Całkiem prawdziwa historia krótkiej bezdomności

Nie rozbiłem wczoraj namiotu na Rynku. Zabrakło mi też sił, żeby podzielić się z innymi oburzonymi moim zażaleniem na tutejszą międzyludzką rzeczywistość (społeczną), dotkliwie moją własną. Zamiast tego odwiedziłem naprawdę fajną, długo niewidzianą znajomą z szacownej instytucji, szczęśliwie natknąłem się na innego znajomego w uczęszczanej przeze mnie kawiarni, jak również odebrałem mojego chłopaka z jego ciężkiej, fizycznej pracy – był jedną z trzech osób, które wysłały mi zaproszenie fb na okupację krakowskiego rynku – zrobiłem mu jedną, drugą, trzecią scenę, w związku z czym nie na spacer o zachodzie słońca nad Wisłą poszliśmy za rękę, a do niezupełnie mojego mieszkania. Zanosząc się od płaczu, robiłem scenę czwartą, po czym kochaliśmy się, wystarczająco długo i dobrze, i wszystko byłoby dobrze, gdyby się nie przestraszył spokoju po orgazmie, że zaśpi do pracy, zatem zrobiłem scenę piątą, wrzuciłem do piekarnika naleśniki z serem, które w zamrażalniku zostawiła tzw. „matka” przy okazji swojej ostatniej wizyty, nastawiłem kawę w ekspresie przelewowym, do którego znowu chwilowo nie mam filtrów, i wyrzuciłem mojego chłopaka, samo się pod palce ciśnie prześliczne „powtórzenie z wariacją”: wrzuciłem – wyrzuciłem, nic z tych rzeczy, nie poddam mu się, nie ulegnę paralelom: poprosiłem go, żeby wrócił do siebie, chciałem zostać sam i zostałem sam, dzięki, ko. Cie!

Natomiast przedwczoraj na szczęście nie dotarłem do mojego MOPSu na Praskiej, ażeby złożyć skargę na panią Martę Oramus, która pod koniec kwietnia okłamała mnie, że mam bezterminowo zapewnione miejsce w OIKu na Radziwiłłowskiej, gdzie po niezapowiedzianej selekcji u pani Ewy Lipskiej okazałem się nie dość straumatyzowany, po tym jak pierwszej niedzieli długiego majowego tygodnia w wyniku bójki z młodszym bratem postanowiłem wybrać wolność, albo bezdomność.

Nie ma w tym nawet mojej winy. Po prostu kierowniczka tego urzędu, u której składa się skargi na jej dyżurze w uprzednio umówionym terminie, musiała udać się tego dnia do sądu. A przynajmniej tak twierdziła jedna z trzech bodajże sekretarek mojego podgórskiego MOPSu, która mi się nagrała na komórkę dzień wcześniej, kiedy zapadłem w głęboki sen, a nie mając chęci powstawać, swoją komórkę wyciszyłem. Ocknąwszy się, oddzwoniłem i wybrałem jeden z zaproponowanych mi w wiadomości głosowej terminów, następny poniedziałek, i odetchnąłem z ulgą, bo szczerze mówiąc, również rozbijanie sobie tygodnia środą spędzoną nawet przez godzinę w urzędzie, który mnie wystrychnął na dudka i zgruchotał moje zaufanie do ludzi, wcale mi się nie uśmiechało.

Tamten dzień to też był poniedziałek, kiedy po niedzielnej, kolejnej od grudnia poprzedniego roku bójce z młodszym o ponad dekadę bratem (tym razem ja mu natłukłem, skutecznie powstrzymując się od rozbicia mu głowy o kant mojego politurowego regału na książki z barkiem na leki i dokumenty), pod ostrymi słowami przerzuciłem ten cały śmietnik moich nieupranych ubrań do mojego z jego pokoju, w którym leżały porozrzucane z balkonu, rozpakowane z plecaka i toreb – pogoda w długi majowy tydzień wydawała się sprzyjająca wypraniu jeśli nie całej, to przynajmniej sporej części mojej garderoby, zakończeniu jej zimowego snu na balkonie, a odniosłem wrażenie, nie stwarzając sobie możliwości zapytania w obawie otrzymania prawdziwej, fałszywej lub wymijającej odpowiedzi, że mój ceniący porządek rodzony współlokator nie wróci już do kolejnej niedzieli, niestety, byłem w błędzie –

nie kontynuując bójki, ubrałem się, zadzwoniłem na telefon zaufania miejscowej opieki społecznej, który był jeszcze czynny, jako że było przed dwudziestą pierwszą, zapakowałem część upranych tego i poprzedniego dnia oraz czystych rzeczy w niedawno opróżniony stulitrowy plecak, który jest moim towarzyszem od siedemnastego roku życia, między innymi woził mi rzeczy do liceum w Zjednoczonym Królestwie, skąd mnie także przywiózł trzynaście lat wcześniej, kiedy po maturze, i moim pierwszym epizodzie psychotycznym, wracałem do Krakowa i wówczas w londyńskim metrze tachałem znacznie więcej tobołków niż tej niedawnej niedzieli, kiedy wybierałem wolność, albo bezdomność, i miałem ze sobą oprócz starego towarzysza nowych towarzyszy: laptop w torbie na laptopa, w pewnym sensie nagroda od tzw. „rodziców” za ukończenie studiów, piękną brązową torbę Pumy, jaką moja tzw. „siostra” wreszcie wynalazła wraz ze mną w tej cholernej Galerii Krakowskiej, mniej więcej pięć miesięcy po świętach Bożego Narodzenia, na które stanowiła prezent, poręczną torbę na ramię „Ernst & Young”, wygrzebaną niegdyś przez tzw. „matkę” w jednym z jej doskonałych, buskich second-handów, i jeszcze jedną torbę, której, jak i jej proweniencji, nie pamiętam, i wyszedłem.

Wyszedłem z mieszkania, zostawiając klucze, które mój pijany i dotknięty moją i nie tylko moją przemocą młodszy brat, jak się potem okazało, wrócił z zamiejscowego wesela swoich znajomych, pozbawił wiklinowego koszyczka, w którym na co dzień mieszają się z innymi kluczami, jego do mieszkania, do skrzynki, do piwnicy, niezależnymi śrubkami, wymiennymi końcówkami do śrubokręta i innym rupieciem, a wcześniej, jak zasłyszałem, starając się doprosić dla mnie szpitala psychiatrycznego, wyrażając też, jak mniemam, nadzieję, że dzwoniąc na telefon zaufania, znowu zadzwoniłem po policję, która za moim pierwszym wezwaniem, dzięki mężnej, nie żartuję, decyzji młodszego brata o „podpisaniu mnie” (zamknięciu bez zgody, którą wyraziłem kilka dni później „na sądzie”; dotarł tu już list z umorzeniem tego przeciw mnie postępowania i obciążeniem Skarbu Państwa jego kosztami), zapraszając do mieszkania karetkę, zapewniła mi tygodniowe lutowe ferie w Kobierzynie, moim lokalnym, nieodległym od mojego miejsca zamieszkania psychiatryku, a za drugim moim wezwaniem, nieco spokojniejszym i bardziej przemyślanym, pouczyła ustami pana policjanta, iż następnym razem wniesie on sprawę do sądu o wezwanie bezpodstawne, zaś ustami pani policjant skłamała mi prosto w twarz, że dzwoniłem na 112 z wiadomością, że mój brat „chce mnie zabić” (jeśli dobrze zgaduję, intencje ma przeciwne, obaj chcemy sobie dobrze żyć, akurat ze sobą, ponieważ żadnego z nas, ani właścicieli mieszkania, które współzamieszkujemy, a których ja nazywam tu tzw. „rodzicami”, nie stać na absurdalnie kosztowny w Krakowie wynajem pokoju dla każdego z nas z osobna, kiedy i koszty utrzymania własnościowego spółdzielczego mieszkania stale rosną), po czym ten wymowny duet odegrał scenę, tak odebrałem ostatnią wizytę w moim tzw. „domu”, pewnie mylnie, zaproszonej przeze mnie policji, w której bezskutecznie starali się zweryfikować swoje chce mnie zabić, przez które zostali odciągnięci, jak nie omieszkał przypomnieć pan policjant, od wie-pan-ilu-co-dzień-pobitych-kobiet, i na sygnale do mnie jechali, podczas gdy dobrze z mojego kuchennego okna widziałem, że jak najsłuszniej nie skorzystali z niekoniecznego w tamtej sytuacji koguta, gdy radiowozem parkowali pod moim blokiem.

W każdym razie obijanie młodszego brata po głowie pięściami, nawet jeśli on pierwszy mnie ściągnął z buta, a co do tego występują po obu stronach sprzeczne świadectwa, i nawet buraczanego od zrozumiałego gniewu, narosłego przez miesiące, a może i lata napięcia, i chwilowego przepicia, nie należy do rzeczy przyjemnych, a w istocie jest uczynkiem, jakkolwiek wówczas przeze mnie pożądanym czy wręcz wymarzonym, mimo wszystko dojmująco dla bijącego bolesnym i wcale nie dlatego, że siły fizyczne stron w tej konfrontacji całkiem niedawno się w przybliżeniu wyrównały, i ja jako rzekomy zwycięzca nie wyszedłem bez szwanku, bo też historycznie to brat pozostaje tym bardziej wysportowanym, a więc zasługę wolę przypisywać sobie nie realizacją gwałtownej fantazji w tamtym momencie –

należy przyznać, że zabić, gdyby nie niosło to dla mnie rujnujących życie konsekwencji w okrutnych męczarniach, to pragnąłbym zupełnie nie brata, ani nawet nie tzw. młodszą „siostrę”, a ojca i matkę, tzw. „rodziców”, i z miejsca przystąpiłbym do akcji, gdyby nie było to z jednej strony kompletnie nierozsądne, a z drugiej nie przechodziłoby mi właśnie w ten nieprześcigniony rodzaj smutku, który pozwala rozgaszczać się w Psychopatologii Miłosnej, gdyż w obecnym okresie swojego życia nie jestem w stanie ekonomicznie jej przekroczyć oraz fizycznie i geograficznie zostawić za sobą –

lecz w desperackim akcie wyboru wolności, albo bezdomności, który młodsza ofiara naszej wspólnej przemocy opatrzyła aprobatą – no, w końcu męska decyzja, pedalska, ale męska – a w każdym razie tyle słyszały moje obrzmiałe życiową decyzją uszy, kiedy opuszczałem niezupełnie moje mieszkanie, nie w nadziei, że na zawsze, tyle ostrożnej wdzięczności wobec dynamizmu procesów życiowych, zdaje się, jest w stanie wykształcić nawet tak uporczywy jak ja frajer, jednak nie aż tyle, żeby nie zostać oszołomionym faktem, że moja bezdomność będzie trwała jedynie nieco ponad dobę, w trakcie której, dajmy na to, pięć razy będę musiał wszystko odkręcić, albo tak: wszystko zostanie mi odkręcone, łącznie z moim wyborem wolności. Myślę, że nie będzie to już dla nikogo zaskoczeniem, że „własnymi rękami”, albo tak: serią niemal natychmiastowych osobistych decyzji, z których każda zmieniła mi bieg życia.

Dobrze mi tak: przekonałem się na własnej skórze, że nie ma i dokąd, i po co uciekać, że ucieczka jest niepotrzebna, a życie jest drogą, którą można przemierzać piechotą lub MPK, zaś zawartość i ciężar bagaży, które zabieram ze sobą i taszczę, jest stosunkowo przypadkowy i mocno redukowalny; taka wycieczka chyba na zawsze pokazuje, że większość rzeczy niesionych jest najpewniej niepotrzebna, skoro zapomniawszy ręcznika, wybieram powrót pod prysznic (nad wanną!) już mi znany, a nie poniedziałkową wieczorną kąpiel w schronisku dla bezdomnych, jakich kompletną listę otrzymałem w poniedziałek w pięknym nocą budynku kina „Tęcza”, moim MOPSie na ulicy Praskiej 52, którego klamkę pocałowałem w niedzielę przed północą, skierowany tam uprzednio przez telefon zaufania z jego kobiecym głosem, jaki upewnił się, że wszystko już jest w porządku, o czym pośpieszyłem poświadczyć, bowiem się musiałem jeszcze spakować i wyjść z mieszkania tak, aby zdążyć na tramwaj na Most Grunwaldzki, a stamtąd autobusem aglomeracyjnym w znaną mi ze spacerów okolicę na Dębnikach, i nadzieja, że będzie mimo niedzieli jeszcze jechał, się spełniła, a nawet dostałem pierwszego od dłuższego czasu esemesa od młodszej siostry, w którym wyrażała wątpliwość, że okładanie młodszego braciszka po głowie to nie jest właściwy sposób „socjalizacji” (zastanowiło mnie trochę, skąd u niej takie branżowe słowo) i troskę o moje zdrowie psychiczne, proponując delikatnie wizytę u lekarza psychiatry (uspokoiłem ją, że leczę się u mojego lekarza psychiatry i jak ona uważam, że kopanie w twarz nie jest skuteczną drogą socjalizacji). Na szczęście wynajmująca w pobliżu pokój młodsza siostra mojej najlepszej przyjaciółki z czasu studiów była u siebie, gotowa mnie przenocować.

Tak czy siak, zdążyłem, ale wyszło na to, że znajomość z terenem bywa złudna: wysiadłem na właściwym przystanku i przekroczyłem bramę ośrodka opieki społecznej, o którym myślałem, że stanie się moim schronieniem, ale przez dłuższy czas nie znajdowałem sposobu na dotarcie do wewnątrz, ponieważ wszystkie trzy wejścia były zamknięte, a człowiek, który przez chwilę przyglądał mi się z balkonu, zniknął za swoimi drzwiami balkonowymi i zasłonami, nie uważałem w dodatku, że wołanie do niego, czy innych zapalonych okien, będzie tam i wtedy odpowiednim sposobem na przekraczanie progu mojego nowego domu, który na dobre i na złe, a teraz wiem to niemalże na stówę, nie stał się i nie stanie moim domem, ani na długo, ani na krótko, ponieważ przywołane nareszcie przez zamknięte boczne drzwi nocnego powrotu pielęgniarki, które udało się przekonać do rozmowy przez kraty okna dyżurki, wyjaśniły mi, że zaszła pomyłka i trafiłem na Praską 25, do Domu Opieki Społecznej, gdzie mieszkańcy są kierowani po rzetelnej selekcji przez odpowiednie władze opiekuńcze, i udzieliły mi informacji, że poszukiwany ośrodek jest de facto po drugiej stronie skrzyżowania, gdzie żeby było zabawniej, dojechałem tzw. tanią taksówką (dwieście metrów) razem z parą heteroseksualnych Rosjan, jaką na ich prośbę zamówiłem z przystanku, gdzie wcześniej wysiadłem i gdzie teraz zatrzymałem się z przyciężkim bagażem, aby zapalić (mieli ogień) i porozmawiać z moim chłopakiem (wyjechał był ze swoją rodziną na długi tydzień na wycieczkę w prawdopodobnie najstarsze polskie góry), co możliwe było wyłącznie dzięki mojemu abonamentowi w tej firmie telekomunikacyjnej, co w wyniku nieuiszczenia rachunków odcina usługi po przyjaznej konsultacji z klientem, i co podobno ma mieć w moim przypadku miejsce dzisiaj, jednakże moja podróż do pocałowanej klamki nie była policzalna, jak można by wierzyć, w sekundach, jeśli odjąć te kilka minut oczekiwania na serwis, lecz w minutach, łącznie z załadunkiem moich bagaży do bagażnika (para rosyjskich turystów jako powracająca do swojego hotelu w okolicach Tyńca bagaży ze sobą nie miała), ponieważ GPS doprowadził pana taniego taksówkarza do końca Praskiej, przez co musiał on ze mną zawrócić, zrobić kółko i zatrzymać się prawie w tym samym miejscu, z którego wyruszyliśmy, te ok. dwieście metrów dalej, ale nadal bez zapalniczki, a jak dotąd nie wspominałem, że jednej najważniejszej rzeczy, oprócz zapasu leków, zapasu papierosów i komputera, które ze sobą niosłem, wychodząc od siebie w wolność, albo bezdomność, zapomniałem, a był to właśnie ogień, który jest mi jako namiętnemu palaczowi, z tą charakterystyczną dla chorych psychicznie namiętnością, do życia niezbędny. A konkretnie było tak: „wyprowadzając się”, nie mogłem znaleźć zapalniczki.

Zapomniałem też, jak wiadomo, również ręcznika, a pikanterii niedzielnemu wydarzeniu dodaje fakt, że brat miał złamaną rękę, co miało mieć dziwaczne konsekwencje w następujących tygodniach maja, kiedy ku mojemu ogromnemu niezadowoleniu musiałem gościć, czy raczej znosić, obecność współwłaścicielki niezupełnie mojego mieszkania, znaczy się, zupełnie nie mojego, bo właśnie mojej mamy, i mojego taty, albo żeby oddać sprawiedliwość ich sposobowi istnienia i komunikacji:

moich niewątpliwie kochających rodziców, jak inaczej można uzasadnić fakt sponsorowania ponad trzydziestoletniego chorego psychicznie niepracującego homoseksualnego syna, który od dwóch lat pozostaje w konflikcie z rodziną i szkaluje jej imię na prawo i lewo, i żeby jeszcze tylko swoich najbliższych, nie powstrzymuje się nawet od przebiegłego wyciągania z kapelusza w dogodnym dla siebie momencie, en passant, imponującego lokalnie faktu, że starsza siostra jego matki i jego matka chrzestna, dopóki nie dokona apostazji, z którą jak ze wszystkim innym, żerując na świętej cierpliwości swoich przyjaciół i najbliższych, ociąga się, to nikt inny jak pani Elżbieta Lęcznarowicz, w poprzedniej kadencji wiceprezydent ds. edukacji i spraw społecznych miasta Krakowa, na wyjazd z którego musi sobie pożyczać od właścicielki mieszkania, gdzie pokój wynajmuje wraz ze swoim stałym partnerem jego o 5 lat młodsza siostra, oboje pracujący i samodzielni finansowo, i żeby pojechać do swoich rodziców i jak człowiek się z nimi rozmówić, dzwonić musi do ojca z telefonu swojego chłopaczka, podczas gdy jego biedna matka, pielęgniarka środowiskowa, jest po poważnej operacji na „kobiece sprawy”, o której on nawet nic nie wie, tak poważnej, że jej najstarsza siostra czuje się w obowiązku przyjazdu, aby się nią zaopiekować i odciążyć pracującego na nas, trójkę dorosłych dzieci, dwa własnościowe mieszkania i trzy samochody, ojca-robotnika, o którym on nie wie nawet, że już nie dojeżdża, jak od 25 lat, co rano do pracy, przemierzając 50 km i zrywając się codziennie o 4.15, co dla 55-letniego mężczyzny przestaje być błahostką, ale to on nie podjął żadnego wysiłku, ażeby się odezwać do matki chrzestnej, która w międzyczasie została doświadczona ciężką chorobą, przez co schudła, po pobycie w sanatorium, tak bardzo, że teraz pomimo niemłodego wieku wygląda świetnie, co miał okazję stwierdzić na własne oczy, kiedy jednak odwiedził ją, być może skruszony, ale może z jakimś swoim kolejnym szalonym planem, znieważenia lub zemsty, podczas drugiej z dwóch jak dotąd wizyty swojej nadal objętej w pasie elastyczną opaską matki, która, jak to matka, wie najlepiej, co jej dzieciom doskwiera,

bez względu na fakt, że ze swoimi rodzicami nie mieszkam od siedemnastu lat, a w przeciągu ostatnich dwóch lat rozmawialiśmy kilka razy i widzieliśmy się jeszcze mniej razy, z których każdy jeden sam inicjowałem, aż do czasu katastroficznego w efekcie wyboru wolności, albo bezdomności, to on dopiero zainspirował moich rodziców do ewidentnych interwencji, wcześniej wystarczał wysięgnik ich potomstwa, jak wszystko inne w moim życiu – o czym od grudnia poprzedniego roku efektownie i efektywnie starał się przekonywać mnie mój młodszy brat – poronionym,

lecz przecież nic innego oprócz miłości nie może wyjaśniać, uzasadniać, a może i usprawiedliwiać, takiego poświęcenia, tak potężnych inwestycji i nieustającego wsparcia, jakie otrzymuję i otrzymywałem, bez względu na niewybaczalne szaleństwa, odstępstwa i dziwactwa, do których się posuwałem, i nic innego jak matczyna i rodzicielska miłość musiała przywołać współwłaścicielkę tego mieszkania do przyjazdu w tym niebezpiecznym dla jej zdrowia stanie tutaj, do Krakowa, jak i pouczyła o tym, że winna zadbać nie tylko o opierunek, ale i o wikt dla swojego syna z ręką w gipsie, który nie dość, że w tym stanie musi mieć trudności z codziennymi zadaniami, to pozostaje w stałym zagrożeniu od agresywnego, szalonego, chorego osobnika zameldowanego w zamieszkiwanym przezeń mieszkaniu, co to się już nie pierwszy raz dowiedział, że nie ma brata (sam ma co do tego niejasność, jak również poważne problemy w kwestiach własności), ale także do tej pani powinien się per pani zwracać,

co właściwie byłoby swego rodzaju krokiem cywilizacyjnym, gdyby druga strona zechciała zachować się z wzajemnym dystansem, żeby nie powiedzieć, obojętnością, to jednak w przypadku matki z przyczyn mi nieznanych nie może mieć miejsca, zresztą podobne niezłomne zaangażowanie zdradza ojciec, czemu dobitnie poświadczył fakt upewniania pani Marty Oramus w rozmowie telefonicznej, na jaką zezwoliłem i której uzyskałem możliwość przysłuchiwania się, zarówno w niepodważalnej moich rodziców (liczba mnoga) do mnie miłości, jak też fakcie pozostawania przeze mnie w psychozie, nawet na wolności, albo bezdomności, i w pokoju na ul. Praskiej 52, gdzie dwie pracownice opieki społecznej, jak uwierzyłem obłędnie, ciężko pracowały, poza swoimi przepisowymi godzinami pracy, starając się rozwiązać konflikt rodzinny, którego jestem nieusuwalną przyczyną, a jak mi zdradziła w zaintonowanej przeze mnie kłótni moja matka, również dzień po moim powrocie do mojego miejsca stałego pobytu, dzwoniąc bez mojej zgody do mojego ojca, naprawdę, nic nie może wyjaśnić tego wszystkiego i wszystkiego innego, co nie zmieściłoby się ani w głowie, ani w powieści Dostojewskiego, co dopiero w skromnej relacji z jednego dnia, w dodatku spisanej przez jej współudziałowca i prowodyra, nic innego, tylko miłość, prawdziwa i rodzinna,

i wszystko byłoby dobrze, bo od wyjazdu matki moje stosunki z bratem są stosunkowo poprawne, sprawdziłem, że zarekomendowana mi przez obie pochylające się nade mną pracownice Miejskiego Ośrodka Opieki Społecznej, pani Iwona Wiśniewska, terapeutka, nie ma czasu, żeby się ze mną spotkać, toteż zrezygnowałem z prób zajmowania go jej i sobie, ale oddając sprawiedliwość wydarzeniom, jest tak zapewne dlatego, że spóźniałem się albo nie stawiałem się na dwa umawiane z nią przez mój nowy telefon (akurat ten rachunek jest na mnie) spotkania, dwa razy jednak odwiedzając ją na urzekająco spokojnym i kwietnym oś. Krakowiaków w Nowej Hucie, a jako dyrektor ośrodka, który zajmuje się osobami rzeczywiście dotkniętymi przemocą, płci ode mnie przeciwnej, a pewnie i orientacji odmiennej (a niechaj być może, żeby niedotkniętych jak ja ciężką chorobą psychiczną, której prawdopodobnie najwięcej dobrego w życiu zawdzięczam, a tak konkretnie jej twórczemu przezwyciężeniu wielu traum i kryzysów, których zakosztowałem, żyjąc od 19 roku życia z chorobą i w chorobie, i na swoje nieszczęście w lokalnym kontekście, poradzeniu sobie z nimi i ze sobą, nie bez pomocy innych osób), których trauma jest niewątpliwa, a nadto wystarczająca do bycia wziętym pod opiekuńcze skrzydła któregoś z ośrodków dla dotkniętych przemocą, czy innych kryzysowych interwencji, zastanawia mnie tylko, dlaczego mężczyźni, którzy rzeczywiście, jak uważam i czuję, kochają mnie, mój chłopak, mój brat, ja sam, muszą z tym wszystkim zostawać sami, ze sobą nawzajem, na maleńkiej przestrzeni, w nieokreślonej perspektywie czasowej. Ci dwaj pierwsi jeszcze mają możliwość przemieszczenia się w miejsca osób, z którymi łączy ich nieco bardziej konwencjonalny i historycznie uzasadniony rodzaj miłości, ponieważ w odróżnieniu ode mnie w mniej bezwzględny sposób zrealizowały swoją bezkompromisowość i realizują wyrozumiałość i zdolność do kompromisu, tylko czemu mnie zaledwie przychodzą do głowy dwa cytaty, z Crew Love Drake’a i Radości pisania Szymborskiej, i rozstrzygnięcie, czy umieścić je na początku tej historii, czy na końcu, to ja nie wiem:

I told my story, it made history

Radość pisania.
Możność utrwalania.
Zemsta ręki śmiertelnej.

Kraków, 25 maja 2012 r.

Tekst jest literacką relacją z rzeczywistych wydarzeń i stanowi część książki Próby bycia wariatem i inne możliwości ponoszenia porażki we współczesnej Polsce. Eseje zebrane z lat 2014 – 2007, opublikowanej tu: http://issuu.com/snubrat/docs/piotr_mierzwa_-_proby_bycia_wariate

Piotr Mierzwa

Poeta, eseista, tłumacz języka angielskiego (http://www.piotrsmierzwa.globtra.com/). Autor juwenilnego "Małego" (Oficyna Literacka, Kraków 1997) i debiutanckiego "Gościnnego morza" (Zielona Sowa, Biblioteka "Studium", Kraków 2005;), książek opublikowanych na: http://issuu.com/snubrat/ oraz licznych publikacji prasowych, w sieci i na papierze. Prowadzi bloga literackiego. Jego wiersze przełożono na szwedzki, kataloński, hiszpański ("Poesía a contragolpe. Antología de poesía polaca contemporánea (autores nacidos entre 1960 y 1980)", PUZ, Zaragoza 2012) i angielski (autorski przekład w pokonkursowej publikacji: "Anthologia#2", off_press publishing, London 2010). Stara się przeciwdziałać stygmatyzacji osób chorych psychicznie w Polsce, samemu będąc chorym w długotrwałej remisji. Mieszka w Krakowie.

Zobacz inne teksty autora:

Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |