Najchętniej omawiałbym w tym miejscu tom, którego Bartczak nie napisał, przez chwilę jednak projektowany we wstępie. Padają tam bowiem słowa Tematem tej książki nie są moi ulubieni poeci, a dalej następują anglo- i polskojęzyczne listy autorów, których Bartczak chciałby zaszczycić takim określeniem. W drugim ze spisów (co warto dla porządku wspomnieć) widnieją Bohdan Zadura, Marta Podgórnik, Maciej Melecki, Robert Miniak oraz Krzysztof Grzelak. Lista owa wskazuje na byłe bądź obecne okolice czytelnicze Biura Literackiego, jak również – co zdecydowanie ważniejsze – na poezję określonego pokroju, balansującą między opisem a inwencją językową. I chociaż ostatnie określenie brzmi może nieszczególnie, niby slogan krytyczny ogólnego zastosowania, jeśli o wymienionych poetach mówi rozpaczliwie niewiele, to w odniesieniu do Bartczaka ma ono pewną wartość informacyjną. Krytyk ów chce być bowiem naraz po stronie odniesienia do rzeczywistości (nie nazwę jej „pozatekstową”, a tylko „inaczej utekstowioną”, różnicom poświęcając dalszą część omówienia), oraz pewnej samodzielności mowy (zestawu praktyk językowych).
Było już jedno dzieło o podobnym tytule, również postulujące odniesienie do świata, bardziej w dodatku bezpośrednie (dzisiaj mówilibyśmy o „zaangażowaniu”). Bartczakowi z pewnością byłoby bliskie następujące zdanie ze wstępu do Świata nie przedstawionego: Kornhausera i Zagajewskiego: Próbujemy w tej książce z różnych stron oświetlić problematykę literatury – jako składnika kultury – aby przekonać się, dlaczego tak niewiele wiemy o nas samych i o naszym świecie, podczas gdy tak wiele od tej świadomości zależy. A gdyby słowo „realizm” zamienić na „pragmatyzm”, to do przyjęcia byłby również i dalszy ciąg: Gdyby czytelnik chciał poznać odpowiedź, jaką znaleźliśmy, powiedzielibyśmy, że chodzi o realizm, ale nie realizm jako prąd literacki, lecz jako właściwość całej kultury i odpowiadająca jej postawa duchowa. Nie da się jednak pominąć milczeniem faktu, że Świat nie scalony stanowi dzieło zupełnie innego temperamentu. Próżno w tej książce szukać jadowitych opinii o poszczególnych autorach i jednoznacznych stwierdzeń, jak dzisiejsza poezja powinna wyglądać. To stonowanie nadaje zresztą wywodom Bartczaka paradoksalną siłę przekonywania.
Jeżeli jednak nie ulubieni autorzy, jeśli nie ambicje oceniająco-projektujące, na które wskazuje zawarta w tytule fałszywa figura etymologiczna (bo za taką uznać można nawiązanie do tytułu programowej książki Zagajewskiego i Kornhausera) to co? Autorskie określenie zakresu tematycznego Świata nie scalonego pojawia się zaraz potem. Wynika z niego, iż omawiany zbiór jest w takim samym stopniu kolekcją tekstów mówiących o literaturze, co próbą zmontowania teorii, na podstawie której rzeczone teksty miałyby powstawać:
książka, którą państwu przedkładam, nie jest do końca o poezji ani o filozofii, ani o teorii. Sytuuje się na pograniczu tych pisarskich pól i jest w głównej mierze eksperymentalną próbą zarysowania pewnej postawy krytycznej, zespołu kryteriów teoretyczno-estetycznych. Zarys taki byłby wstępem do poetyki pragmatystycznej działającej w tekstach o różnej przynależności dyscyplinarnej.
Zdawałoby się, że powyższe słowa doskonale tłumaczą deklarowany „brak scalenia świata”. Wrażenie lekturowe jest jednak odwrotne: tym, co najbardziej w książce Bartczaka zaskakuje, okazuje się spójność. Pod pretekstem omawiania pojedynczych przypadków użycia języka – a próbek dostarczają Harold Bloom, Miron Białoszewski, Richard Rorty czy Krzysztof Siwczyk – Bartczak konsekwentnie rozwija jednolitą wizję literatury jako komunikacji. Jest ona, rzec by można, personalistyczna: stawką gier językowych okazuje się wpływ tekstu na osobowość czytelnika. Ujmując rzecz jeszcze ściślej: tekst i osobowość wykonane są z tej samej, literackiej materii, co umożliwia wpływ jednego na drugie. W eseju o Rortym – gdzie pojawia się gorący protest przeciw zarzutom Agaty Bielik-Robson, stawianych figurze „liberalnej ironistki” i jej podobno jednowymiarowemu, uniemożliwiającemu jakikolwiek rozwój osobowości postrzeganiu świata – wizja ta przedstawiona została za pomocą metafory tkaniny:
zrozumienie siebie jako zewnętrznie niedomkniętej tkaniny splecionych opisów otwiera drogę ku procesom autokreacyjnym. Jednak procesów tych nie da się w obrębie Rortyańskiego wywodu zredukować do płytkiej zabawy. Sieć będzie miała swoje obszary; w tkaninie łatwo jest dokonywać zmian na jej obrzeżach i tutaj będzie się odbywała powolna zmiana lokalna, brzegowa. Możemy jednak sobie wyobrazić, że tkanina jaźni będzie posiadała inny obszar, do którego trudniej dotrzeć, na którym sploty są starsze, ciaśniejsze, grubsze, mniej elastyczne.
Jest to obraz zupełnie inny niż sławetne postmodernistyczne kłącze – gwarantując ten sam stopień komplikacji splotów (wyróżnienie brzegów i centrum wprost informuje o tym, że opisywana tkanina nie jest jednolita), mówi on bowiem jednocześnie o pewnego rodzaju organizacji. Tkanina to kłącze, które jest po coś, któremu można pragmatycznie przypisać instrukcję obsługi, którego struktura wreszcie odzwierciedla oddziałujące na nie siły. Intrygująca to wizja, jako że zwraca ona uwagę na fakt, że nawet w rzeczywistości poststrukturalnej prócz tekstów istnieją także obsługujący je ludzie. I wprawdzie znaczenie nie jest dla Bartczaka kwestią oczywistą – jako że po Derridzie być nie może – lecz woli on iść śladem tych filozofów, u których czarna, językowa skrzynka wciąż pozostaje przedmiotem negocjacji, nawet jeżeli zawartości nie da się do końca ustalić: Schustermana, a przede wszystkim mniej może popularnego, lecz bardziej chyba interesującego Donalda Davidsona, autora bardzo ciekawej koncepcji metafory jako zbitki słów „nieposiadającej treści zewnętrznej wobec swej nagiej dosłowności”, nie podlegającej językowej umowie i dotychczasowym regułom gry.
W sposobie, w jaki referowana jest na koncepcja, daje się usłyszeć anarchiczny zachwyt, a być może również charakterystyczną dla gry radość płynącą z nowego, niebanalnego wyzwania. Mówiąc w skrócie, Bartczak nie boi się językowej nieoznaczoności. Przedstawia ją jako zjawisko „z ludzką twarzą”, w reakcji na które można po prostu konstruować coraz ciekawsze przypadki użycia.
Jak zwykle wyrażę tutaj swoją dyżurną wątpliwość, czy aby w tej wizji literatury nie za dużo jest pierwiastka antropologicznego. Największy problem sprawia mi tekst o Białoszewskim i Gertrudzie Stein, łączącym dykcję awangardową z kwestiami wyrażania siebie i własnej pamięci. Problem jest przy tym piętrowy. Z jednej strony esej ten zawiera bardzo trafną definicję „trudnej poezji”:
To tak, jakby utwór mówił: a teraz, czytelniku, pozbędziemy się tych językowych, pojęciowych, kulturowych i kto wie jeszcze jakich pakietów ubezpieczeniowych, przy pomocy których jesteśmy w stanie na co dzień działać sprawnie i bez szwanku.
Wiadomo skądinąd, że ta codzienna sprawność uzyskiwana jest za cenę przykrawania języka – co w praktyce oznacza: sposobu myślenia – do określonych szablonów. Ciekawe skądinąd, że o tych szablonach łatwiej jest mówić w trybie bezosobowym (jakby to psychologia nie była nauką o schematach) aniżeli o tekstach, które oddalają się od tej podejrzanej formy zbiorowej mądrości ludzkiej. Bo ceną za możliwość wyjścia poza schemat jest w systemie Bartczaka sklejenie treści z osobą, przeniesienie ciężaru z wyrażania znaczeń na wyrażenie doświadczenia. Czyli piękne równanie, wedle którego tekst byłby „osobowością” czy też „organizmem”, w zamierzeniu mające zdać sprawę z energii zawartej w doświadczeniu lekturowym (tej samej, co w istotnym obcowaniu międzyludzkim) w gruncie rzeczy ustanawia przewagę osobowości niepojmowanej metaforycznie. I nie ma jednak tak, jak w poniższej wypowiedzi o Siwczyku:
wśród młodego pokolenia bodaj najodważniej i najbardziej konsekwentnie, na przekór dużej części krytyków, realizującym przewrót językowy w poezji polskiej, otwierając wiersz na język jako ośrodek, który nie służy do reprezentacji rzeczywistości, tylko rzeczywistość w sobie niesie.
Pozostaje pytanie, za co się tak płaci. Cel tych wszystkich zabiegów, zrównania tkaniny tekstu z tkaniną osobowości i podkreślania tekstowego charakteru świata, jawi się jako nadzwyczaj ambitny. Stanowi go bowiem zmontowanie takiej filozofii post-poststrukturalistycznej, która przywraca kategorię znaczenia, nie odnosząc się jednakże do poddanych w wątpliwość przez postmodernistów pojęcia referencji czy odzwierciedlenia, od całego tego muzealnego adequatio rei ad intellectum. Definicja znaczenia, na jakiej operuje Bartczak, zdaje się czysto funkcjonalna (on sam napisałby zapewne: pragmatyczna): znaczy to, do czego można się odnieść, a tryb i rodzaj odniesienia pozostaje kwestią drugorzędną. Może być Emersonowski albo pochodzić od Harolda Blooma – obydwu z nich poświęcone są zresztą osobne teksty, a autor Lęku przed wpływem otrzymuje następującą wzmiankę zaszczytną:
krytyk, który wydaje się oddawać żywiołowi graniczącego z solipsyzmem, absurdalnie rozbuchanego subiektywizmu, znajduje nowe ujęcie świata: światem jest labirynt kulturowych opisów – największy z możliwych prekursorów.
Subiektywizm, czyli budowanie znaczenia na tożsamości, szczęśliwie nie jest jedynym wątkiem poruszanym w Świecie nie scalonym. Przeciwwagę stanowią rozważania nad językiem, definiowanym – za filozofią „drugiego”, to jest późniejszego Wittgensteina oraz praktyką poetycką Asbery’ego – jako „scena własnego użycia”. Fragmenty, które czytało mi się najlepiej – to szczegółowe sprawozdania z takich gier, precyzyjne uzasadnienia dla literackiego detalu, takiego jak wzmianka o gołębiach we fragmencie Pamiętnika z Powstania Warszawskiego.
W książce Bartczaka dokonuje się ponadto kilka przesunięć, które raz wypadałoby uznać za konieczne (przedstawienie poezji „śląskiej”, reprezentowanej przez Siwczyka, nareszcie jako liryki filozoficznej), kiedy indziej zaś za dyskusyjne i właśnie dlatego stymulujące. Podobnej stymulacji miałaby według Bartczaka dostarczać literatura. Z wyraźną aprobatą przytacza on opinie Rorty’ego z eseju Wybawienie od egotyzmu: James i Proust jako ćwiczenia duchowe:
Dzięki sprawności swojej wyobraźni powieściopisarze tacy jak James i Proust są w stanie stworzyć symulację wielu zderzeń między inaczej postrzegającymi świat postaciami. Obcowanie z nimi jest dla czytelnika sposobnością do wniknięcia w świat, który wynika się próbom regularnego sklasyfikowania.
W tym miejscu znów jesteśmy niespodziewanie blisko jakiegoś przeformułowania starych postulatów Zagajewskiego i Kornhausera. Zasadnicza różnica jest jednak taka, że Bartczak to zwolennik literatury odpowiednio skomplikowanej i chwaląc – jak poprzednicy – sztuki za to, iż „stykają się z potoczną świadomością”, prawdopodobnie opuściłby przymiotnik.
Kacper Bartczak, Świat nie scalony, Biuro Literackie, Wrocław 2009
Paweł Kozioł
Poeta, krytyk literacki, badacz literatury i kultury dawnej. Laureat nagrody im. W. Hulewicza (2003). Wydał cztery tomiki wierszy, książkę krytyczną o poezji najnowszej (Przerwane procesy, Lampai Iskra Boża, Warszawa 2011; w czasie jej pisania korzystał ze stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego) oraz zbiór esejów o średniowiecznych kronikach Historia i porządek (Towarzystwo Naukowe w Przemyślu, 2010). Współpracownik miesięcznika Lampa, w którym od trzech lat publikuje comiesięczne przeglądy tomików poetyckich. Redaktor – wraz z Marią Cyranowicz – książki Gada !zabić? pa]n[tologia neolingwizmu. Artykuły krytycznoliterackie drukował m.in. w Twórczości, Dekadzie Literackiej, Odrze oraz Przemyskim Przeglądzie Kulturalnym. W 2008 roku obronił doktorat w Zakładzie Literatury Staropolskiej na Wydziale Polonistyki UW, gdzie wykładał historię literaturyoraz tradycje antyczne i biblijne. Obecnie pracuje w Fundacji Nowoczesna Polska, redagując teksty udostępniane na wolnej licencji na portalu www.wolnelektury.pl.
Zobacz inne teksty autora: Paweł Kozioł
Recenzje
Z tej samej kategorii: