Tak, od pewnego czasu piwo i papieros to moje jedyne towarzystwo, nie licząc popielniczki. Tak, powyższe zdanie to pretensjonalna aluzja, że jestem w tym momencie sam. „Ten moment” – to nietrudno się domyślić: constans. Stąd jadowity żal do cywilizacji, ludzkości jako człowieczeństwa i matki natury, od której otrzymuję właśnie cios w plecy.
Naprzeciw mnie, przy stoliku siedzi żywy fenomen dresu. Facet w średnio nowych jeansach noszących znamiona wytarcia. Wytarcie dotyczy zarówno osoby jak i spodni. Do tego bluza, luźna, ze 2 numery za duża, rzecz jasna dresowa i rzecz jasna z kapturem. Kolor bordo, napis USC, chyba nie chodzi o Urząd Stanu Cywilnego, żółty. Nogi kolesia rozstawione szeroko, klasyczne dresiarskie wietrzenie jaj. Obrazek ten nie byłby pewnie wyjątkowy sam w sobie, gdyby nie to, że ręka fenomenu spoczywała beztrosko, w pełni nieskrępowanego luzu na udzie całkiem, całkiem kobiety. Przepraszam, laski.
Hmm, laska nie jest tak do końca laską, bo nie jest różową sweet girl, przynajmniej na taką nie wygląda. O zgrozo, wygląda dość inteligentnie. Nawet aura wszechotaczającego ją dresiarstwa nie jest w stanie zaburzyć efektu ładnej, ale i inteligentnej buzi. I zdaje się, o zgrozo, myślących oczu! Fakty mówią jednak same za się siebie, Corpus delitci żelazny… Ręka drecha nie tylko znajduje się na udzie, ale prawie na… I teraz brakuje odpowiedniego słowa. Jak będzie lepiej? Na kwiecie lotosu, czy jednak na cipce? Aura dresu zdaje się wygrywać. No po prostu drech trzyma ją za cipę i maca! To są tzw. znaki czasu.
W tym momencie piję już drugie piwo i przestaję dziwić się światu. Kapituluję i przyjmuję go takim, jakim jest. Otóż w 2012 r. nie nastąpi wcale koniec świata. Za to wejdzie on na dobre w znak i erę dresu. Przyznać się trzeba, że nie noszę już spodni w kant do marynarki, a krawat zbyt uwiera. Niestety, wypełniły się dni i nadszedł czas, by zdjąć ukochaną, praktyczną, zawsze wierną marynarkę. Ostatni bastion, ostatnia twierdza pada.
Nie wiem, jak inni, ale z żalem wyrzucam jutro zawartość swojej szafy do kontenera Caritas, idę do pierwszego lepszego second hand i kupuję dres. Albo los dinozaurów, albo dres. Może dokonam w ten sposób zdrady, ale na Boga, los skamieliny to bardzo średnia frajda. Jestem Żydem z pochodzenia, podstawowym przesłaniem Tory jest przeżyć i przetrwać. Kiedyś za odmienność pchano ludzi do komór gazowych, mówiąc im, że idą pod prysznic. Dziś nikt nawet nie stara się oszukiwać, od razu, wiadomo za co, butuje się. Z buta go! Z buta!
Cóż, jako przedstawiciel niezbyt lubianej nacji, dodam – jeszcze w marynarce – że przetrwaliśmy Holocaust, to dresy też przetrwamy… Może… Wybieram przetrwanie, wybieram dres.
Przemysław M. Wierzbiłowicz
(1986-2011) Pisał prozę i poezję (podpisując je nazwiskiem Wierzbiłowicz), za które zdobywał liczne nagrody na warszawskich scenach literackich, angażował się w rozmaite działania warszawskiego środowiska kulturalnego. Swoje teksty publikował w Wakacie, pomagając później redakcji w pracach nad pismem jako sekretarz. Studiował na warszawskiej Akademii Teologii Chrześcijańskiej. Zginął tragicznie w wieku 25 lat.
Zobacz inne teksty autora: Przemysław M. Wierzbiłowicz