Polska prowadziła tajny program zbrojeniowy. Kulawa służba zdrowia, niedoinwestowane szkolnictwo wszystkich szczebli, coraz większy dług publiczny, budżetowa dziura (a raczej próżnia) i bańka wzrostu gospodarczego na poziomie jednego do dwóch procent rocznie – to konsekwencje. Miliardowe kontrakty na amerykańskie myśliwce, francuskie śmigłowce i niemieckie czołgi – to biały szum, by ani na Wschodzie, ani na Zachodzie nie dosłyszano, co w Polsce tak naprawdę piszczy. Gdy odwieczny wróg postanowił sięgnąć po nasze jakby po swoje, „Jastrzębie” F-16 rozsiadały się w Łasku i Krzesianach niczym kury na grzędach; podobne kanapowcom „Karakale” złożyły po sobie śmigła, a „Leopardy” – wesołe kocięta – nieszkodliwie baraszkowały na wspólnych manewrach NATO. Ono zresztą od dawna bardziej przypominało klub towarzyski niż militarny sojusz. Zbrojne ramię Rzeczpospolitej było o wiele potężniejsze – i takim samym zaskoczeniem jak dla wroga, okazało się dla nas.
Projekt opatrzono kryptonimem „hekatomba”. Wzdłuż wszystkich granic rozmieszczono szereg instalacji, które najprościej dałyby się opisać jako mieszankę fortecy i żywego organizmu: pokrytego porostem, tytanowego kłącza. Organiczna tkanka pozostawała w ciągłym ruchu. Naprzemienny kanibalizm i rozmnażanie się komórek powodowały, że powierzchnia co sekundę pokrywała się czymś na kształt porów, które, raz otwarte, za chwilę zarastały w wyniku powstawania nowych. Pory pełniły funkcję wyrzutni, do których kanaliki kłącza dostarczały pociski z podziemnego zbiornika – a których salwa przypominać musiałaby wypuszczanie zarodników przez wielkiego, bezkształtnego grzyba. Tak zresztą określano je w dokumentacji techniczno-ideologicznej: to „zarodniki”, z których narodzić się miał nowy świat – gdzie Polacy wreszcie czuliby się bezpiecznie. Odniesienia do wyglądu bio-bazy są jednak wyłącznie teoretyczne, bo w rzeczywistości jej nie widać. Połączenie wierzchnich tkanek z technologią okien elektrochromowych pozwoliło uzyskać całkowitą nieuchwytność dla ludzkiego oka. Do tego dochodzi niewykrywalność dla wszelkiego rodzaju sensorów – oczywista w dobie współczesnej technologii. Organiczna tkanka pochłaniała i filtrowała fale radarowe jak gąbka. Żadna bio-baza nie była jednak samodzielna. Razem tworzyły one sieć, której centrum stanowił NACZELNIK. I tylko on wiedział, ile bio-bunkrów tak naprawdę istnieje.
Tzw. „szkielet” bio-bunkra też pozostawał ruchomy. Wił się w kompromisie pomiędzy konieczną trwałością bazy a biologiczną niesubordynacją po to, aby zakończenia artyleryjskich kanalików zawsze pokrywały się z aktualnym położeniem otwartych akurat porów. Czasem zastanawiam się, czy u podstaw tego dziwotworu nie leżała refleksja nad naturą wspólnoty, której granice miał on ochraniać. Jakby w potężnej, lecz pokracznej konstrukcji zapisano żal polskich konstruktorów, pomysłodawców i decydentów, że Wschód Zachodu, Zachód Wschodu, oraz dawne przedmurze chrześcijaństwa nigdy nie były chińskim murem. Zarazem tkwiła w niej jakaś fantazja – rodem z mitu o szarży z szablami na czołgi. Bio-baza zdawałaby się wypadkową wspólnotowych lęków, sarmackiego rozpasania i zachodnich technologii uzyskanych w ramach offsetu. I jako taka stała się naszym domem.
Dom ten miał cechy, które z mojej obecnej perspektywy wydają się wadami: sterylność, ciasnotę, brak kobiet i w ogóle kontaktu ze światem innego niż poprzez rozkazy NACZELNIKA i salwy niewidzialnych pocisków, które kierowaliśmy w każdy niezidentyfikowany obiekt na radarze. Miał przy tym jedną, niepodważalna zaletę: był (w pewnym sensie dalej jest) niezniszczalny – i chyba tylko to pozwalało nam nie ugiąć się pod ciężarem obowiązków. Obsługa bio-bunkra wymagała niesamowitej koncentracji. Pociski potrzebowały co najmniej stu kilometrów, aby się uzbroić, więc musieliśmy uważać, aby żaden cel bardziej się do nas nie zbliżył. To rozwiązanie musiało wynikać z jakiejś refleksji historiozoficznej. Uznano, że zagrożenie trzeba niszczyć zawczasu – aby nie okazało się, że na polskiej ziemi staną jakieś obce, dajmy na to czołgi, a nam zostanie tylko wziąć przykład ze starego, dobrego Rejtana, który, choć kultowy, to po stuleciach ciągłości tego samego zrobił się już nudny. Zasięg naszych pocisków wynosił trzysta kilometrów – akurat tyle, aby postawić światu granicę, ale nie dość, żeby głębiej w niego wejść. To też pewnie miało uzasadnienie: konstruktorzy ojczyźnianych szańców, jakby przez pamięć genów odczuwali historiozoficzny opór przed groteską dymitriad. Zarazem jednak trzysta kilometrów to aż nadto, aby – przynajmniej na Wschodzie – roztoczyć opiekę nad terenami, które odwiecznie polskie, tylko z czystej złośliwości ówczesnego dyktatora wymknęły się poza włości Rzeczpospolitej. Nie leży w gestii zwykłego podoficera interesować się, czy ktoś na tamtych terenach o opiekę poprosił. Wraz z początkiem nowej wojny Polska sama zaczęła przypominać bio-bunkier. Jej granice niby były nieruchome, niby ich nie było, a jednak niewidzialne salwy bio-bunkrów nie pozwalały ich przekroczyć nikomu od wewnątrz czy od zewnątrz. Zarazem one same jakby wykraczały poza siebie, w stronę terenów przygranicznych, anektując je w imię sprawiedliwości historycznej. Ale być może to dopiero początek? Nikt w Polsce nie miał pewności, czy niewidzialne, a nieprzekraczalne granice nie wkraczały też w obręb nas samych. Czy po kawałeczku nie wycinały nas z nas i nie rzucały tych kawałków na jedną wspólną kupkę gdzieś w obrębie symbolicznego Centrum. I czy ono nie mieliło nas jak wielka maszynka do mięsa, żeby duch dziejów tym razem z nas (z NAS) uformował masę, która popchnie historię naprzód.
Przynajmniej w przypadku załogi naszej bio-bazy proces ten zdawał się rzeczywiście obecny. Załoga składała się z trzech osób, z których każda pełnić miała w ciągu doby ośmiogodzinną wartę przy aparaturze. W tym czasie pozostałe dwie miały (wyznaczony co do minuty) czas na sen i rekreację w specjalnie przeznaczonych do tego strefach. Do czasu rekreacji wliczano także ten niezbędny dla utrzymania osobistej higieny; ponadto strefa rekreacji sąsiadowała z kokpitem, żeby przebywający w niej żołnierz mógł na chwilę zastąpić kolegę, w razie gdyby tamten musiał skorzystać z sanitariatu. Szczegółowy podział wart praktycznie wykluczał możliwość interakcji – jeśli nie liczyć zdawkowych komend i pozdrowień, które stawały się zresztą tym mniej konieczne, im bardziej wpadaliśmy w rutynę swoich działań. Nasza rotacja pomiędzy stanowiskami stała się wewnętrzną funkcją organizmu bio-bazy, co zredukowało tzw. jednostkową tożsamość do rangi naszej z kolei funkcji życiowej. Nasze cechy indywidualne zaczęły zanikać zanim zdążyliśmy się dobrze nawzajem poznać. Natomiast później nie wydawało nam się to już konieczne. Byliśmy jak krwinki w metalowych żyłach bio-bazy i jako tacy podtrzymywaliśmy jej działanie. Nie odczuwaliśmy tęsknoty ani nudy. Nie odczuwaliśmy upływu czasu. Nie wywoływaliśmy między sobą tarć. Nie mieliśmy potrzeb wykraczających poza potrzebę procesualnej przebudowy granic Polski i polskości, a ono nie ciążyło na żadnym z nas jako na jednostce. Ono ciążyło na wspólnocie. Tak przynajmniej wydawało mi się do czasu, aż nad naszą załogą nie zawisła groźba odpowiedzialności zbiorowej.
Nie wiem, czy to resztki mojego „ja” zbuntowały się przed perspektywą fizycznej eliminacji w ramach kary za coś, do czego nie przyczyniłem się swoim bezpośrednim działaniem – czy po prostu nagłe wybicie nas z rutyny codziennej cyrkulacji po komorach bio-bazy sprawiło, że w poczułem ów jednostkowy lęk. W każdym razie ewentualność definitywnego zaniku tej perspektywy oglądu, która zasadza się na moim własnym akcie mówienia „ja”, z perspektywy i w odniesieniu do tej właśnie psychofizycznej całości, z którą to „ja” utożsamiam, nagle wydała mi się czymś diametralnie odmiennym od niezliczonej ilości śmierci, do których przyczyniliśmy się podczas służby. Od tamtych śmierci oddzielał nas zbawienny dla naszego samopoczucia dystans stwarzany przez anonimowe odczyty sensorów i automatyczne reakcje bio-bazy. My weryfikowaliśmy tylko prawidłowość działań i kontrolowaliśmy, czy nie pojawiają się nieprawidłowości w odczytach. Zasadniczo, choć od początku wojny, w wyniku ostrzałów z bio-bazy zginęły setki – jeśli nie tysiące osób – to osobiście żaden z nas nie zabił tak naprawdę nikogo.
Problem ujawnił się nagle, kiedy po sekwencji snu tak jak zwykle usiadłem przy pulpicie kontrolnym. Mniej więcej w połowie mojej warty wszystkie kontrolki rozbłysły na czerwono, po czym zgasły – wraz ze wszystkimi odczytami sensorów. Zniknęły trójwymiarowe, telemetryczne wykresy, odczyty drgań powietrza i podłoża oraz wskaźniki informacji radarowo-satelitarnych. Panoramiczny ekran wyświetlał tylko obraz najbliższego otoczenia i gdyby nie poświata sztucznego światła, wyglądałby jak przeszklona ściana. Doszło do „ręcznego wygaszenia funkcji życiowych”. Tę możliwość przewidziano jako działanie zapobiegawcze w czysto hipotetycznej sytuacji zagrożenia przejęciem bio-bunkra przez wroga. „Wygaszenie funkcji życiowych” polegało na zatruciu zewnętrznej, organicznej warstwy, odpowiadającej za kontakt kłącza ze światem zewnętrznym – czyli za odczyty sensorów i funkcję namierzania. Bez zewnętrznych tkanek bio-baza stawała się ślepa i głucha, więc w praktyce bezużyteczna. Fakt, że musiało to być wygaszenie „ręczne” oznacza, że przeprowadził je ktoś z załogi, a brak usprawiedliwiających okoliczności dla takiego działania narażał całą załogę na sąd wojenny. Nie sądziłem, aby akurat ten organ sprawiedliwości miał czas na długie dochodzenie, więc za najlepszy sposób na uniknięcie niesprawiedliwej kary uznałem samodzielne odnalezienie winnego.
Niestety, przy „ręcznym wygaszeniu” dało się nastawić zegar, a odliczanie wyświetlało się tylko w awaryjnej kasetce nad terminalem wygaszającym. Zegar dało się nastawić w sposób dowolny, a to znaczy, że równie dobrze mógł to zrobić Marcin, który miał wartę przede mną, jak Janusz, który miał wartę przed nim. Teoretycznie mógł to zrobić nawet miesiąc wcześniej – na wypadek, gdyby chciał sobie dać czas do namysłu. Mogli to ukartować we dwóch – i dlatego do wygaszenia doszło akurat na mojej warcie. Oczywiście, zainicjowanie procedury wygaszania wymagało autoryzacji. Odbywała się ona poprzez sczytanie siatkówki, ale po samym wygaszeniu ślad odczytu ulegał skasowaniu – wraz ze wszystkimi danymi z głównego dysku. Jedynym, co mogłem zrobić, była próba zdemaskowania sabotażysty w oparciu o cechy jego osobowości. A tych nie znałem, bo cyrkulacja w obrębie bio-bazy zdawała się doprowadzać do ich atrofii zanim zdążyłem je zidentyfikować u swoich towarzyszy. Nie miałem zaś pewności, czy te cechy, które zaczną oni zdradzać po dezaktywacji bunkra (już nie „bio-”) okażą się tymi samymi, które chowali w sobie pod pozorami automatyzującej rutyny służby. Tamte musiały być ukryte bardzo głęboko.
Włączyłem alarm – ostatnią funkcję kokpitu, którą dało się jeszcze uruchomić. Normalnie przycisk alarmowy powinien automatycznie wysłać sygnał do NACZELNIKA. W bio-bazach nie instalowano jednak urządzeń łączności konwencjonalnej w obawie, że ewentualne przechwycenie sygnału mogłoby zdradzić wrogowi ich lokalizację. Nie miałem więc pewności, czy atrofia warstwy organicznej nie uniemożliwia przesłania sygnału alarmowego. Miałem jednak nadzieję, że sabotażysta także tego nie wie i może czymś się zdradzi.
Wydawało się, że Marcin powinien wbiec do kokpitu szybciej od Janusza. W końcu znajdował się tuż obok, podczas gdy tamten potrzebował przecież czasu na przebudzenie. Przyszli jednak jednocześnie. Właśnie: nie „przybiegli”, a „przyszli”. Ich reakcja na alarm miała w sobie spontaniczność maszyny fabrycznej, którą ktoś nagle przestawił na inny tryb. Nie było to przecież powód, aby stała się bardziej ludzka. Ponadto byłaby to maszyna, której system uległ przeciążeniu. W pulsującym, czerwonym świetle moi towarzysze wyglądali jak cyborgi, które zawiesiły się w wyniku niewspółmierności zaistniałej sytuacji i wdrukowanych schematów zachowania. Ich nieruchome twarze same przypominały alarmowe diody.
Nagle Janusz podszedł marszowym krokiem do przycisku alarmowego, wyłączył go i wrócił spać. W ślad za nim z kokpitu wyszedł też Marcin. Wsiadł na rowerek treningowy – najwyraźniej wracając do zajęcia przerwanego alarmem – i podobnie jak Janusz nie odezwał się ani słowem. Im dłużej pedałował, tym jego milczenie wydawało się bardziej niewzruszone. Można było odnieść wrażenie, że rowerek działa jak prądownica i zasila jakieś ochronne pole, przez które do Marcina nie przedziera się rzeczywistość. Byłoby ono zarazem pułapką, bo w takim wypadku wystarczyłoby pokręcić się po pomieszczeniu i poczekać, aż ucieleśniana w mojej osobie rzeczywistość stanie się na tyle natrętna, że Marcinowi zabraknie sił na zaprzeczanie jej. W końcu według naszego stałego układu dnia w ogóle nie powinno mnie tu być.
Nie wydawało mi się wtedy, żeby zachowanie któregokolwiek z moich towarzyszy dało się potraktować jako dowód sabotażu. Reakcja Janusza mogła być – podobnie jak rowerek Marcina – sposobem podświadomego wyparcia tego, do czego doszło. Gdybym przytrzymał wtedy Janusza, alarm pewnie wyłączyłby Marcin. Ich poznawcza rezerwa względem obiektywnie zaistniałych wydarzeń przypominała mi postawę polityków z partii, która straciła władzę w wyniku ostatnich w Polsce, demokratycznych wyborów parlamentarnych. Przed wyborami bardzo popularny był wówczas pewien poseł o wyglądzie Rasputina, którego nazwiska już nie pamiętam, ale który zasłynął ilustracją katastrofy prezydenckiego Tupolewa na przykładzie parówki. Posłowie partii rządzącej klaskali w rączki z radości, bo wierzyli, że jeśli tamten będzie dalej opowiadać swoje – ich zdaniem – bzdury, to zwycięstwo będzie ich. Udzielali wywiadów dziennikarzom o tak podobnym im światopoglądzie, że wydawali się tylko uosobieniem poszczególnych cech polityków – i nie dostrzegli stopniowej zmiany nastrojów społecznych, w obliczu której nawet najgłupszą z ich punktu widzenia herezję odbierano jako artykulację zbiorowych lęków. Rozpętana chwilę wcześniej wojna na Ukrainie i masowy napływ arabskich uchodźców do Niemiec coraz większej części narodu jawiły się jako dwie kromki chleba, pomiędzy którymi historia zgniecie polski kotlet wspólnotowych traum i niespełnionych nadziei, a potem (znów) poleje go keczupem z krwi młodych idealistów. Polityczny błazen w oczach wielu stał się Stańczykiem, a jego spiskowe teorie przepowiedniami Kasandry, których – w swoim zadufaniu – tzw. establishment lub „salon” trzeciej RP po prostu nie chciał słuchać.
Samodzielne rządy nowej partii nie trwały zresztą długo. W niespełna rok po wyborach na świecie padł internet – choć w środowiska lewicowych głośno mówiło się wtedy, że rządy celowo przywróciły mu jego pierwotny status: wyłącznie na użytek wojska. Wkrótce potem, jedenastego listopada, „czarne koszule” przeprowadziły marsz na Belweder. Ktoś przejął władzę. Nikt nie miał pewności, kto. Sprawą tak drugorzędną, jak wystąpienie z Unii Europejskiej, raczej się nie zajmowano. Unia trwała, ponoć przyjmowała nawet w swój poczet nowych członków, ale nie miało to już żadnego przełożenia na sytuację w kraju. Na ulicach zapanował chaos. Wojsko i policja zwalczały się nawzajem; kolejne urzędy miejskie i wojewódzkie przechodziły pod władzę konkurencyjnych, politycznych bojówek. I wtedy zjawił się NACZELNIK – a w kraju znów zapanował spokój.
W najważniejszych punktach Warszawy, Łodzi i Poznania, a następnie wszystkich innych miast i miasteczek ustawiono wielkie, przeszklone kolumny, niby słoje, w których jak Zordon z serialu „Power Rangers” unosiła się holograficzna twarz Józefa Piłsudskiego. Z którejkolwiek strony nie popatrzyłoby się na NACZELNIKA, jego pełne wyrozumiałości spojrzenie padało wprost na ciebie. Pamiętam, jak kryłem się w gruzach nowego, a już zrujnowanego wtedy przez wojnę domową dworca Łódź Fabryczna, przygotowując do startu cywilnego drona, którego wykorzystywaliśmy do zrzucania „koktajli”. Zza dziurawej kopuły doszedł nas wtedy JEGO głos; niby szept, ale jednocześnie jakby dudnił nam w głowach. Zapomnieliśmy o wszelkich środkach bezpieczeństwa. Ja i mój oddział jak stado baranów skierowaliśmy się ku wyjściu od strony ulicy Traugutta. Pośród płonących aut i powybijanych, sklepowych witryn, w miejscu po dawnym hotelu Centrum wznosił się NACZELNIK. Na tle nieba wyglądał jak idea własnego pomnika sprzed pobliskiego domu kultury. Głosem ciepłym, lecz stanowczym mówił nam, że Polska potrzebuje nas wszystkich. I nagle, dosłownie „nagle” na trzy lata zapanował pokój. Odbudowaliśmy zniszczone miasta i razem – jako cały naród – zaangażowaliśmy się w wielkie, dziejowe projekty. Wszystkie, największe aglomeracje połączyliśmy siecią szybkich kolei, a niedługo nie było w Polsce miasta, do którego nie sięgałaby autostrada. Coraz częściej mówiło się też o budowie pierwszego polskiego kosmodromu.
Podczas tych wspomnień zachciało mi się do kibla. Nie byłoby w tym nic godnego odnotowania, gdyby nie lustro nad umywalką. Zobaczyłem w nim obcego człowieka. O pięć, może dziesięć lat starszego od tamtego, którego widziałem, kiedy rozpoczynaliśmy misję; człowieka, który pewnie miałby już kilka siwych włosów, gdybyśmy co dwa tygodnie nie golili się nawzajem na łyso. Poczułem wściekłość; poczułem ją tak, jak gdyby była czymś materialnym; jakby uformowała się w jakąś rozżarzoną grudę i parzyła mnie w dłonie. Pozbyć się jej znaczyło cisnąć ją w pierwszą napotkaną osobę – a akurat był to Marcin. Zahibernowany w rutynie codziennych czynności stał się dla mnie fantomem nieuchwytnego w swojej ogólności systemu. W tej jednej chwili reprezentował dla mnie kłębowisko ludzi, technologii i ideologii – winne utraty przeze mnie nie wiem nawet ilu lat życia. I choć wydawało mi się, że byłbym w stanie nawet go zabić, na progu pomieszczenia rekreacyjnego poczułem jakiś niezrozumiały, wręcz fizyczny opór. Może to resztki tego, co kiedyś nazywałem sumieniem skonsolidowały się w mojej podświadomości i trzymały mnie jak psa na smyczy? Jedyne, co mogłem zrobić, to sięgnąć po jakiś przedmiot i rzucić nim, a tak się składało, że najbliżej drzwi znajdowała się biblioteczka.
Książki ogólnie były dość cienkie, ale złapałem najgrubszą i cisnąłem nią w Marcina – jak się okazało tak celnie, że kant walnął go w łeb. Jeśli pomimo tego pedałowałby dalej, to chyba zerwałbym jakikolwiek moralny sznur czy łańcuch, lecz pod wpływem uderzenia Marcin zatrzymał się, skulił i powoli położył na podłodze. Stopniowo opadała ze mnie wściekłość, a wraz z nią słabły trzymające mnie w miejscu więzy. Podszedłem do niego. Był blady. Przypominał roślinę, której zamiast dziennego światła dostarcza się projekcję słońca z komputerowego monitora. Nawet przerażenie w jego oczach wydawało się zaledwie funkcją organiczną, bez żadnego związku z zawiłościami ludzkiej psychiki.
– Myślisz, że naprawdę jest wojna?
Marcin wypowiedział to pytanie na granicy słyszalności, lecz mimo tego zdawało się ono rozbrzmiewać z mocą właściwą tylko myśli zakazanej. Przecież tak jak ja słyszał wezwanie NACZELNIKA. Przecież zwątpić w istnienie wojny oznaczało oskarżyć NACZELNIKA o kłamstwo! W myśl niejednej spośród ideologicznych broszur znajdujących się w naszej biblioteczce moim patriotycznym obowiązkiem było zabić wtedy Marcina, ale w obliczu jego pytania poczułem się bezsilny. Mój wzrok zszedł wtedy na książkę, którą w niego rzuciłem. NACZELNIK a kwestia jednostkowa – tomiszcze wydane nakładem Instytutu Patriotyzmu i Jednomyślności, w którym metodą dialektyczną wyjaśnia się sens zatracenia się jednostki w zbiorowym ciele narodu jako najwyższego stadium kulturowej ewolucji. Czy to przypadek, że akurat tą pozycją rzuciłem w Marcina (bo była najgrubsza)? Czy może jakaś wyższa instancja chciała zakpić sobie ze mnie i z mojej typowo ludzkiej chyba potrzeby wskazania konkretnego winnego odczuwanej przeze mnie krzywdy?
– Co robiłeś przed wojną?
– Byłem fotografem.
Spodziewałbym się raczej, że aktorem. Wyglądał jak Ashton Kutcher, tylko brzydszy, z dziobami po ospie. Nie wiem zresztą, po co zadałem mu to pytanie. W sumie nic mnie to nie obchodziło. Wpadłem w stan apatii i powłócząc nogami skierowałem się do sypialni. Nie włączyłem światła. Janusz najwyraźniej się masturbował. Widocznie nie udało mu się wrócić do codziennej rutyny, skoro poczuł potrzeby wypierane dotąd przez automatyzm służby.
Na mój widok wprawdzie przerwał, ale nie wyjął ręki spod nakrycia – jakby nie miał pewności, czy się speszyć, czy mnie zignorować. Nie oglądałem się na niego. Wdrapałem się na swoją pryczę i próbowałem zasnąć. W nozdrza wtłaczał mi się gęsty, zwierzęcy zapach Janusza. W ciasnym pomieszczeniu zaciśnięta na penisie dłoń urastała do rangi centralnego punktu, a stłumione pomruki przekształcały ciemność w stylistyczną figurę narastającej agresji. Przesiąknięty Januszem mrok – podobny fali zasychającego błota – wlewał się w wyłom, który w moim światopoglądzie uczyniły wątpliwości Marcina. Przytępiał świadomość, ale nie odnawiał sił. Coraz mocniej zaciskałem powieki, coraz mocniej naciągałem na głowę koc. Ciemność zwijała się we włókna, a włókna zmieniały się w wąsy. Kawałek po kawałku skapywałem z wąsów NACZELNIKA jak poobiednie resztki. Ręka, noga, korpus. W końcu samą głową wgryzałem się w nie w nadziei, że NACZELNIK obliże się i chociaż mózg – organ świadomości – zmiesza się z zawartością jego zbawiennych kiszek. W końcu jednak spadłem. Przerażony i niepewny w swojej indywidualności.
Gdy wstałem, Janusza już nie było. Obudziłem się wypoczęty, co świadczyło o tym, że po letargu pełnym męczących wizji przyszedł jednak sen – kojący sen bez snów. Pozwolił mi on chyba złapać nieco dystansu względem tego, co działo się wcześniej, bo dałem radę spokojnie zastanowić się nad tym, co powiedział Marcin. Prawdziwości słów NACZELNIKA nikt w Polsce nie weryfikował, bo choć wolność prasy była niepodważalna, to zanik internetu i opartych na nim sposobów ponadlokalnej komunikacji w praktyce utrudniał uzyskanie jakiejkolwiek wiedzy o sytuacji zewnętrznej kraju inaczej niż poprzez ustną relację NACZELNIKA. Telewizja ograniczała się do funkcji rozrywkowo-edukacyjnych, zaś obowiązek komentowania wydarzeń w przestrzeni społecznej na powrót (po setkach lat) spoczął wyłącznie na tradycyjnym medium druku. Jednak pozbawione jakichkolwiek zewnętrznych źródeł wiedzy o świecie, z konieczności ograniczało się ono do wnikliwej analizy tego „co” i „jak” powiedział NACZELNIK – a on na ogół był oszczędny w słowach. Załóżmy więc – choć to myśl bluźniercza – że wojny nie ma. Załóżmy, że nie ma nawet bio-bazy; że to tylko jakiś symulator, do którego wprowadzono nas podziemnym korytarzem, bo przecież ani nie znamy lokalizacji bunkra, ani nie widzieliśmy drogi, którą prowadzono nas do podziemnej śluzy. Jeśliby tak było, to NACZELNIK musiał mieć jakiś cel w tym, żeby nas tu zamknąć. Wówczas tzw. wygaszenie funkcji życiowych bio-bazy mogłoby okazać się działaniem zewnętrznym, które miałoby sprawdzić naszą wytrwałość w dopełnianiu obowiązków. Nawet jeśli z naszej jednostkowej perspektywy wydawałyby się one bez sensu. Czyli może to ja zawiniłem paniką i alarmem, a dożywotnia świadomość zamknięcia będzie dla mnie karą za samowolę indywidualnego działania? Rozmiary mojego upadku zdawał się powiększać fakt, że jakaś część uświadomionej mi na nowo jednostkowości cały czas pytała, jakie NACZELNIK miał prawo nas oszukać. Zadawałem sobie to pytanie, choć przecież nawet pobieżna lektura dostarczonych nam do bunkra książek wystarczy, by potwierdzić, że zarzucenie nieprawdy NACZELNIKOWI, którego słowa to cała prawda i tylko prawda, są nie tylko niemoralne, ale nielogiczne.
Głowiąc się nad powyższymi sprawami udałem się do łazienki. Zmartwiony pogrążającym mnie jako patriotę sylogizmem nie zwróciłem uwagi na to, że żadnego z moich towarzyszy nie ma w pokoju rekreacyjnym i dopiero widok gołych pośladków Janusza wyrwał mnie z zamyślenia. Janusz gwałcił Marcina w otwartej na oścież kabinie prysznicowej. Jego ruchy były agresywne, lecz nieśpieszne. Jedną ręką wykręcał Marcinowi nadgarstek, a drugą trzymał go za kark. Marcin płakał. Za każdym razem, gdy pośladki Janusza oddalały się ode mnie, łkanie tłumił głośniejszy, gardłowy jęk. Marcin był wyższy od Janusza, więc musiał uginać kolana, żeby tamten mógł dosięgnąć.
Wycofałem się, z aneksu kuchennego wziąłem kilka sucharów, nalałem wody z dozownika i poszedłem do kokpitu, żeby z premedytacją nakruszyć nad drogą aparaturą, której częścią do niedawna wydawało się moje ciało. Na powierzchni panoramicznego wyświetlacza od zewnątrz kłębiły się konie. Wychudzone, jakby uciekły z rzeźni. Rozszerzały nozdrza i ostrożnie przysuwały pyski coraz bliżej, aż wystraszyła je niespodziewana bariera. Odsuwały się wtedy na pół kroku w tył, lecz za chwilę wracały – już przygotowane na niewidzialną niespodziankę. Dotykały osłony w różnych miejscach, na dłużej lub krócej przystawiając nosy do kolejnych, miniaturowych kamer. Pojmowały nas po swojemu. Za pomocą dotyku i węchu próbowały wpisać w swój obraz świata to napotkane właśnie, niewidzialne coś. Równie dobrze mogłem nie zwrócić na to uwagi, ale nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek wcześniej zobaczył na tym ekranie jakieś żywe stworzenie – choć teren wydaje się dość dziki. Lasy, łąki, stoki trawiastych gór, które na pierwszy rzut oka wydają się masywem Bieszczad (choć to tylko rzut oka mieszczucha). A jednak – czy to możliwe, aby ofiarami naszych ostrzałów, przynajmniej w części, padały zwierzęta? Rozkazy mówiły o zwalczaniu wszelkiego ruchu granicznego, przygranicznego i nadgranicznego. Grzech to ponoć mniejszy, ale czy mniejsza zbrodnia?
Skoro po wygaszeniu bio-bazy za oknem pojawiły się konie, znaczyło to, że świat, który widzimy na wyświetlaczach i w który kierowaliśmy salwy pocisków-zarodników jednak istnieje, skoro zareagował na wstrzymanie ostrzału. Albo to jakiś znak od NACZELNIKA. Znak, że patrzy na nas i jest dla nas nadzieja, bo niezależnie od tego, co zrobiliśmy źle, czy czego zaniechaliśmy, wraz z JEGO spojrzeniem może spaść na nas łaska. Czy jednak to umniejsza sprawę? Czy nie zabiliśmy tych wszystkich ludzi lub zwierząt, z którymi prowadziliśmy wojnę – nawet jeśli zabiliśmy ich lub je na niby? Niezależnie od tego, czy wszystkie śmierci z drugiego końca naszych sensorów istniały poza ekranami otaczającej nas aparatury, to, co zobaczyłem w łazience, było realne we wszelkich znaczeniach tego słowa. Zbrodnia na miarę jednostkową, która skupiała w sobie jednak tę wielką, na miarę wspólnoty; zbrodnia, której sam – jako jednostka – mogłem zapobiec. Może dziwić, że tak wiele uwagi poświęcam zagadnieniom winy i grzechu, ale kiedyś, przed wojną domową chciałem być księdzem. Potem wybrałem fizykę, lecz przerwałem studia po wezwaniu NACZELNIKA. Wbrew pozorom nie były to jednak ścieżki bardzo odległe. Jedna i druga dziedzina dąży do poznania i wyjaśnienia wszystkiego. W obu odradza się też adeptom samodzielne zgłębianie wiedzy, która wykracza poza ich aktualny poziom wtajemniczenia.
Nagle na niebie pojawiła się pomarańczowa smuga. Po niej kolejne. Na ich widok można by pomyśleć, że niebo to tylko połać sklepionej gleby, którą nagle zaczęły spulchniać jakieś niebiańskie dżdżownice. Konie przeczuły niebezpieczeństwo i uciekły, zdając się na siłę swoich mięśni – bezsilną wobec człowieka, jego broni i maszyn. To, co działo się po drugiej stronie to był mój Katyń i moje Auschwitz; to tutaj – moja Norymberga. My, Polacy, którzy jako wspólnota przeżyliśmy agresorskie zapędy potężnych sąsiadów, przypominaliśmy bite dzieci, które gdy dorosły zaczęły wcielać w życie odziedziczone po rodzicach wzorce. Konsekwencje okazały się jednak przerastać to, co jako wspólnota zdolni jesteśmy wytrzymać. Pociski międzykontynentalne latają na wysokościach, na których nie dosięgłaby ich żadna, nawet sprawna bio-baza.
Znów doszły mnie jęki Marcina. Nie wyrażały już bólu, lecz jakby przyzwolenie, rozkosz. Jak wspomniałem na początku, do bio-bunkrów nie wpuszczano kobiet, więc jeżeli to, co widzę dzieje się też poza moją świadomością i ekranami monitorów, oznaczać będzie jeśli nie koniec ludzkości, to na pewno koniec narodu. Ale jest jeszcze nadzieja. W każdej chwili NACZELNIK może otworzyć sklepienie bunkra, wziąć nas na ręce i powiedzieć, że nieprawdą są wszystkie śmierci, które pośrednio zadaliśmy i bomby, które spadają na nas i na resztę świata. A my będziemy kochać go jeszcze bardziej.
Marcin i Janusz uprawiali miłość, z której nie narodzi się żadne dziecko, a ja patrzyłem, jak ze wszystkich stron świata wyrastają grzyby po atomowym deszczu. Ukojony myślą o braku ostatecznego zdeterminowania zagłady przystąpiłem do spisania raportu/świadectwa. W piśmie tym wyłożyć chciałem wszystkie swoje wątpliwości i żale. Ufam, że opatrzony adnotacją „rozgrzeszenie” zostanie on umieszczony przez organy władzy w najtajniejszym archiwum. Pomimo niekłamanej nadziei, że wraz z ostatnią kropką przyjdzie zbawienie, towarzyszy mi też lęk, że przyjdzie ono zbyt szybko i wszystko, czego nie zdążę napisać, uznane zostanie za chęć zatajenia tego, co przecież ON i tak wie w swojej wszechwiedzy. Lęk ma też jednak drugie oblicze i choć zawiera ono w sobie przewinę zwątpienia nie waham się wspomnieć go, mając na uwadze szczerość spowiedzi: boję się, że po ostatniej kropce NACZELNIK nie przyjdzie. Dlatego czasem piszę zbyt rozwlekle, a czasem w ogóle przerywam – dając mu trochę więcej czasu.
Paweł Rutkiewicz
(1987) Prozaik i krytyk literacki. Absolwent Uniwersytetu Łódzkiego i doktorant na Wydziale Filologicznym tej uczelni. Studiował również, w ramach programów stypendialnych, na uczelniach w Poznaniu (UAM) i Dreźnie (TU Dresden). Stypendysta MNiSW w roku akademickim 2010/2011. Publikował m.in. w Zagadnieniach Rodzajów Literackich, Opcjach, Odrze, artPapierze i E-Splocie. Pochodzi z Kielc.
Zobacz inne teksty autora: Paweł Rutkiewicz