Wylądowałem, był lipiec, ale tu może nawet wrzesień albo i styczeń, sam już nie wiem, tu prognozy pogody puszczane są z playbacku z archiwum programu drugiego. Jak wsiadałem do wielkiej machiny kierowanej małymi pilotami o łysiejących czaszkach, przykrytych wielkimi beretami i kusymi sukienkami stew, było zimno, powietrze wydawało się być mokre, choć nie padało. Deszcz zastygł w momencie, w którym możliwe są rozważania na temat życia i śmierci, jak na fotografii z 11 września, czyli tuż nad ziemią na wysokości twarzy. Mokry od magicznego deszczu, zaklętego w kryształki lodu, niczym w swojsko brzmiące kryształy Svarovskiego, usiadłem byłem w wielkim samolocie, a wszystko na koszt firmy, mojego nowego pracodawcy. Wsiadłem i wysiadłem, i buchnęło gorąco w twarz. Żarówa świeciła jak na solarium. Mistyczne, wielkie, plazmatyczne coś, co pożerało nas i wszystko. Klimat daleki od oceanu i daleki od Polski, daleki od moich przyzwyczajeń, ale polubiłem ten klimat od razu, jakby był mój. Jak w brzuchu się poczułem wielkiego zwierza, dzikiego oczywiście, bo znalazłem się w Afryce. Tak mi się wtedy zdawało. Uczucie klaustrofobii pogłębiał fakt, że miasto to nie miało dostępu do oceanu, było osaczone kamieniami i górami, zdane tylko na siebie w walce ze słońcem. I ludzie malutcy organizowali się tu w kolonie przetrwania, okraszone bogatą kulturą, widoczną w każdym śmietniku, na każdym straganie.
Nie miałem zbyt dużo czasu. Wiedziałem, że jestem umówiony z moim łącznikiem, miał mnie przewieźć do innego miasta, nie nazywającego się Marrakesz, a Agadir. Mój łącznik, czyli kobieta, był bardzo bogatą kochanką jeszcze bogatszego żonatego Niemca, lekarza. W ten sposób moja łącznik realizowała odwieczny marsz na zachód w stronę słońca, które na wschodzie zbyt szybko zachodziło. Była Polką, ale nie różniła się od Ukrainek czy Czeszek. Przynajmniej tutaj była po prostu Europejką – z biednego kraju, ale jednak Europejką. Lotnisko było bardzo małe, nie było tych wszystkich terminali, które posiadał brzuch Londynu. A brzuch Londynu śmierdział polską kiełbasą, zwiniętą w papier śniadaniowy oraz szanel 5 z bazaru. W miksie tym londyńczycy musieli się czuć niezbyt dobrze, tak jakby wkraczali do strefy niczyjej, a jak wiemy, co niczyje, to nasze i dumni z polskiej mowy, polscy włodarze słownika języka polskiego gromadzili się w małe stadka, czekając na swoje szczęście. Chciałem sobie wytatuować na czole, że ja nie znam ich i nie zdąży kogut zapiać a wyprę się wszystkiego, bo ja przecież nie zostaję tutaj, nie będę wam w butach po trawniku chodził, że ja lecę służbowo do Afryki, jak inny porządni Anglicy albo Amerykanie i nie będę wam zabierał miejsca pracy, ani innego miejsca, nie wezmę zasiłku, na który przecież wasz rząd musi tak ciężko pracować, nie chcę również obciążać waszego systemu ubezpieczeń i służby zdrowia, bo wiem, ile was to kosztuje. Ja lecę do Maroka, więc w milczeniu przeleciałem Wielką Brytanię, jak porządny turysta.
A w Marrakeszu wszystko było inne, tu z powrotem mogłem ubrać się w Polaka. Z dumą pokazałem paszport z gwiazdkami, który uprawniał mnie do apartheidu usankcjonowanego w tym kraju na własnej ludności. To przedziwne jak oni sami siebie dyskryminowali. Tak więc w kolejce dla białych przywitał mnie przedziwnej urody wąsaty człowiek płci żeńskiej w mundurze. I słabą angielszczyzną wskazał na bramkę. Znalazłem się w Afryce i przez moment poczułem na plecach oddech wielkiego kontynentu, gorący jak jelita antylopy, a może mi się tylko zdawało. Nie działała mi komórka i nie wiedziałem, jak wygląda mój łącznik. Nie miałem również kasy. Sytuacja była stresująca. Bo przecież nie zostanę tu, na tym środku pustyni. Wiedziałem, że mury miasta są schronieniem dla wielu podróżnych, metropolia ta wręcz była z tego słynna, przez wieki stojąc na szlaku wymiany handlowej, ale tym razem grasowała tu niewidzialna ręka wolnego rynku, w każdej chwili gotowa bez żadnych sentymentów zgarnąć mnie i sprzątnąć, jak odpad zrzucony przez bogatszą ciotkę Europę. Właściwie sam nie wiem, czy ta Europa nie dopadała mnie w tamtej chwili, wspierana wielkim Wujem Samem, który pilnował wyjścia, stojąc na czatach systemu monetarnego, którego w tym akurat momencie nie byłem członkiem. Chciałem poczuć się jak podróżnik w kapeluszu z Indiany Jonesa i usiąść w jakiejś kawiarni, popijać słodką zieloną herbatę, która nie smakowała mi wcale. Ale w tamtej chwili myślałem tylko o tym, czy dotrę do miejsca docelowego? Czy osiągnę, jak to się mówi w tej branży, destynację? Niczym mnich buddyjski, który wyrusza w swoją podróż duchową. A może chodzi o destylację. A propos, moją destylacją był pięciogwiazdkowy hotel z oll inkluziw, co oznacza picie na umór. Umór znaczy śmierć po staropolsku.
Kobiety zakwefione stały w poczekalni odlotów i wylotów, gromadząc przy swoich habitach gromadki dzieci. Wyglądały jak kaczki. Tylko młode piękne pisklęta o nabrzmiałych piersiątkach nie były zakryte. Właściwie półnagie, po europejsku latały po całym wybiegu, machając rączkami w nieustannej próbie wzlotu. Miałem wrażenie, że dziewczynki te były świadome swego późniejszego losu i korzystając z tego, że jeszcze nie są (oficjalnie) źródłem podniet napalonych samczyków w wąsach, wręcz haustami czerpały ze swobody, skacząc dookoła radośnie. Matki natomiast patrzyły na swoje córeczki z rozrzewnieniem, wspominając lata, zanim ich kobiecość nie stała się ich własnym więzieniem. Podobno tak w Maroku nie było, bo to cywilizowany kraj, który zmienia się w europejskie miasto, które miało nawet aspiracje znaleźć się w Unii Europejskiej. Że obecny król jest bardzo postępowy i jego żona jest rudą feministką, a ponoć nawet Żydówką z gór Antyatlasu. Ja miałem już na wstępie, mimo uprzedzenia tolerancją, jednoznaczne wrażenie. Stanąłem w widocznym miejscu, tak aby być może ona, moja łącznik – kobieta, mogła mnie wypatrzeć w tłumie. Niestety nie byłem jedynym Europejczykiem. Usiadłem na ławce i czekałem. Za drzwiami gorące powietrze, zamienione w plazmę, odkształcało światło, zakrzywiając czasoprzestrzeń.
Przyszła. Była blondynką, co według przewodnika samego paskala, który zwiedził cały świat, jak i według Googli, stanowiło w tym kraju pokaźny kapitał. Stanęła na środku hali i pomyślałem sobie, że to musi być ona, że nawiąże się między nami nić porozumienia, że jak ludzie szukają siebie nawzajem, to potrafią jakąś niesamowitą i tajemniczą siłą odnaleźć się w tłumie, nawet jak się nie znają. Można stwierdzić, że tak też się stało, po paru sekundach spotkaliśmy się wzrokiem. Uradowany wstałem i zacząłem iść w jej kierunku, jednak w trakcie tej podróży ogarnęło mnie zwątpienie. A jak to nie ona? Ona! Przywitała się ze mną i zaprowadziła do samochodu BMW X3. Miała torbę od Prady, w tym samym kolorze skóry, co tapicerka. Wyjechaliśmy z parkingu, a ona uśmiechnęła się do biletera, który nie kazał nam płacić. Tak się w tym kraju załatwia interesy, kobiety są tu ważnym elementem gospodarki, pomyślałem. Zaczęła mi opowiadać o mieście, które doskonale znała, ja jednak nie słuchałem, patrzyłem tylko, raz to na jej drogi zegarek, raz to na bose dzieci, biegające po kurzu, a czasami na jej olbrzymi biust. Kurz był wszechobecny. Kurz był wypełnieniem próżni, był częścią składową powietrza, związany z tlenem w cząsteczki, był życiem w zastępstwie wody. Widać było w pękających murach, że jej brakowało. Podobały mi się palmy, ,podobało mi się, że jest gorąco. Lubiłem, gdy jest gorąco, bo to sprawia, że życie zaczyna tętnić w ludzkich żyłach dopiero nocą. W ciągu dnia zamarłe, w stanie hibernacji czeka na dyskotekę w Sofitelu. Wyciągnęła Davidoffy. Zapaliliśmy, chciałem napić się czegoś, bo papieros bez płynów przyprawiał mnie o mdłości. Miała wodę z Francji. Nazwy nie pamiętam. Wiedziałem o tej kobiecie wiele. Znałem jej stosunek do tutejszych mężczyzn. Kochała prawie każdego, ich zielone, a czasem czarne jak smoła oczy były jej obsesją. Liczyłem, że się jej spodobam, ale nie mogłem konkurować z nimi, byłem zaledwie europejskim samczykiem, jak pudelek, lub co najwyżej bigiel, taki trójkolorowy, rasowy, ale bigiel, co to może pomerdać ogonkiem i stać się pocieszną zabaweczką w rękach potężnej natury z wielkimi piersiami. Ale nawet na to liczyć nie mogłem, wiozła mnie tylko i nie było w niej żadnej seksualności, o której tak dużo słyszałem, schowała ją w nieznane mi i niedostępne miejsce, mimo że byłem chłopakiem jej koleżanki. I choć fakt ten jest całkiem mocnym afrodyzjakiem, tym razem nie zadziałał, algorytm się nie sprawdził. Tu moje moce nie działają, to tak jakbym był supermanem, który stojąc przy wielkim krysztale staje się bobasem. Byłem bobasem. Z chłopięcą miną podlotka, odpowiadałem zawstydzony na jej trudne pytania dorosłych. Afryka wysysała ze mnie mężczyznę, ona była Afryką wielką, potężną Afryką, to przy niej dopiero poczułem się małym dzieckiem strukturalizmu, mimo że Francuzów nie lubię. Chyba pachniała jakimś Arabem i Kenzo, Kenzi, Kenii, nie wiem czemu, ale bałem się tego zapachu. Pragnąłem wylądować i wysiąść z BMW X3 jak najprędzej, ale dookoła były góry.
Wyjechaliśmy z Marrakeszu i wkroczyliśmy w przestrzeń Atlasu. Wiedziałem, że teraz nie ma odwrotu, choć góry wydawały się milsze mojemu duchowi niż jej próżnia seksualności i niż jej rozdmuchana chuć, rycząca macica. Góry przyjęłyby mnie niezależnie od koloru skóry, niezależnie od mojej zahukanej, skarłowaciałej od perfumowanego żelu pod prysznic natury. Góry były bardziej tolerancyjne. Minąłem osiołka, dla którego osiągaliśmy prędkość światła. Do osiołka była przyczepiona rodzina kobiet, trzy pokolenia szły asfaltem w rzemykach. Rzemyki bardziej się nadają na kamienie niż na asfalt. Ubrane w czarne worki, patrzyły jak mkniemy w przestrzeń kosmosu. Z perspektywy osiołka góry wydają się większe. W BMW X3 były zaledwie godziną słuchania muzyki w stylu Kit-kata. Z początku muzyka arabska wdała mi się pretensjonalna, ale zawsze to lepsze od RMF FM. W pewnym momencie, za kolejnymi wzniesieniami ukazał się prześwit, jakby droga wjeżdżała w rowek gigantycznych pośladków. W rzeczywistości było to bardziej poważne wydarzenie. Znajdowaliśmy się między fałdami wielkiego masywu, który zmarszczył się pod wpływem parcia jego antytezy. Góry Atlasu przeciwstawione Antyatlasowi zwijały się ulegle, niczym serwetka. A my malutkim samochodzikiem przemierzaliśmy ten odcinek bez żadnej trwogi, cywilizacja była piechurom niedostępna. Widziałem z okien małe lepianki z gliny, odchodów zwierząt i kamieni. Do każdej takiej lepianki było przyczepione ogromne oko wpatrzone w kosmos, nastawione na arabską wersję faszion tv. Przedziwne było to, że mieli tam prąd, a nie mieli wody. Co raz w oddali można było zobaczyć osiołka wspinającego się pod wielkie wzniesienia ze skórzanymi sakwami pełnymi życiodajnego mułu. Niekiedy wielkie połaci ziemi poprzecinane były drobnymi niteczkami, były to rurki o średnicy zaledwie ośmiu centymetrów, w nich płynęła woda z zapory. Od razu dowiedziałem się o arganiach, endemitach, akacjach i opuncjach. Prawdę mówiąc, nie obchodziło mnie to. Jak tylko otwierała usta, by coś powiedzieć, ja oczami duszy swojej umieszczałem w nich wielkie ciało obce. Po czterech godzinach i dwudziestu minutach wjechaliśmy w miasto. Zobaczyliśmy ocean i jego chłód. To jeszcze nie był Agadir, ale zaczynał się region dotknięty współczesną turystyką, wypełniony białymi, delikatnymi i nabrzmiałymi z podniecenia piersiami turystek oraz dźwiękiem arabskiej muzyki. Z za oceanu patrzyła na nas pobłażliwie bogata ciotka Europa z Ameryki.
– Chciałbym się wykąpać w oceanie, nie mogę się doczekać – walnąłem jakoś machinalnie. Nie było mi gorąco wręcz przeciwnie zmarzłem od klimatyzacji i chciałem poczuć siłę promieniowania słonecznego, afrykańskiego, bez filtra. Na tej szerokości geograficznej słońce musi być inne.
– Serio? Nie ma sprawy, ale masz majtki na zmianę gdzieś na wierzchu, bo wiesz, to jest skórzana tapicerka – uprzedziła mnie.
– Może zabierz mnie w jakieś ustronne miejsce, to się wykąpię bez gaci – ale zaraz schowałem się w sobie, przerażony i zawstydzony swoją odwagą, przez chwile zapomniałem, gdzie jest moje miejsce w piramidzie ewolucji.
Uśmiechnęła się tylko, nie komentując mojego wyskoku, zapewne uznała, że to był żart, że nie zdobyłbym się na coś takiego, by pokazać swoją żałosną, białą jak śnieg dupę. Dupy Europejczyków na tle błękitnego oceanu w pełnym słońcu oraz w świetle księżyca wyglądają żałośnie. Odetchnąłem z ulgą, bo miała racje. Znów byłem małym chłopcem.
Wjechaliśmy na kamienistą plażę jej cenną maszyną zawieszoną na dużych kołach wysoko nad ziemią. Nie straszne nam były głazy. Gdzieniegdzie był piasek, ale to nie to samo, co nasze dobre, bo polskie morze. Wciąż byłem dziwnie patriotycznie, czy idiotycznie uprzedzony do tego miejsca na tej planecie. Było ze mną sprzężone to miejsce zwrotnie w negatywnym kontekście kobiety, która tu jakiś czas temu harcowała. Czułem ją wszędzie, widziałem jej ślady odciśnięte na skałach. Mój łącznik nazywał się Justyna. Wysiadła z samochodu i rozciągnęła się jak kocica, jeszcze bardziej eksponując swój biust. Chciałem ją zapytać, czy wykąpie się ze mną, ale nie zapytałem. Rozebrałem się do bokserek. Cieszyłem się, że nie mam obcisłych, wyciętych nad udami gaci, tylko te ładne bokserki. Wskoczyłem do wody. Nie wyglądałem zbyt pięknie chyba, byłem blady, nietknięty słońcem, moje mięśnie też nie prężyły się dostatecznie mocno. Ukryłem się pod taflą, najszybciej jak mogłem. Wymagało to ode mnie wielkiego poświęcenia, bo woda oceanu była okrutnie zimna. Nie czułem nic poza nieprzyjemnym drżeniem całego ciała. A następnie tępy głód. Mój umysł zatrzymał się i przestał analizować, jakby dając swoim zachowaniem sygnał, że źle z nim postępuję. Wyszedłem z wody. Ona siedziała i patrzyła, jak wypełzam z cieczy zgarbiony i nieśmiały.
– Jak Ci się podoba w Maroku? – zapytała. Ja nie wiedziałem, jak jej odpowiedzieć, że na razie to czuję, że jest mi zimno i głodno i straszno z powodu naleciałości z przeszłości, która właśnie się zmaterializowała w postać owych widoczków, które znałem dobrze ze zdjęć.
– Nie no, spoko, jest całkiem ładnie. – i owinąłem się ręcznikiem, by móc zdjąć mokre majtki.
Po plaży biegł piękny, zdrowy człowiek, mężczyzna, który nie był Murzynem, tylko Arabem. Pomyślałem, że to taka sama nacja jak żydzi, której kolor skóry połączony jest w miłosnym uścisku z religią a ich kod genetyczny ma w sobie wersy Koranu, opcjonalnie Talmudu i Tory oraz Starego Testamentu? Wychodził z nich ten Koran i zamieniał struktury białek, wpływając tym samym na pracę mózgu a co za tym idzie na psyche i sposób wyrywania lasek. Moja teoria z założenia była absurdalna, ale czułem się dobrze wymyślając ją. Przypomniałem sobie od razu o rudej królowej feministce, że to musi być jakiś szwindel, że ani ona ruda ani feministka, że to wszystko współczesny marketing polityczny, uśmiechający się po horyzont gdzieś tam za ocean, że to taka medialna podpucha a ona jest manekinem farbowanym. Ale jak mi mój prywatny przewodnik Justyna oznajmił, w Maroku nie żyją tylko Arabowie, że są tam również Berberowie i że coś tam wspomniała o Żydach, czy rudych ludziach z gór. Ha! wiedziałem, ruda Żydówka z gór, to jak czarny Arab, prezydent Ameryki. Gdzieś teoria spisku świtała mi w głowie, a ona zgarnęła mnie suchego do samochodu i pomknęliśmy dalej. Puściła Korę.
Agadir. Okropny Agadir. Od razu go znienawidziłem. Za jego służalcze popisywanie się swoją europejskością. Tu każdy islamista miał schizofrenię moralną i permanentny wzwód. To samo tyczyło się białych kobiet. One też miały permanentny wzwód. Miała również Justyna. Była kobietą o pełnych kształtach nie tylko w biuście, ale również w dupie i biodrach, jej wypływające z obcisłych biodrówek ciało zdradzało rozkosz obcowania z prawdziwą naturą. Ja jednak nie lubiłem natury.
Pięć gwiazdek nie gwarantowało standardu zapisanego w katalogu firmy, którą reprezentowałem, miałem za zadanie bronić firmę przed oskarżeniem, które samo cisnęło mi się na usta. Ale przecież byłem oszustem, chciałem mieć darmowy hotel i żarcie na czas, zanim coś wymyślę i zwieję dalej. Poza tym chciałem poznać pracę pilotek, ich stosunki z autochtonami i ich kutafonami, które tak na odległość mnie wykańczały. Boj hotelowy wziął moje walizki, ale nie przypominał małpki. Nigdy nie widziałem boja hotelowego, poza tym z kreskówek, dlatego moje skojarzenie było oczywiste. Ubrany był faktycznie podobnie. W recepcji przywitali mnie po francusku, ale ja nie znałem francuskiego, o czym nikt nie wiedział, a szczególnie moja firma. Pożegnałem się z Justyną, podziękowałem jej i poszedłem do swojego pokoju bez działającej klimatyzacji.
Przyszła do mnie główna rezydentka. Jak ją tylko zobaczyłem, od razu chciałem ją wywalić za drzwi. Była niezbyt ładna. Nie myślałem w tej chwili o pracy, chciałem się nawalić i w duchu Zostawić Las Vegas nie zostawiać Maroka. A ona wystrzeliła mi, że z przyjemnością pokaże mi miasto i opowie o pracy, którą będę wykonywał. Był już wieczór i miasto zapraszało do tańca. Zgodziłem się, bo nie lubię pić sam. Zaproponowałem, aby pokazała mi jakieś fajne miejsce gdzie możemy pójść na piwo. Poszliśmy. Wychodząc z holu natknęliśmy się na tłum rozentuzjazmowanych bądź zblazowanych turystów. Przy recepcji odbywały się w tym czasie animacje i grube baby oraz ich piękne córki, za młode na samodzielne wojaże po mieście, oglądały jakiegoś zaklinacza węża, a animator Marokańczyk podobał im się coraz bardziej. Ja nie miałem na to szans. Byłem przykuty do tej rezydentki, no i byłem białym Polakiem, nie wiem czy można niżej stanąć w hierarchii w tym kraju. Tu nawet dla Polek byłem tylko Polakiem, a może przede wszystkim dla nich.
Były też rodziny z dziećmi. Ojcowie i Matki tych rodzin to był najsmutniejszy widok. Taki mężczyzna nie mógł pozwolić sobie na wakacje z kumplami na motorach, nie czekała go w życiu żadna nagroda. A taka kobieta nie mogła znów poczuć się kobietą, kochaną i atrakcyjną. Pozostawała im zdrada. Małe dzieci biegały i wyglądały na szczęśliwe. Nie domyślały się, jakie dramaty i myśli ostateczne wypełniają głowy ich rodziców. Jedno z nich miało śliczne rude włoski i piękny angielski akcent. Przeszedłem szybko obok całego zamieszania. Recepcjonista wraz z bojem znów powiedzieli coś po francusku, co pewnie znaczyło miłej zabawy. Traktowali mnie lepiej niż innych gości, byłem przecież pilotem, to ja sprowadzałem im klientów, znaczy się moja firma. Boj był czarniejszy od innych Marokańczyków, był poza tym gigantyczny, przez co budził przyjazne skojarzenia z zieloną milą, ale jego ręka pozostawała nieustannie wyciągnięta.
Chwyciła mnie pod ramię i uśmiechnęła się serdecznie. – Idziemy? – zapytała miłym głosem. Była sama. Nie miała tu nikogo. Dla niej okres fascynacji Arabami minął bezpowrotnie, ale martwiła mnie jej samotność, czułem ją bardzo wyraźnie, jej oczy gdzieś błądziły w nieznanym nikomu kierunku. Pozwoliłem się zabrać do knajpy o swojsko brzmiącej nazwie English Pub. Chyba to był dobry wybór, tego dnia było karaoke. Gdy dużo się dzieje wokół mnie, czuję się bardzo dobrze. Szukałem spojrzeń, skierowanych na mnie. Szukałem zainteresowania moją osobą. Opowiedziała mi o zwyczajach jakie panują wśród miejscowej ludności, mówiła szybko i nerwowo, taki miała charakter, pędziła przed siebie i wyraźnie nie lubiła stagnacji, tak bliskiej memu sercu. Jej półdługie włosy falowały nieustannie. Zaczynałem zastanawiać się, czy ona jest tu szczęśliwa, a ona zarzucała mnie opowieściami o turystach, wstrętnej stonce, dla której będę musiał pracować. Po wypiciu dwóch piw zaproponowała powrót, to było do przewidzenia. Uprzedziła mnie, że musimy szybko położyć się spać, bo jutro czeka nas ciężki dzień.
Zostawiła mnie przed wielkim bulwarem, rzeką przelewających się ludzi, byli w transie. Mieli wesołe twarze, nie ufałem im. Nie wierzyłem w ich radość. Musiałem jak najszybciej się napić. Dyskoteki i kluby wypełzały, wywieszając wprost na ulice czerwone jęzory, po których kroczyły świeże, ogolone i pachnące krocza w wysokich szpilkach i świecących pantoflach. Za wszystkim mruczał pobłażliwe ocean. Dziwiłem się, że on im na to wszystko pozwala. Że jest taki bierny, przecież miał każdego z nas na wyciągnięcie swojego wielkiego, zimnego cielska. Znalazłem knajpę, w której nie było zbyt drogo. Można było kupić browar za trzydzieści dirhamów. Kupiłem wódkę i popitę. Poczułem się błogo. Już dzisiaj nikogo nie wyrwiesz, odpuść sobie chłopie. Począłem planować jutro. Przegrałem pierwsze starcie.
Obudził mnie przepięknie pachnący żar błękitnego nieba. Nie był to czysty błękit, raczej wypalony, jak na fotografii pozostawionej na słońcu, lub na starym bilbordzie, jak szyld coca coli na środku pustyni. Wszystko blakło. Czułem zapach kwiatów z ogrodu i zapach kremów do opalania, spalonej skóry i kropelek potu, zapach chloru. Miałem okno na basen oraz część ogrodu.
Ogród był wspaniały. Nie znałem tych gatunków roślin. Wielkie słońce niemal dotykało nas, była zaledwie siódma. Czułem się wspaniale. Nie myjąc się, zszedłem na dół, na stołówkę. Nalałem sobie świeży sok z cytrusów, wodę i kawę. Następnie naleśniki z nutellą, jajka sadzone, sałatkę, kiełbaski i pomidory. Zabrałem to wszystko i usiadłem naprzeciwko basenu. Młode dziewczyny biegały w skąpym bikini, w tangach lub stringach. Zastanawiałem się, co myśli sobie ojciec tej może czternastoletniej blondyneczki z Niemiec, gdy widzi jej niemal nagą pupę. Jak ratownik śledzi ją swoimi pustynnymi oczami, planując na dzisiejszy wieczór całkiem przyjemną zabawę, okraszoną haszyszem i tą właśnie Niemką.
Postanowiłem wybrać się na wycieczkę po Agadirze. Na początku nie miałem mieć zbyt dużo pracy, musiałem się ze wszystkim zapoznać, jeździć na każdą wycieczkę. Ludzie stali przed hotelem i czekali na autokar. Pilotka Ania próbowała ogarnąć tłum i wytłumaczyć się ze stanu pokoi, do których turyści zostali zakwaterowani. Polscy turyści dostają najgorsze pokoje, to klient drugiej kategorii, ale oni czuli się białymi panami i nie zdawali sobie sprawy, że ich roczne oszczędności na wymarzony wyjazd to ochłap rzucony menedżerowi hotelu w twarz. Byli tak przeświadczeni o swojej wyjątkowości, że nie dawali napiwków. Im należało się znacznie więcej, niż dostawali. Celem naszym był między innymi port i targ rybny. Lubiłem takie miejsca, ale to, co zobaczyłem, przerosło moje oczekiwania. Kutry rybackie śmierdziały okrutnie. Byłem na kacu, więc mój żołądek, połączony z węchem, odmawiał przyjęcia unoszącego się odoru.
Znacznie przyjemniej było na samym targu. Tam wielkie na półtora metra ryby leżały na stertach, a rybacy łazili po nich, skacząc z jednej hałdy na drugą. Prawdziwy Wall Street. Wspaniały symbol wolnego handlu. Zastanawiałem się, jak oni potrafią odnaleźć się w tym chaosie. Ale był to chaos zorganizowany. Tam każdy znał algorytm własnych ruchów, zgodnie z teorią gier. Wielki giełdowy rekin leżał zanurzony w soli. Nigdy nie widziałem rekina. Jego płetwa grzbietowa wyglądała bardzo groźnie. Obok monstrualnego cielska dopatrzyłem się różowych krewetek, kałamarnic oraz krabów. Wszystko świeże, bez konserwantów i glutaminianu sodu. W hali obok odbywał się handel detaliczny. Tam, oczywiście już drożej, można było kupić to, czym giełda obracała. Było już dosyć późno jak na rybaków. Zbliżała się godzina dziewiąta. Oni byli na nogach od trzeciej, a na oceanie od czwartej. Podziwiałem ich hart ducha, to byli mężni ludzie, prawdziwi. Czułem do nich szacunek, połączony z okropnym europejskim współczuciem z wysokości. Musieli nieźle śmierdzieć, gdy przychodzili do swoich domów. Dzieci zapewne nie witały ich z otwartymi ramionami, a żony nie miały wyboru. Tego zapachu nie można domyć. Ich skóra związana była się w chemicznym uścisku z cząsteczkami ryby. Ich szorstkość połączona była z jakąś radością i spokojem. Nie przypominali ludzi z bulwaru. Jak dobrze, że wciąż są biedni.
Na terenie portu znajdowała się poczta i meczet, a nawet bank. To było takie państwo w państwie. Posiadali granicę wraz z strażnikami i trzeba było za każdym razem pokazywać paszport. Zrozumiałe, ponieważ była to taka strefa niczyja, dalej tylko woda i cały świat. Marokańczycy mieli duże problemy z podróżowaniem i pilnowano ich całkiem mocno, aby nie przekraczali wodnej kurtyny. Poza tym port był, jest i będzie, niezależnie od rozwoju systemu wolnych jak ptaki rakiet typu Patriot, miejscem strategicznym militarnie. Gdy stacjonowali tu Ruscy, często dochodziło do wymiany ognia z miejscowymi. Dookoła tego małego śmierdzącego państewka znajdowały się budki, gdzie podawali te same stworzenia, którymi handlowano, przetworzone o kolejny stopień, smażone i duszone, krewetki i wszystkie gatunki ryb, jakie mogłem sobie tylko wyobrazić. Myślałem, że się zrzygam i zatęskniłem za moim syntetycznym śniadankiem. Nie mogłem przekonać się do ich duchowej czystości, stragany przypominały chinola ze stadionu. Ale wszyscy znawcy tematu wiedzieli, że tu można zjeść najświeższe, najzdrowsze i najtańsze ryby. Budek było ze czterdzieści i wszystkie oferowały prawie to samo, tak więc konkurencja była bardzo duża. Potrzebni byli naganiacze, którzy wyłapywali takiego turystę i przyprowadzali do konkretnej budy, za co dostawali tak zwaną jabę (czytaj – żabę), czyli udział. Gospodarka marokańska w dużej mierze opierała się na tych żabach, prawdziwe z nich żabojady. Turystów było mało, ale rasowi podróżnicy oraz bezmózgie wycieczki przyprowadzone przez pilotów siedziały przy ławach pokrytych ceratami w czerwononiebieską kratę. Dla nich to był szok. Całe białe towarzystwo wymieszane było z tubylcami, czuli się jak na safari. Wyjęci z luksusowych hoteli, z grodzonych plaż i basenów, lekko przerażeni, ale czujący to świdrujące w brzuchu podniecenie, towarzyszące sportom ekstremalnym. Patrzyli, jak czarnymi rękami ich sąsiad z wąsem oraz zakwefiona żona z małymi dziećmi pochłaniają setną krewetkę, zagryzając brzuchem ośmiornicy. Pilot za każdym razem musiał swoim barankom powtarzać, że do czystości zobowiązuje ich Koran i że myją sobie fiuty inną dłonią niż jedzą. To ich trochę uspokajało.
Usiadłem przy jednym ze stolików na uboczu. Jakiś naganiacz przybiegł i zaczął mnie ciągnąć na swój stragan. Po sekundzie chyba podbiegł inny. Po chwili czułem się osaczony. Krzyknąłem po angielsku, by dali mi sposób, bo ja chcę zjeść dobrą świeżą rybę z grilla w spokoju. Na to jeden poleciał gdzieś w sobie znanym kierunku, bełkocząc – wajt hir! wajt hir! Gdy wrócił, trzymał w swoich brudnych łapach piękny okaz zdechłej rybki i spytał, czy może być ta. Chciałem, żeby się ode mnie odwalił, chciałem mu dać w mordę. Wstałem i podszedłem bezpośrednio do właściciela i kucharza w jednym. Koleś nie dostał żaby, a ja dostałem rybę. Smakowała mi, ale cała sytuacja wykończyła mnie psychicznie. Kac upał i ten wielki rybi burdel pragnąłem wrócić do hotelu.
Michał Czaja
(1983) Poeta, krytyk literacki, ukończył filologię polską, obecnie prowadzi zajęcia na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego na kierunku kulturoznawstwo. Specjalizuje się we współczesnych teoriach literackich, poetyce intersemiotycznej i teoriach tekstów kultury. Jest współpracownikiem Instytutu Badań Literackich PAN, a także członkiem Ośrodka Studiów Kulturowych i Literackich nad Komunizmem. Jako slamer wystąpił w filmie Baczyński Kordiana Piwowarskiego (film w fazie produkcji). Wiersze, prozę oraz teksty krytyczno-literackie publikował m.in. w Lampie, Zeszytach Poetyckich, Kofeinie Art-Zin, Neurokulturze. W Staromiejskim Domu Kultury ukazała się jego książka poetycka Bo to nowa krytyka będzie o miłości. Mieszka w Warszawie.
Zobacz inne teksty autora: Michał Czaja
Prozy i inne formy
Z tej samej kategorii: