poza rutynę. Szukamy wspólnie rozwiązań i negocjujemy warunki ewentualnych zmian. Decyzja o pozostaniu razem i przepracowaniu konfliktów pokazuje, że dla wielu osób wielokrotna monogamia czy bycie poli są modelami nie do przyjęcia. Można się zastanawiać, czy to kwestia konserwatywnego chowu, religijnych przekonań, wstydu przed porażką… Osobiście nie uważam, żeby przyczyny tego stanu można było łatwo zakwalifikować. Nie sądzę, żeby wszyscy byli poliamorystami. Wiem natomiast, że monogamia jest wyborem. Decyzją. Nie wnikam w jej powody, gdyż zakładam dużą złożoność zagadnienia seksualności i wchodzenia w relacje, zwłaszcza te świadome. Relacje to umiejętność dzielenia własnej energii, siły, czasu na osoby, z którymi się jest w interakcji. Wraz z mnogością obowiązków w życiu codziennym rośnie trudność znalezienia czasu dla siebie, co dopiero dla innych. Nie wszyscy dobrze znoszą multitasking. Nie czuję, żeby w związkach mono było mniej pracy niż w związkach poli. Wymagają tyle samo zaangażowania i pracy, ale innej.
Coraz częściej trafiają do mnie osoby w wieloosobowych konstelacjach. Takie, które już spróbowały być razem monogamicznie, próbowały otwierać związki, mieć partnerów/partnerki ‚na boku’, ale coś im nie wyszło, więc szukają pomocy. Jestem pod ogromnym wrażeniem, ilekroć konstelacje wieloosobowe szukają dla siebie rozwiązań, bo wiedzą, że w dotychczasowej heteronormie nie mogłyby przetrwać, a kochają się, chcą być razem, ale inaczej. Normalnie, ale nie gloryfikując tradycyjne, sztywne czy konserwatywne wartości. Tutaj dostrzegam płaszczyzny nieporozumień: zakodowane, uwewnętrznione przekonania, jak być powinno, lęk przed rzeczywistą i dosadną oceną innych, ze strony których padają hasła ‚na dłuższą metę tak się wam nie uda’, ‚jak ty się możesz na coś takiego zgadzać’, ‚jak poznasz tego/tą jedynego/ą…’, ‚to wy się tak naprawdę nie kochacie’, ‚jak wy TO robicie’, ‚co jak pojawią się dzieci’. Osoby w związkach wieloosobowych nie są parami, nie są traktowane na poważnie, nie są funkcjonalną komórką społeczną. Jak tu taki trójkąt czy czworokąt zaprosić na urodziny, jak ich posadzić? Czy chcesz przyjść z nią czy z nimi? To problem na skalę zapraszania wegetarian na wesele greckie. Ogólnie JEST PROBLEM. Jak się do was zwracać, kto jest ważniejszy. Weź się w końcu zdecyduj. A czy wy wszyscy jesteście bi? Nie jesteś zazdrosna? Podobnie jak w relacjach mono, tak w relacjach poli nie ma uniwersalnego przepisu na bycie we wzorcowym związku. Jednak pracę u podstaw rozumiem jako konfrontację z własnymi przekonaniami, wyobrażeniami i motywacjami do bycia z więcej niż jedną osobą. Przykładów znam aż nadto, żeby móc te wieloletnie poliamoryczne konstelacje opisać. W przeciwieństwie do relacji mono, dostrzegam większą zdolność adaptacji do zmian, przyzwolenia na zmieniające się okoliczności życiowe, gotowość na doedukowywanie się i otwartość na komunikację. Tych samych cech i zastosowania w praktyce życzyłabym heteronormatywnym parom mono (niezależnie czy jedno-, czy dwupłciowym).
Tymczasem wciąż najdotkliwsza dyskusja czeka osoby, które angażują się w niekonsensualną niemonogamię. Czyli tych, którzy decydują się być w wielu związkach na raz, ale niekoniecznie przyjmując ramy i definicje, jakimi operują poliamoryści. Są osoby, dla których wielość zasad, ustaleń czy negocjacji po prostu się nie sprawdza. Dreszczyk ryzyka bycia przyłapanym/ą jest większą przyjemnością niż dbanie o dobrostan osób, z którymi się angażuje w relacje.
Pracując z seksualnością ludzką, dotyka się najgłębszego poziomu funkcjonowania człowieka. Seksualność nie jest sumą mechanicznych aktów fizycznych, zaspokajaniem niskich potrzeb czy metodą wyrafinowanego przetrwania. Seksualność to sfera, gdzie biologia przeplata się z kulturowymi przekazami o zakazach i nakazach. Obszar naszych pierwszych i wtórnych odczuć bliskości, intymności, zranień, odrzucenia i wszystkich elementów, które ułatwiają nam (lub utrudniają) wchodzenie w relacje z innymi. To, jak postrzegamy swoją seksualność i związki, to, jak definiujemy seks, to, jak go uprawiamy (lub nie) jest fundamentem naszego jestestwa.
To, czy będziemy mówić o heteronormatywności, poliamorii, nieheteronormatywności i monogamiach, nie ma tak naprawdę znaczenia. To nomenklatura specjalistów, polityków, ciekawskich posiadaczy opinii. Dawanie sobie przyzwolenia na przedefiniowanie swojego seksualnego ‘ja’ jest pierwszy krokiem do zmiany. Sama zmiana może nastąpić później, może nastąpić w sferze duchowej, metafizycznej, na poziomie odczuwania emocji, dzielenia się nimi z innymi osobami, lub w sferze zachowań i realizacji swoich potrzeb. Ale to już są kwestie indywidualne, dla każdego – specyficzne. Życie w świecie, gdzie wspierane są zasoby jednostki, z afirmacją własnej płci, orientacji seksualnej, tożsamości płciowej i preferencji seksualnej niezależnie od definicji, akceptacją człowieka takim, jakim jest, jaki był i jaki się staje – wszystko to działa na rzecz kreowania przestrzeni bez gabinetów psychoterapeutycznych, placówek pomocowych i wojen ideologicznych.
[i lustracja: Ola Wasilewska]
Agata Loewe
Psychoterapeutka, seksuolożka, aktywistka na rzecz Ruchu Pozytywnej Seksualności oraz GSD (gender&sexual diversities), założycielka Instytutu Pozytywnej Seksualności (wwww.sexpositiveinstitute.pl, www.pozytywnaseksualnosc.pl). Zrobiła doktorat z seksuologii w San Francisco. Prowadzi stronę: www.agataloewe.com.
Zobacz inne teksty autora: Agata Loewe
Felietony
Z tej samej kategorii: