Szymon Michna
Noc
W pamięci mam zgrzyt zamka. Był cichszy, gdy lewą ręką pociągnąłem do siebie drzwi. Jakby zwinniej się przemykał. Potem wślizgiwałem się w noc. Eksplozja gwiazd uderzała w zadarte oczy. Ciemność onieśmielała. A cisza zawstydzała najlżejszy nawet oddech. W mroku kroczyło się jak po omacku. Chwiejnie i niepewnie. Nikły zarys drzew i domów… Psy szczekały jak opętane. I o co się rozchodzi popaprańcom? Rażę ciemność płomieniem zapałki. Blade oko papierosa przygląda mi się niezgrabnie. Rozkoszuje się każdym poruszeniem, każdym gestem. Nic nie umyka uwadze. I ze swoją horyzontalnością mogę zrobić, co zechcę. Na ten przykład zamienić ją na wertykalność i zakopać w trawie. Albo położyć na asfalcie. Jak kot, nad którym Łukasz co rano przejeżdżał, bo co za różnica, brać między koła kolejną dziurę czy kota. Coś w rodzaju: „do kraju tego, gdzie kot na asfalcie rozwalony zadu nie ruszy, bo ufa każdemu, tęskno mi Panie”.
Wracałem kiedyś z Dukli, na bańce delikatnej, i położyłem się na tej bocznej, krzywej, opuszczonej ścieżce i patrzyłem w górę, a tam smok pożerał po jednej i po dwie, i po trzy. I coraz ich mniej było. A ja wpatrywałem się w ten seans ze smokiem i znikaniem. A potem założyłem słuchawki. I nie mogło się stać już nic piękniejszego. Spadały wszystkie planety i liście. Bardzo nie chciało mi się wtedy podnieść, pamiętam. Ale co to za uczucie. W głowie pustka, w uszach muzyka, między palcami fajek przygarnięty. Pod dupskiem i plecami przyjemne ciepło, a kiedy poznikało, co miało poznikać, i zostało pożarte, co miało być pożarte, to na twarzy krople deszczu nocnego i sierpniowego.
Migający sygnalizator dawał jedyny blask, kiedy ja studiowałem nierówności chodnika dziurawymi trampkami. Może z wyjątkiem regularnie przejeżdżających ciężarówek, olbrzymów z innego świata, przecinających ciemność. Poświata zapowiadała je z daleka.
Wojtek
Nietrudno było poznać jego sylwetkę. A i on nie pomylił zapewne mojej z żadną inną. Szybki uścisk dłoni. I nawijka z jego strony, szybka, o nieokreślonym jeszcze temacie. A kiedy skrystalizował się już temat, to musiałem powracać do wypowiedzianych wcześniej słów, żeby wszystko posklejać. Że koncert, że Watters, że światła i dźwięki. I że to wszystko w jednym kawałku było takie i takie. Nie inne. Żubrowy balast miło zaciążył w plecaku. I źdźbło trawy ładuje w usta. On czy ja? Nieważne, kto. Tworzymy jedność, nasze ruchy się zlewają. I „zostaw chwilę, zaczekaj, bo kółko różańcowe nigdy nie śpi. I obserwuje nas”. A wtedy łechtały miło ostatnie promienie zachodu.
– Słuchaj, wyznaczmy trasę marszu teraz, bo później, jak nas poniesie, to za późno będzie na wszelkie decyzje – mówię.
– To pójdziemy tędy, przez ten most, obok konfederatów przemkniemy. Niech i oni wezmą udział w naszej wyprawie. Niech zatroszczą się o nas.
Balast ciążył coraz mniej, bo niewielkim był. Dwie butelczyny, do pary jakby. I puszka jedna z leżajskim trunkiem. A przed nami wszystko znajome, ale inne. Już nie tak oswojone jak kiedyś. Nowe, bo bez nas. Nieopodal Lasku legendarnego przysiedliśmy na zwalonym drzewie. Ktoś wiedział, wyczuł okazję i uścielił je dla nas. Żeby portki nie musiały moknąć i żeby nogi przed siebie wyciągnąć i powiedzieć, że nosimy ten sam numer buta, co przed kilkoma wiosnami. I sypały się toasty, a każdy z nich nieśmiały i wiele nieoczekujący.
– No to za dziury w moście – zatoaściłem pierwszy – co by posrańcy mieli gdzie nogi łamać.
– Czyżby na kimś już się to spełniło?
– Nie, ale czekać nie zaszkodzi.
Milczenie. Bez pośpiechu połykamy goryczkę. Dalej milczenie. Goryczka milczenia. Bez obawy milczymy. Stukot paznokci o szkło, coś się szykuje.
– Jak się pracuje przy łopacie, to każda pogoda jest zła – mówi.
– No, a najlepsza jest, jak można spać na styropianie – ja na to.
– Też na styropianie spałeś?
– Też, chociaż raz się tylko zdarzyło. I raz zdarzyło się w taczkach, tylko umiejętnie trzeba je postawić.
Sześciu czy ośmiu kopało piłę na boisku szkolnym. Pięknym i prawie dziewiczym. Zawsze jakaś rozrywka. Dla nich i dla nas. Wysokie latarnie parodiowały dzień.
– Jak w kinie mamy i bez biletów nawet – ostrożnie stwierdzam.
– Eee, gadać przyjemniej, jak coś się dzieje. Nawet jak średnio cię to obchodzi.
– Pewnie, że tak.
Lasek szumiał, rzeka szemrała. Księżyc półgłówek drapał się w nos. Zza gałęzi się czaił. A dla nas nic a nic nie było ważne. Domy istniały grą świateł. W odległościach na tyle rozsądnych, że każdy mieszkaniec mógł odlać się w swoim ogródku. I to bez nadmiernego kombinowania, w którą się stronę obrócić.
Kopanie im się znudziło, więc i dla nas przyszła pora zmienić miejscówkę. Tym bardziej, że pustką zawiało z plecaka.
– Trzeba uzupełnić stany i podjąć zwiedzanie.
– Trzeba zapytać Karolinki, czy nie ma czegoś dla nas.
– Taaa, w plecaku został tylko granat. Przyda się, gdyby nadjechał karawan.
O karawanie przemykającym pomiędzy drzewami mówiło się sporo. Kiedyś. Opowiadając podczas żmudnych powrotów październikowych, patrząc przez bezpieczny dystans rzeki. Był to zaprzężony w karego konia, drewniany, oszklony tam, gdzie trzeba, powóz. Jeszcze do niedawna można go było wypatrzeć poprzez szczeliny drzwi garażowych starej plebanii. Coś jak dyliżans z dzikiego zachodu, z tym że liczba miejsc dla pasażerów była uszczuplona. Oczywiście w szczeniackich opowiadaniach świecił on bladą poświatą, koniowi z pyska kapała piana, woźnica darł się jak potępieniec. Samotnie kroczyć ścieżką przecinającą ciemność Lasku prawie nikt się nie odważył.
– Znaczy, nie zabrałbyś się z nim, gdyby przyjechał?
– Ty byś się zabrał?
– A wiesz, że się zastanawiam. To swego rodzaju nieśmiertelność. Swego rodzaju kamień filozoficzny. Pomiędzy tymi drzewami znajomymi i nad tą rzeką oswojoną bytowanie bez kresu. W demonicznym powozie z sinym kierowcą. Znaczy, wygryzłoby się go z czasem.
– Kategoria B by wystarczyła, myślisz?
– Przewóz osób by się przydał.
– Przewóz sztywnych osób.
– Przewóz sztywnej osoby.
– I doświadczenie w podobnym zawodzie. Komunikatywność i cel jasno sprecyzowany.
– Drętwota poglądów i myśli byłaby dodatkowym atutem.
– I klapki na oczach. Ale dupa by pozostała cała. Nikt by jej nie wydymał. Martwi nie dymają.
Jednak czarna karoca się nie pojawiła. Może nie było wystarczająco ciemno? Może zabiera tylko przechodzących samotnie? Zapewnie obiekt zainteresowań posłyszał nasze zamiary. I przestraszył się możliwości utraty jakże intratnej posady.
– A ten granat w plecaku ci po co?
– Granat to taki kolor. Mówiąc, że w plecaku został tylko granat, chodziło mi o to, że jest pusty. Czaisz?
– Czaję. Mówisz, jakbyś scenariusz czytał.
– Może czytam?
Tak mu powiedziałem, bo co miałem powiedzieć? Ale granat rzeczywiście nosiłem przy sobie od pewnego czasu. Wyczekując okazji. Był ciężki i zapalający. I pachniał truskawkami…
Okolica sklepu Karolinka wiała pustkami. Minęły czasy potyczek z Czeczeńcami, nikt nie łoił taniego wina marki Bomba. Opustoszało wiejskie forum. Brakowało tylko targanego wiatrem piasku i fikającego kozły starego kartonu. Pozbyliśmy się reszty drobniaków celem nabycia dalszych trunków. Jako przezorny uzbroiłem się nawet w okoliczną mineralną koloru pomarańczowego, niemającą sobie równych we wszechświecie. Nadchodzące godziny pokazały, że uczyniłem dobrze.
– Ty, popatrz. Jeszcze otwarte. Nie ma nawet dziesiątej. A ja się czuję, jakbyśmy połowę nocy przesiedzieli na tym drzewie.
– Pomyślmy więc o drugiej połowie i skołujmy jakąś miejscówkę przyzwoitą – odparłem.
– To może na stadion uderzmy, jak już tu jesteśmy.
Uderzyliśmy więc. Wszystkie znane nam wejścia były tradycyjnie pozamykane. Kolejny etap w ewolucji zabezpieczania owego obiektu sportowego. A było to tak: początkowo był on ogrodzony, lecz nikt bramki nie zamykał, a ponadto po przeciwnej stronie znajdowała się furtka bez drzwi. Kaprys budujących? Po pewnym czasie bramkę poczęto zamykać, lecz furtka bez drzwi nadal była bez drzwi. Zresztą, komu chciało się drałować z drugiej strony. W paru miejscach poczynione zostały otwory, przez które można się było prześliznąć, w różnym stopniu niszcząc odzież. Stadion, z powodu braku publicznych miejsc siedzących w wiosce, zaadaptował się jako lokum dla młodocianej klienteli gustującej w różnorakich trunkach wyskokowych. Gdyby na chlaniu się kończyło, zapewne nikt nie niepokoiłby młodzieży. Jednak poza chlaniem młodzi gniewni lali po ławeczkach (nie licząc tych, na których siedzieli), tłukli butelki, darli pyski i dewastowali, co popadło. Sąsiedzi nie mogli spać, na meczach śmierdziało moczem. Aż któregoś dnia wymieniono ogrodzenie, załatano dziury i furtkę bez drzwi. Ba! Zrobiono kolejną furtkę, tym razem z drzwiami nawet. I wszystko pozamykano na cztery spusty. Na dodatek psy krążyły jakby częściej. Stadion stał się prawdziwym ośrodkiem sportu. I kultury. Kulturę szliśmy właśnie tworzyć. Trzeba było jedynie przeskoczyć siatkę…
Strażak
Strażak przeskoczył siatkę. Z rozmachem zatrzęsła się ziemia.
– Aaach! Wot czort!
– Ostrożnie, bo złamiesz.
– Nie ma stracha!
Powoli gramolił się po trawie, zbierał upuszczone butelki. Siedem, z czego zdążyłem policzyć. Od czasu wstąpienia do Ochotniczej Straży Pożarnej zaczął wykazywać się brakiem poszanowania polskiej mowy. Chciał się upodobnić do otoczenia? Głośne mówienie miał w zwyczaju od dawna. Połączenie obu skłonności dawało piorunujący efekt. Zwłaszcza w polonistycznym towarzystwie, do którego ja nieszczęsny należałem.
– No co narobił?
– Eee! Szkoda gadać!
– To się napij. I mów, co nowego.
Otworzył butelkę. Na szczęście zrobił to przy pomocy drugiej, a nie zębami, czym niejednokrotnie lubił się popisywać i denerwować bliźnich. Dawno mnie nie widział, widocznie zapomniał, że tego nie znoszę. Pociągnął trzy solidne łyki. Zamrugał. Skręcające auto przez chwilę oświetlało jego twarz. Niewiele się zmienił.
– Rzeka płynie, my stoimy, pies skacze… – rozpoczął i uciął.
Poprawka: wcale się nie zmienił. Od czasu do czasu lubił rzucić dialogiem z czterech pancernych. Nieczęsto ktokolwiek go rozumiał. Ponieważ należałem do tych nielicznych, którzy jak on znali serial na pamięć – rozumiałem. A po ludzku znaczyło to, że jest czymś zajęty i żeby mu nie przeszkadzać.
– Zważywszy na to, że jedyne, co robisz w tej chwili, to pijesz piwo – mówił Wojtek, z gracją wypowiadając słowa – nie mamy ci w czym przeszkadzać.
On też znał na wyrywki pancerniaków. Plaga naszego Księstwa czy jak? Albo plaga naszej trójcy. W wąsko pojętym świecie jak do tej pory musiałem tłumaczyć Strażaka.
– Pies skacze… Nie przeszkadzaj!
– Aaa. Chyba odgadłem. Ty myślisz! – krzyknął mu do ucha Wojtek.
– A paszoł ty won!
– Zostaw kamrata. Daj spokój – uspokoiłem starszego, klimat filmu i mnie zaczął się udzielać – niech myśli. Za chwilę się zmęczy i pogada jak człowiek.
Nie umknął mi jego uśmiech. Nie był drażliwym, wręcz przeciwnie, gdy towarzystwo śmiało się z niego, on śmiał się z towarzystwem… z siebie. Wesoły chłopak.
– No, co tam w remizie nowego – zagaiłem rozmowę – trawy się jakie nie paliły?
– A i owszem, owszem. Paliły, a jakże.
Kolejna głupawka Strażaka. Od czasu do czasu lubił też rzucić dialogiem z ekranizacji Sienkiewicza. I stylizować język na siedemnastowieczny.
– Młody, nie błaźnij się już! Mów normalnie!
– Nie krzycz na mnie, bo się będę jąkał… hyps – czknął. – O. A nie mówiłem?
– Daj spokój. Zmęczy się i przestanie. Swoją drogą, gdy mieszkaliśmy z polonistyczną bracią, to wcale mu to wychodziło.
– Wychodziło, wychodziło – rozjaśnił się, słysząc swoje zasługi Strażak – pod wrażeniem byli nieustannym, że się tak wyrażę. Brać… hyps – czknął – polonistyczna. Edukacja… hyps – czknął – wczesnoszkolna.
– Co tak czkawką czkasz?
– A bom się nie wyspał – rzekł Rzędzianem – mniejsza o czkawkę. O trawę też mniejsza. Przemówienie mam napisać! – zadudnił basem.
– Hoho! Z jakiej to okazji? Rocznicy bitwy pod Studziankami? – pozwoliłem sobie na żart przystający do chwili.
– Niet. Wóz od unii dostaliśmy!
– Oj, to pięknie.
– Nie oj, tylko oi, ja jestem Pan Tik Tak oi oi oi… – tracił panowanie nad sobą samym Wojtek.
– Co ci, Kozacze, upił się!? – zakrzyknął Strażak. – Sprzęt nowy, powiadam, dostaliśmy. I trzeba uczcić jego przyjęcie. Nasza jednostka wzbogaciła się o nowy, średni samochód ratowniczo-gaśniczy. Jest to samochód marki MAN i jest wyposażony w napęd na cztery koła, wyciągarkę elektryczną, autopompę, linię szybkiego natarcia oraz sprzęt ratownictwa technicznego. Ot, co!
– Oj, to pięknie. Przemówieniem przemawiasz?
– A żebyś wiedział! – dopił piwo i skrupulatnie odłożył butelkę obok. Po czym wyciągnął pełną i zanim zdążyłem zaprotestować, otworzył ją zębami. Ciarki przebiegły mi po plecach i zatrzymały się na górnej części karku.
– Teraz, jak w naszym Księstwie wybuchnie pożar – mówił Wojtek, starając się wypowiadać słowa płynnie i naturalnie – to nie będziecie ostatni.
Strażak zmilczał ripostę. Na kąśliwe uwagi pod kątem straży dawno przestał zwracać uwagę. A złośliwą anegdotkę znał tutaj każdy. Otóż w naszym Księstwie wybuchnął pożar. Mieszkańcy błyskawicznie zareagowali i wezwali strażaków. Strażacy z państwówki również zareagowali błyskawicznie i po piętnastu minutach byli na miejscu. Nic dziwnego, pełnią przecież całodobowy dyżur. A ochotnicy z Księstwa są w różnych miejscach: w domu, w pracy, na grządkach, przy porodzie i gdzie tam wypadnie. Nim każdy z osobna dostanie informację z centrali, usłyszy sygnał z wieży, dobiegnie czy dojedzie do remizy, minie sporo czasu. A i nie każdy z nich ma uprawnienia na prowadzenie wozu strażackiego. Akurat kierowca może być przy porodzie i co wtedy? Dojadą na miejsce, a tu pożar ugaszony. Tak było i tym razem. Nieżyczliwi podawali jednak informację, że na miejscu byli już ochotnicy z sąsiednich miejscowości, a naszych, chociaż mieli najbliżej, nie mogli się doczekać. „Wstyd i sromota!”, burzyli się najmniej życzliwi z nieżyczliwych. „Toż nie gazem jechali, a na gazie, pożaru nie zobaczyli”. Birbanckie usposobienie chłopaków wyszło na jaw podczas corocznej sprzedaży strażackich kalendarzy. Na umieszczonym na nich zdjęciu uśmiechali się niepewnie zza zamglonych oczu, czerwieniejąc i blednąc w zależności od zaawansowania stanu nietrzeźwości. Zapewne po pstryknięciu flesza cały ich dwuszereg runął, rozpadł się i pokocił z dbałością o indywidualizm upadku czy potrzeby chwycenia równowagi. „Alkohol w dużych ilościach pity z umiarem nie szkodzi”, jak mawiał Strażak i miał rację, bo nikt na lokalnym festynie nie miał im tego za złe. Tylko kto wpadł na pomysł, by ładować takie zdjęcie na strażacki kalendarz, który wisiał będzie na postronnych lodówkach, szafach, szafkach, ścianach, kątach, drzwiach i gdzie tam jeszcze możliwe?
– Kiepska promocja, oj kiepska – szydził Wojtek.
– Teraz reputacja ma kaca – dodałem – a remiza pijaną mordę, jak mawiał poeta.
Milczenie.
Strażak przyszedł dość szybko po telefonie Wojtka. Siedzenie we dwójkę przestało nam odpowiadać. Długo myśleliśmy nad Trzecim, jednak nikt nie przychodził do głowy. Okazał się odpowiedni, bo był blisko. Dach budynku, który od jakiegoś czasu był jego docelowym, widzieliśmy stąd. Nie był zajęty tak bardzo, jak wcześniej utrzymywał i zdążył dokonać napadu na Karolinkę. Teraz siedział obok brata wpatrzony w równo przyciętą murawę. O boisko zaczęli dbać. Zresztą, od pewnego czasu wiele rzeczy w Księstwie zmieniło się na lepsze.
Za naszymi plecami punkty aut forsowały wzniesienie. Osobówki brały je z rozpędu. Ciężarówki dostawały zadyszki. Długo gramoliły się na szczyt, dając się wyprzedzać szaro-niebieskim autobusom. Ze szczytu widok przedstawiał się bajecznie, zwłaszcza teraz, gdy niebo nie było zachmurzone, a gwiazdy zlewały się z żółtymi iskrami okien, gdzieś w oddali.
– Zdają się nie mieć końca.
– Gwiazdy czy iskry okien? – zapytał Strażak, a ja spostrzegłem, że myślę na głos.
– No wiesz – mówił Wojtek, a ja słyszałem swoje myśli wypowiadane na głos przez jego usta – zależy jak na to patrzysz. Bo jak stoisz, to widzisz inaczej. A jak leżysz – położył się – to inaczej.
Położyliśmy się również. Każdy w zupełnie innym miejscu. W zależności, gdzie ktoś akurat stał. I każdy widział co innego. A może to samo?
Burza
– Wstawaj, pospaliśmy się! – Strażak trącał mnie czubkiem buta.
– Co jest? – wytarłem rękawem kurtki mokrą twarz. – Kto zżarł gwiazdy?
Przez chwilę zrobiło się jasno. Między jednym a drugim mrugnięciem zobaczyłem Wojtka, jak zgięty wpół czegoś szukał w trawie. Może telefonu?
– A temu co? – zapytałem.
– Co co? Szuka, czego nie zgubił.
– Nowego siebie szukam – filozoficznie odpowiedział starszy – w każdym razie już znalazłem. Chodu do jakiegoś schronu, bo się tutaj pandemonium szykuje.
Pandemonium istotnie zbierało siły. Biegliśmy w dół, potykając się na nierównościach terenu. Błyskawice co jakiś czas rozświetlały drogę.
– Stójcie tu chwilę – przekrzyczałem wichurę – muszę wrócić, kostkę zostawiłem!
– Spakojna, mam ją tutaj – odpowiedział Strażak – śmierci się boi, a jeszcze bardzi by tego pytla kaj nie zgubić. Zobaczą ten twój garb i utłuką – ciągnął, przekazując mi plecak.
– Mnie nie ciężko – odpowiedziałem kwestią z innego odcinka, poprawiając szelki.
Gdy szliśmy w górę, sięgająca do kolan trawa nie była tak uciążliwa jak teraz, nabrawszy ciężaru od kropel deszczu. Moczyła spodnie, plątała stopy.
– Pada coraz mocniej, wracajmy, skąd przyszliśmy, w dom nie zdążymy.
Przecięliśmy dawny Trakt Węgierski i szykowaliśmy się do forsowania ogrodzenia stadionu. I wtedy postanowił się na mnie zemścić mój brak szacunku do sportu. Zawisłem na ogrodzeniu pomiędzy niebem a ziemią. Głową w dół, żeby było śmiesznie. Nie pomagało szarpanie. Bardzo zręcznie zaczepiłem się prawą nogawką spodni i lewą stroną mojej sprawności fizycznej. Desperacja sięgnęła zenitu.
– Pomóżcie!
Dopiero teraz mnie zobaczyli. Młodszy złapał się za brzuch i gardłowym śmiechem gwałcił mój wstyd. Starszy bardziej powściągliwie rechotał.
– Nikt nie zapłacze nad nieszczęściem?
– Matka ojczyzna ci tego nie zapomni – odpowiedział Wojtek i ku mojej zgrozie zaczął zapalać fajka. Strażak dostał ataku czkawki.
– Rodacy, nie dajcie zginąć! – tylko dzięki żartom mogłem zachować twarz. No, przynajmniej resztkę twarzy.
We dwóch pomogli mi wyplątać się z ogrodzenia. W ostatnim momencie, łapiąc się kolan młodszego, ocaliłem głowę przed błotem. Niestety, reszty osoby już nie. Leżałem na plecach, patrząc na uśmiechniętych braci. Nogawka moich dżinsów powiewała nad ich głowami niczym proporzec. Podrapane udo nie wykazywało poważniejszych obrażeń. Psychika tak.
– I czego leżysz jak glizda na mrozie?
Pozbierałem się i lekko kulejąc, dobrnąłem do ławeczek. Pierwszy rząd był już mokry, więc z trudem wspiąłem się na ostatni, gdzie zacinający deszcz nie miał dostępu. Stadion naszego księstwa poza dużą liczbą siedzących miejsc posiadał także zadaszenie. W obecnej dla nas sytuacji waga słowa „zadaszenie” była ogromna. Jak dla rycerza honor, jak dla obrońcy Westerplatte amunicja.
Przysiedli obok. Ulewa się wzmagała. Falami spływała po atmosferze. Jak zza firanki widzieliśmy migające światła awaryjne pojazdów, które postanowiły przeczekać nawałnicę na poboczu. I w momencie przestaliśmy je widzieć.
– O żeż ty! – skomentował Strażak, a znaczyło to zapewne, że nawet on nie widział jeszcze takiej ilości wody.
– Niezłe ciśnienie, nie? – dodał starszy.
Z nieba leciała ściana wody. Wydzielały się w niej skośne strugi szarpane porywami wiatru. W naszym schronie czuliśmy się jak w ogromnym blaszanym wiadrze, w które ktoś z pasją posypuje drobnymi kamyczkami.
– Dobrze, że zdążyliśmy wrócić – stwierdziłem.
– Co tam, dobry prysznic by się przydał!
– Wbiłby cię w ziemię taki prysznic. Patrz, co się dzieje!
Woda uderzała z taką siłą, że unoszące się na jakieś kilkanaście centymetrów w górę kawałki ziemi błotem spadały na chodnik oddzielający trybuny od murawy. Sama murawa tworząca wcześniej wysoki do kostek dywanik leżała teraz zmiażdżona i poszarpana. Zdawało się, że te krople kaleczą wszystko, czego dotkną. Nagle poczułem ogromne pragnienie.
– Ma ktoś piwo jeszcze? – spytałem.
Strażak miał. Nie zdążył jeszcze wszystkiego wytrąbić. Pociągnąłem solidnie, jakbym sam chciał się utopić, zanim żywioł zrobi to za mnie. Milczenie. Jak gdyby w obawie, że słowami możemy rozzłościć nawałnicę jeszcze bardziej.
– Przestaje – powiedział Strażak.
Ulewa straciła na sile. Wrócił cały świat i to w niesamowitej rozdzielczości. Każdy piksel nocy był ostry jak hardcorowy riff.
– Aleś zametaforzył! – sapnął z podziwem Wojtek. – Zapisuj to, człowieku.
W nasz blaszany schron coś uderzyło. Raz i drugi. I trzeci i czwarty. Tap i Tap. I Tap, i Tap. Na trawę spadło coś okrągłego i jasnego. Strażak zerwał się i przyniósł znalezisko. Zimny kształt był wielkości ping-ponga. Przez chwilę patrzył na niego krytycznym wzrokiem. Później wychylił się do tyłu i z rozmachem wyrzucił go przed siebie. Pośród dziesiątek już podobnych, bliźniaczych kształtów.
Grad miarowo zaczął uderzać, wygrywając na dachu nieregularny rytm. I nagle wszystko przebiegł huk eksplozji. Jeden ogromny trzask. W momencie przestaliśmy słyszeć i widzieć cokolwiek. Ziemia drżała pod naszymi stopami. Widziałem, jak Strażak bezgłośnie otwierał usta, szarpiąc ramię brata. I zrozumiałem. Stanęliśmy w kręgu na tyle obszernym, by jako tako widzieć swoje twarze.
To, co krzyczeliśmy, było wiadome tylko nam samym. Wykrzykiwaliśmy w głąb siebie nasze obawy i krzywdy. Wyrzucaliśmy z siebie całe zło, jakie nam przypadło. Wrzaskiem, który by stratował i rozniósł wszystko. Szkoda, że na taki krzyk nie mieliśmy odwagi do tej pory. Zawsze coś go zagłuszało. Tak jak teraz, tym podłym, zimnym uderzaniem. Wygrażaliśmy temu, co zagłuszało, co tłamsiło i nie pozwalało złapać oddechu. Sile, która bezczelnie stała na piersiach, kruszyła żebra, dławiła gardło. Urągaliśmy tej potędze, którą przez lata karmiliśmy swoimi lękami, która miała czelność w nas rosnąć. I mam ochotę wierzyć, że kiedyś takim napalmem krzyku będziemy w stanie podpalić pokłady obłudy, fałszu, słów prawdziwych tylko z pozoru. Składowiska plastikowych uśmiechów, szyderczych zmarszczek, tępych gestów.
Szybko wszystko się urwało. Bardzo długo potem piszczało nam w uszach i wibrowało w gardłach, gdy wracaliśmy do domów, kopiąc co okazalsze okruchy lodu.
Szymon Michna
(1988) Początkujący prozaik, urodził się i wychował na Podkarpaciu. Student filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Interesuje się polską muzyką punkową. Obecnie mieszka w Warszawie.
Zobacz inne teksty autora: Szymon Michna
Prozy i inne formy
Z tej samej kategorii: