„Pojedyncze dźwięki-kropelki o różnej barwie i natężeniu mieszają się i przeplatają w najróżniejszych, nieoczekiwanych następstwach i subtelnych relacjach rytmiczno-czasowych, dostarczając w sumie wiele słuchowej przyjemności”. Nie będę ukrywać: kiedy w tych właśnie słowach Tadeusz A. Zieliński okadzał swoją maszynę do pisania, za oknem burza brała świat w obroty, sama wiedziała najlepiej, gdzie wetknąć mikrofon, jak łupać nim w tam-tamy, żeby ówczesna młodzież odkryła „wiele przyjemności słuchowej”, znajdując chmurną ciągłość ciała w lustrzanym odbiciu ziemniaków, bo dźwięki-kartofelki nigdy nie przestaną mieszać się z łypaniem aktualnych gałek ocznych. Burza wie; przecież dobrze, mikrofonie, widzisz, jak to ona wie najlepiej, a więc dlaczego nie łapiesz jej ośrodków poznawczych?
Kilka stron wcześniej (cały czas Tadeusz A. Zieliński): „Dwóch wykonawców obsługuje tam-tam, stosując rozmaitą artykulację: drapanie, szczotkowanie itp., dwóch innych porusza mikrofonami wokół instrumentu, pozostała grupa steruje aparaturą, transformując za pomocą filtrów i tłumika wyłapywane przez mikrofony dźwięki. Wykonanie odbywa się więc w trzech fazach, czy raczej zakresach /wzbudzenie dźwięku, zdjęcie mikrofonowe i transformacja dźwięku/, które przebiegają równocześnie”.
I nie wiem, co mam zrobić, czy autor nie zdawał sobie sprawy, z jakim rozmachem ulewa dawała ziemianom w ich prześwietną (kość i w prześwietną) skórę?
To się chyba musi nazywać podobnie do pomysłu, czyżby Przemysł Trąbalski? Tak jest! Przemysł Trąbalski. W czasach, gdy wszyscy zasuwają MALUCHAMI, ulewa sięga do najgłębszych pokładów, rozsadza kłody, ciemnymi jęzorami wyrywa niewinnie rozpatrzone mózgowia z pokrytych dermą siedzeń, a steruje żółcią i liściastymi, rozmoczonymi kończynami, rozpina bluzkę usłaną bratkami, odsłania podbrzusze, nawiedza oczęta w osobie ślepej kiszki, nie ma złudzeń, kiedy panuje burza. Jest tak strasznie ciemno, czy muzykolog postrzega w ogóle guziki maszyny? Młodzież wlepia się w lustro i ledwo to rozpoznaje, czym tafla kształci swoje doskonałe granice.
W całości będąc, zwrócą wzrok w całości, będąc – takie credo przyświeca dziobatym szczytom górskim, od których trąci zabawą, co łyse pisklę zostawi daleko, poza gniazdem, niczym w znoszonych, rozstrzelonych na wszystkie strony majtkach, a które to szczyty rozdziawione wpadną kiedyś nosami wzwyż, na niekończących się kliszach zapamiętałej obecnie burzy. Burza nie widzi, bo wie.
Martwym być, a nie wyglądać młodziej od tego, co pozostaje i nie przestawać wyglądać. Takie imć przenigdy, proszę. Jak walenie młotkiem w drzwi, do niczego niepodobne. Twarz nie szklanka, może kubek, ale też nie prosiak, choć prosię, co się zowie. Tego burza nie przepuści.
A to jechanie, dziabanie z ulewą, perfidne trawy, jedziemy MALUCHEM, próbuję czytać książkę, ale rzucam ją w kąt skromnego pojazdu i wpadamy w poślizg i już nic nie wiadomo, kto prowadzi, a byłem za kółkiem całkiem spory chłop, wiozłem w beciku perfekcyjne narzędzie, spektakularny zwiastun wiekowej – to i mocno zapachowej – izby. No i wypadek. Nie powiem.
MALUCH żółtawy, niesiony zygzakiem, szczęk wycieraczek, pożywka dla nałogowych palantów, przyznam: nie potrafię prowadzić. Już zaraz leciałbym głową za przednią szybę, z becikiem przy piersi, ale samochód osadził maskę w miękkim lądowaniu, bo w grupkę robotnic walnęliśmy. My – czyli samochód, ja i młody ojciec, wieziony w beciku. Robotnice wracały od maszyn, z roboty, i złapał je deszcz (nie sposób wiedzieć, ale: Robota = Dziewczyna Dinozaura). W tych czasach śmigało jedno w drugie, z miednicą w podbrzuszu. To był taniec na deszczu. I zaraz taniec z obrazem życia w perspektywie podniesionych – niby znalezionych – ramion. Więc nastawiłem radyjko. Dawali akurat audycję o aparatach słuchowych w systemie FM. Przyklejasz mikrofon do dermy, w przestrzeniach. Sam nie zostajesz uchem, za uszami, lecz w uchach.
„Konsytuacja omszała, gazy płodowe, wziewny torbacz, czarny niechluj: deszcz. Planeta jak welon upuszczony przez papugę. Takie –nie zawsze a ciągle – śmakie byłby okoliczności dla powstania pamięci do piórek i szmatek, której to głosem doświadcza tzw. „odbiór darzący” automatycznej sekretarki” – raportuje głos nagrany na automatycznej sekretarce muzeum etnograficznego. Ale co głosem doświadcza co? – pyta wielogłos (jej obrażalskość: wielce jednogłośna konsytuacja). A co masz między pachami, głośniczek? Dzyndzel. To masz odpowiedź.
Szliśmy do muzeum etnograficznego, jedną większą bandą, znaczy się większość ludzi szła miastem, niby nic, jak gdyby miasto miało być zbrylonym pojazdem piechoty, mało kto podejrzewał, że wszystkie telefony dzwonią w jedną mańkę i naraz, i na tym polega koźli ser. To jest: czarodziej. Więc szliśmy dzielnie niczym bifurkacja, jako ta parada mięsaków w twarzy, będącej twarzą, a i sumą wszystkich możliwych obiadów, coś podobnego do bufiastych pełzaków występujących w koronach drzew pod wpływem napowietrznej absencji, humbug pod tytułem: widzenie, liściaste wybuchy powietrza jako punkty odniesienia na czas socjometrycznych fokusów. Taki panował fluid, że nie mieliliśmy ozorami, nie wiedzieliśmy, co mówimy, ponieważ nie mówiliśmy w językach, tymi plasterkami różowego boa tego, nie wiedzieliśmy, co mówimy, gdyż każdy był zawsze w połowie zdania. Ot kleks i taka z nas cipcia rozwidlona na zgniłe i prawdziwe, jak gdyby przeczyły sobie, jedna w drugiej sunia. I przesuwamy się w kabzie jak w naszyjniku z owoców morza, idziemy obejrzeć ekspozycję. Jak ten niechciany znajomek, cała rodzina szpiegów w jednym okazie, niedopatrzenie, które wszędzie podrzuca swój ejakulat, a raz wychodzi z sali kinowej do klozetu i kątem oka widzi prawdziwego maklera, wpatrzonego w publiczne lustro, w przedsionku, z uciętym członkiem, wybałuszonym na wysokości wzroku (członek słodyczy, mówię). Doigrał się czy nie doigrał, my wszędzie musimy trafiać w jego gust. Niezły bigos: jakby kula ziemska torpedowała mój byczy wygląd, kiedy patrzę i wyglądam końcówki (przystojnej wtyczki) zajawionej poprzez oślą łatę.
Idziemy do muzeum etnograficznego, dają wystawę mikrofonów, a „każdy obraz to mikrofon, siedzenie puszczania głosu, sympatyczny anal oczu oczu”. W drodze pytamy pijaczka, dlaczego ciągle się upija, mówi: żeby coś miało miejsce, żeby coś się działo. No proszę. A jest to nieprecyzyjna odpowiedź, „żeby coś się działo” to my idziemy do muzeum etnograficznego, ale nie mówimy mu tego, bowiem idziemy, co może oznaczać, że nie wiemy, co mówimy. Jesteśmy głosem bab głodnym, mówię, napowietrzny humbug: dzika obopólne widzenie, mówię, a to dzik taki, że Chihuahua idzie rozgryźć gruchawkę pod czarnym workiem ze sczepionych, wypatroszonych podniebień, mówię: idź, idziesz, będąc zawsze w środku zdania, to jest najlepsza okolica.
Wchodzimy do muzeum, bo już tyle przeszliśmy tymczasem, a i drzwi niełatwo było pociągać, kiedy musiały się okazać, kapeczkę dramatyzując, okazując zwaliste czoło jako nośnik o większej wyporności „elementu zanurzenia” od pierwszej lepszej całostki nieboskłonu. Koła brodzą w miąższu, jak gdyby usta w swej istocie sygnowałby materiał przeznaczony na łatę, a rozporek odfajkowywałby bliznę po chochli, która nabiera duszę, żeby tylko można było w końcu powiedzieć: nabrałam cię. Jesteś w sosie, bo to sos jest nie w sosie.
Światło! Tak, puk („obecność trefnisiów!”). Muzeum wita. Wiarygodność podana w dualistycznej skarpecie. Yuki hodowane w sztucznych łzach: oto ekspozycja (wulgarne: „będzie!”) .
Nieziemski hall oraz fantastyczne schody muzeum etnograficznego. Nie zostawiamy kurtek w szatni, przyszliśmy w koszulach flanelowych i w kocówkach. Dobrze, że nie ma z nami jamnika, mogłoby go wypuczyć. Garbusem jestem ja.
No i gdzie te mikrofony! Pierwsze co, to automatyczna sekretarka. Zaparkowana na ladzie. Coś jakby słomiana harcerka, skrzyżowana z pleksi-chałką, rozplenione wypustki, pokaźne dzyndzle, kremowe brzuszydła na modłę przymiotnikowej facecji. Kształt przypomina się jak niedzisiejszy pokarm, po bożemu: krzaki, derma odległości, tunele splecione w jeden skromny iks dla zaznaczenia strefy zrzutu pidżam, koszul nocnych oraz skóry, w której niektórzy śpią, na golasa. To chyba działa tylko przy zanurzeniu w oczku wodnym albo w manelookim komputersonie. I coś musi być w takim przeczuciu, bo idzie bezpośrednio od zaznaczonej a nieujawnionej obecności. Zza lady, przez uchylone drzwi znać kanciapę. A w kanciapie najpewniej usiadło się komuś. Widać niedobrze, ponieważ coś zasłania, a jest to zwyczajowe monstrum. Komputer-olbrzym. Och, komputer – to było słowo! Kiedyś o damskiej wymowie. Komputerami nazywano kobiety zatrudnione do obliczeń trajektorii lotu komety. A teraz wielgachny monitor, nie czasopismo o „szarym głębokim oku korespondenta”, lecz pastelowe pudło wielkości dorożki. Czuć wstydliwą mackę w powietrzu. Czyli ktoś obsługuje klawiaturę, ukryty za gabarytami, zapewne zwisają mu bezdzietne nóżki (tu uwaga: punktum zasadzone w lędźwiach monitora). Moje ciało należy do kręgosłupa, a to znaczy, że należy się głowonogom. Odejdźmy!
Głosem soliternego przewodnika moglibyśmy usłyszeć, że taka automatyczna sekretarka powstaje poprzez zderzenie furgonetki (dystrybutora bielizny) z gumowym muchomorem. I stąd pochodzi głosowe nagranie.
Wszyscy przyszliśmy z ulicy, taka z nas sitwa, jedni gnają wesołkowato rozłożystymi schodami, a co poniektórzy bałamutnie udają się windą. Na piętrze wóz Drzymały wychynął z klozetu i nie ma komu przekazać, jak bardzo się obsiusiał. Ktoś pada z rozpędu do aparatu telefonicznego oddanego kustoszowi, chwyta słuchawkę i trąbi do niej bez opamiętania: „Halo, z tej strony my, kto dzwoni? A też my, to fajno”. Nie powiem: intrydze nie sposób wyjechać (dixi).
Wkraczamy do ciemnej sali, eksponaty doświetlane w czambuł, punktowo. I mało kto podejrzewa, że wszystkie telefony (komórki) dzwonią naraz. A akuratnie się to składa, bowiem jest wycieczka na sali. Konglomerat pobliskich fabryk zorganizował robotnicom wyjście i zamówili sobie pilota w osobie rumianolicego spadkobiercy calusieńkiego dworu, autora monografii „historia zażyłości”, dzieła nader śliskiego, ale pozostającego w temacie. Mężczyzna obchodzi pomieszczenie ubrany w beret i obszerne portki, o koszuli nie wspomnę, gdyż mierzi mnie jej przebiegły wzór. Buciki też jakieś.
Dość byłoby powiedzieć, że paniom odpowiada ten styl zwiedzania. Jako tako oryginalny. Idą od brzegu do brzegu, a pomiędzy skrzypi zacna klepka. Tu, w tej gablocie, mikrofon firmy Ambrozja, prototyp megafonu, wkładasz go do buzi, dziamgasz i już niesie się wspólne ciało.
A tu, proszę bardzo, malowidło, ono przedstawia radiowca, który nagrywa na magnetofon wywiad z sołtysem, w tle makatka, we wsi dają raz w tygodniu posiłek sporządzony z radioodbiorników, o tym właśnie procederze toczy się rozmowa, antena w panierce zamiast smażonej parówki, jedzenie, o proszę: jak się uśmiecha radiowiec, ma odkryte pośladki – ot taka była moda. Zapewne wieś będzie uroczyście pochłaniać radioodbiornik dający odnośną audycję, tę akurat o jej jedzeniu. Tak więc zbiera smaczki namalowany magnetofonowy mikrofonik.
– Panie – mówimy mu – ale kiedy tu nie widać mikrofonu, nawet żadnej jednej dziurki nie odmalowaliście, to ma być malowidło! – Robotnice odwracają wzrok od pilota, szukają po omacku, skąd dochodzi głos. Zobaczyły go, obraz życia.
I już sięgają palce w jeden tan i chcą unosić obrazek i majtać nim, wołając przez wzruszone gadaczki: „lubię obrazki, lubię obrazki”. Ale spod żołędnego beretu pilota dobywa się starożytna myśl: proszę nie tykać ekspozycji! Chcielibyśmy obejrzeć więcej mikrofonów, przecież jesteśmy w muzeum etnograficznym. Jednak ktoś zaczyna sobie przypominać oglądanie niesprawiedliwie bitego konia. Ktoś bije umęczonego konia, nie kocha go i ktoś sobie uprzytomnił właśnie, że widzenie niesprawiedliwie bitego konia… właśnie nie wiem, skąd mi się to wzięło, ktoś mówi, ale mikrofon to jest figura, która przypomina mi, że widzenie niesprawiedliwie bitego konia gwarantuje nieśmiertelność, a moja mama patrzyła na konia trafionego zerwanym okablowaniem, ukatrupionego poprzez elektryczne porażenie, a to nie to samo, nawet nie chcę zgadywać, co będzie teraz, zamiast tamtego, czegoś dziwnego.