Nawet najbardziej krnąbrne mądrale muszą przyznać, że najgorsze sny to takie, które kończą się gwałtownie, przerwane niechlujnie jak pępowina przez doszczętnie pijanego położnika, co zrobił swoje, by legnąć po chwili na podłodze porodówki we własnych wymiocinach, obojętny na kwilenia niemowlęcia i pojękiwania matki.
I to właśnie, tak mniej więcej, przydarza się Kashi.
Kashia ma swoje powody, żeby obudzić się około czwartej nad ranem, przejechać dłonią po obficie spoconym czole, po czym w naturalnym odruchu wytrzeć mokre końcówki palców o rudą, kędzierzawą czuprynę Daniela. Albo Teo. Precyzując, ta męska jednostka biologiczna, pomimo swoich dwudziestu dziewięciu lat nie ma ani jednego włoska zarówno na głowie (wypadły zaraz po dojrzewaniu), jak i na całym ciele (laserowo wydepilowane). Rozmaże mu je więc z impresjonistyczną pasją na czole, niech spłyną prosto w kąciki ust, podrażniając receptory naturalną solanką.
Daniel i Teo.
Śpią, ba, niekiedy pochrapują w najlepsze po obu stronach Kashi. Każde z nich przykryte jest osobną kołdrą, wedle ustaleń, żeby nie dochodziło do niepotrzebnych, fakultatywnych zbliżeń. Jak równo, to po równo, ustalili na samym początku, kiedy wpadli we własne objęcia. Dotychczasowy status relacji: sto osiemdziesiąt dni razem. Od pamiętnego zjazdu Rekonkwisty w superpolii Trójmiasto. Namiętną spontaniczność ułatwił fakt, że odurzeni byli ośmiokrotnie wydestylowaną wódką z domieszką ultrametamfetaminyR+, więc wszelkie złożone wówczas w amoku i jękach przyrzeczenia należy traktować z uzasadnioną pobłażliwością.
– Yyy! – wyrywa się Danielowi; musi mieć jakiś koszmar. Nic dziwnego przy jego burzliwym trybie życia i czterdziestce na karku. To wiek, w którym każdy mężczyzna niezależnie jak zbudowany i wyedukowany przekracza skromny półmetek żywota, na szczęście lub nieszczęście przedłużony współcześnie prawie do dziewięćdziesiątki, pod warunkiem jako takiej sprawności. Wyłącznie od niego zależy, czy skończy między rozkoszami czy traumami, które oferuje mu świat niczym sklep mięsny, tu dwadzieścia deka zadowolenia, tu trzydzieści pięć goryczki, żeby nie łudził się przekonaniem, że wszystko musi układać się jak komputerowo generowane melodie.
– Aaa! – wtóruje Teo, przewracając się na drugą stronę. Pościel spływa po jego ciele na podłogę. Leży bezwstydnie nagi i łysy jak oheblowana deska, z drzemiącymi genitaliami na wierzchu, penis rozpłaszczony wygodnie na galaretowato miękkiej mosznie próbuje udawać jakieś niewiniątko, co to głodne i zaniedbane znalazło wreszcie ulgę w pokrzepiającej drzemce.
Teo i Daniel. I ona.
Żyją wspólnie, jeśli trzeba, rozstaną się i koniec. Kashia nie ma złudzeń, to jej siódmy, nielegalny prawnie polizwiązek, oprócz dwunastu legalnych prawnie monozwiązków. Dochodzą do tego dwa rozwody, których nie tyle nie pamięta, ile nie stara się pamiętać. Było, minęło jak zgaga po straszliwej wyżerce. Aha, plus dwa kontrolowane poronienia zaraz po wykryciu, że zarodki skażone są poważnymi, nieuleczalnymi farmakologicznie wadami rozwoju. Kashia mogłaby donosić ciążę, oddając później półdziecko do adopcji, nie chciała jednak unieszczęśliwiać kalekiego potomka koniecznością życia jako niedoskonały biologicznie byt pośród dziewięciu miliardów istnień ludzkich. Nie chciała też unieszczęśliwiać siebie. Na co dzień ma tyle zgryzot, że nawet zwielokrotniona miłość nie wynagrodzi jej bieżących trosk.
Może dlatego, że Kashia powtarza prawie każdego dnia:
– Świat znów się wykoślawił. Pomimo likwidacji wielu przestarzałych ustaleń, idei oraz prawideł regres wraca tylnymi wejściami. Musimy go przystopować. W przeciwnym razie wszystko się rozpieprzy. Każdy zacznie udawać, że to nie jego wina.
Ale czy oni z Rekonkwisty, właśnie oni mają jakąś inną opcję, żeby nie zadawać się w gronie własnym, skoro inne grona są zupełnie im obce i wrogie? Na dodatek kilka godzin temu wiele się zmieniło. Zupełnie nie po ich myśli.
– Eeeh! – roztkliwia się nad sobą Kashia. Im starsza, tym większa pokusa, by tak dla zabawy zamieniać się nawet dla siebie samej w małą dziewczynkę dysponującą wiedzą starej wyjadaczki, z jednej strony słodycz, jędrność i niewinność, z drugiej absolutny brak złudzeń.
Łóżko, które sprawili sobie dwa miesiące temu, zamawiając je w globalnym, netowym katalogu maksholdingu IKEAmazon, liczy sobie dwieście cm szerokości na dwieście cm długości, więc idealne dla zaawansowanych związków w wersji pro, a nie lite, czyli klasycznych, którym do szczęścia intymnego wystarczy zupełnie sto sześćdziesiąt na dwieście, a nawet, jeśli mogą poszczycić się długoletnim stażem, sto czterdzieści na dwieście. Blisko, lecz daleko.
Kashia przyzwyczaja się do ciemności. Piersi jej falują z coraz większą dynamiką. Jakby zamierzały odbić się od podstawy i wylądować na podbrzuszu. Kashia nadaremno próbuje przystopować nerwowy oddech. Zaraz się nim udławi, jak tak dalej.
– Chcę spać – wzdycha. Nic z tego.
Z sekundy na sekundę czuje się coraz bardziej rozbudzona, spocona i jakaś taka nieswoja. Próbuje ogłupić się niedorzecznymi logicznie myślami. Esy, floresy, szlaczki, nadąsacze, umizgi, stokrotki, durnotki. Byle uciec od siebie. Udać, że ona to nie ona. Najczęściej wyobraża sobie, że jest muchą. Lata jak popadnie, siada, gdzie chce, wiecznie głodna, niespełniona w swoim muszym żywocie. Mężczyźni pewnie widzą się w roli szerszeni lub chociaż trzmieli, jej zupełnie wystarczy musza postać, taka również potrafi wzbudzić respekt, słynna tse-tse, co żadnych odchodów się nie boi, skrzywdzić potrafi i dopiec jak mało który owad.
Kashia spogląda przed siebie tak intensywnie, że niepotrzebny jej noktowizor, aby przebić się przez mrok. Gdyby na suficie wylądowała najmniejsza z możliwych, no właśnie, muszek, Kashia widziałaby dokładnie nie tylko jej kształt, z łatwością policzyłaby odnogi i włoski na odwłoku.
Na marginesie: w głównych superpoliach od co najmniej dekady nie odnotowano obecności żadnych szkodliwych insektów – oprócz szkodników społecznych rodzaju ludzkiego. Tutaj, w ponad pięciomilionowym City Warsaw, stolicy Autonomii Polskiej w Obszarze Zjednoczonej Europy, rozpraszacze chemiczne stworzyły tak skuteczną barierę, że jedynie selektywnie dobrane gatunki ptaków, uchodzące za administracyjnie uznaną ozdobę, mogą cieszyć się jej reglamentowaną przestrzenią. Inne stworzenia, oprócz zarejestrowanych mieszkańców, którzy posiadają dowód identyfikacji biologiczno-politycznej oraz aktualizowany co 399 dni certyfikat podatkowy, automatycznie wyrzucane są poza jej obręb. Wiąże się to z wieloma obostrzeniami, łącznie z pozbawieniem dostępu do zintegrowanego systemu opieki zdrowotnej i ubezpieczeniowej. W tej kwestii zgadzają się ze sobą wszystkie ugrupowania wchodzące dotąd w skład Parlamentu Lokalnego Autonomii Polskiej.
– Spać! – prawie że krzyczy Kashia. Spokojna na razie o swój pobyt w City Warsaw; Rekonkwista opłaciła jej certyfikat, natomiast o dowód identyfikacji nie musi się martwić w przeciwieństwie do wielu, naprawdę wielu innych.
Daniel chrząknął. Teo zakasłał. Ale śnią. Tsiii, szaaa, jeszcze ich budzi. Niech odpoczywają. Kilka godzin temu była bardzo, ale to bardzo wymagająca. Daniel i Teo wpierw kochali się z nią na zmianę, potem, wkręceni w sytuację, brali ją jednocześnie, tak chciała. A ona domagała się więcej. I więcej. To powtórka. To dalej. Do zatracenia. Nie mieli szans nawet w teamie.
Kashia jest nie do zdarcia. Doświadczała wielokrotnie tego, co wbrew jej i co zgodne z nią, w ramach przekonania się o ostatecznych skłonnościach. Bez takich konfrontacji człowiek jest jak chorągiewka, lecz z tych, co jak wiatr zawieje, to nawet się nie obrócą zgodnie z jego kierunkiem, zastygłe na zardzewiałym drążku jak naderwane stawy staruszka.
Kashia jest nie do zdarcia, dosłownie i w przenośni. Za dwa miesiące, w połowie grudnia, skończy trzydzieści pięć lat. Wygląda młodziej o co najmniej pół dekady i nie jest to zasługa dotowanych przez Ministerstwo Zdrowia i Zasobów Ludzkich kuracji hormonalnych, które interniści zalecają taśmowo wszystkim wartościowym jednostkom biologicznym po przekroczeniu dwudziestego piątego roku życia.
Swego czasu Kashia postanowiła, że jeśli przeżyje kolejne dwa lata, sięgnie po regenerujące chemikalia, definitywnie pozbawiona złudzeń, że z wiekiem kobieta jest szlachetnie dojrzalsza. Ponieważ bardziej upodabnia się do skisłego wina. Z kożuchem pleśni. O wybornie wytrawnym to sobie może pomarzyć między jednym ciastkiem a drugim, pożeranym regularnie na ból przekwitania.
Kashia w ogóle nie ma wielu złudzeń. Nadmiar przeszłych wydarzeń wygasił w niej jakiekolwiek wahania, że kiedyś nastanie lepszy świat, w którym lepsza lepszość zagości na stałe i wszyscy będą błogosławieni przez sam fakt swojego bycia. Takie bajki to tylko w niebie. Kashia, pomimo wielu zastrzeżeń co do głównych celów Rekonkwisty, dawno odkryła, że jak nie będzie emanować aurą zdecydowania i ostrych sądów, wtopi się automatycznie w globalny trend odrzuconych, którzy żyją karnie wykonując powierzone im zadania, następnie umierają, aby ich obowiązki przejęli równie pokorni co wycofani potomkowie.
A Daniel i Teo dali radę, po czym padli na poduszki rozstrzelani przez wyczerpanie.
– Mięczaki – podsumowała z rzadkim u niej śmiechem, związując ponownie w wielki, spasiony kok swojej metrowej długości blond włosy.
Tymczasem minione doznania nie pozostawiły przestrzeni obojętną. Na suficie utworzył się kożuch z wydychanego dwutlenku węgla. Szyby w oknach gdzieniegdzie popękały od donośnych okrzyków rozkoszy. Zadyszek tchawicy. Materac odetchnął po przeciągającej się w nieskończoność inscenizacji miłości w naturalistycznej wersji. Prześcieradło zwilgotniało w paru miejscach, które momentalnie zesztywniały, jakby je ktoś nakrochmalił.
– Chcę spać!
Nic z tego, Kashiu.
Mężczyźni. Twoi obecni mężczyźni. Na prawo Daniel. Na lewo Teo. Różnią się od siebie charakterologicznie jak owi nowotestamentowi złoczyńcy, oskrzydlający ukrzyżowanego Jezusa Chrystusa. Jeden dobry, drugi zły. Jeden pełen pokory, drugi bełkoczący komiksowe, jakże cyniczne „he, he, he!”. Niedowiarek, abnegat i szyderca, który nawet w obliczu śmierci wykazuje się hardością i złośliwością. Nie trzeba być mistrzem łamigłówek, żeby się domyślić dwuznacznego happy endu, zgodnie z prawidłem dobrze napisanej, umoralniającej bajki. Ten pierwszy dostał obietnicę od Ukrzyżowanego, że za swoją pokorną postawę, a właściwie zawiśnięcie rychło po skonaniu dołączy do Niego i nastanie dlań raj, hulaj dusza po bezkresach nieśmiertelności. Ten drugi musiał przełknąć bezkompromisowy opłatek pogróżki, skoro taki z niego belzebub u kresu żywota, cyniczny, bezkompromisowy Judejczyk gorszy od Filistyna, to czeka go niechybnie ostra czapa. Dwa tysiące lat później niektórzy potraktowali tę Münchhausową wizję dosłownie, choćby niejaki Mel Gibson w filmie Pasja z 2004 roku, więc siedemdziesiąt jeden lat temu, w którym zły, węglopióry ptak, wrona czy kruk, jeden Jahwe wie, dokładnie w osiemdziesiątej minucie i czwartej sekundzie filmu ląduje znienacka na szczycie krzyża i na potwierdzenie słów przyszłego mesjasza, zaczyna wbijać długi dziób w perfidne oczy niedowiarka, szast, prast i złoczyńca kona, nie dość że oszalały z bólu, to niewidomy. Po co mu zresztą oczy w zaświatach?
Kashia nie znosi filmów czy ebookstories, zwanych kiedyś książkami, w których pokazywany lub opisywany jest przebieg snu. Jakby reżyser czy pisarz, zamiast ująć odbiorców fabułą, poszedł na skróty i zaraz na dzień dobry dla wywołania szokującego efektu trywialnie w spodnie sobie popuścił.
Kashia wie, że już nie uśnie. Mężczyźni mogą ją kusić swoimi beztrosko rozłożonymi ciałami. Pośladki, członki i kończyny w pełni odprężone, ona zaś spięta, przełyka ślinę, dotyka skroni, chyba gorączkuje, nie, to nie zapalenie, to wkurw, który ją nie tylko obudził, ale jeszcze podwójnie wkurwił.
Tak, od teraz będzie wulgarna, jeśli trzeba. Słowa to kule. Usta to pistolety. Jej mózg to fabryka broni.
Każdego rodzaju.
Kashia ma co najmniej dwa powody, żeby nie spać.
Pierwszy: wynik wyborów. O godzinie 21. wszystkie serwisy informacyjne Autonomii Polskiej podały oficjalny wynik wyborów i trzech głównych zwycięzców:
39,5% – Blok Narodowych Konserwatystów
26,9% – Stowarzyszenie Islamskie „Oddanie i Wiara”
15,7% – Krytyka Lewicowa im. Sł. Sierakowskiego
Kashia, Daniel i Teo zaniemówili. Zaczopowało im usta. Oddychali nosami.
Siedzieli na obłożonej czerwonym skajem sofie, siedzieli wręcz zahipnotyzowani, żywiąc się ze zdenerwowania skórkami paznokci zamiast nachosami. Na tele®visierze max3D, na całej długości i szerokości pojawiły się rozpromienione twarze liderów zwycięskich partii. Dziękowali wyborcom za głosy, obiecując radykalnie lepszą przyszłość, z zastrzeżeniem, że podobnie jak to się stało minionej wiosny w Autonomii Skandynawskiej, przeprowadzą reformy zgodnie z założeniami swoich programów politycznych.
Historia nie stoi w miejscu, niemals Stillstand, immer vorwärts, bez przerw, zawsze do przodu, jak pisał w swoich dziennikach nazistowski propagandzista Goebbels w listopadzie 1933. Do dziś nieprześcigniony wzór dla młodszych braci robiących w religii, polityce i reklamie. Zmiany są konieczne, zapowiadali partyjniacy. Jeśli ich propozycje uzdrowienia sytuacji Autonomii Polskiej komuś się nie podobają, mógł głosować przeciw. Skoro przegrał, przykro im, taka jest… demokracja. Oni są, powtarzali zgodnie mimo teologicznych różnic między Panem Bogiem a Allahem, wyrazicielami aktualnych potrzeb społecznych.
Oni: Konstantyn Kowalczyk, przywódca Bloku Narodowych Konserwatystów oraz Abdullah Nowak-Öcalan, emir Stowarzyszenia Islamskiego „Oddanie i Wiara”.
Prawda to nie coś, co wygrywa samo przez się, trzeba o nią zabiegać, promować, konkurować z innymi prawdami. Tutaj mamy do czynienia z bezprecedensowym dojściem do władzy przez zantagonizowane religijnie, lecz sprzymierzone etycznie ugrupowania. Co z tego wyjdzie, tego bogowie czczeni przez zwolenników obu partii nie przewidzą, dopowiadali cierpko komentatorzy, uploadując swoje opinie na wszystkich dostępnych platformach medialnych.
Optymiści doszukiwali się w zwycięstwie dwóch wiodących ugrupowań nowej odsłony roli Autonomii Polskiej w Obszarze Unii Europejskiej, której grozi realna secesja ze strony Autonomii Skandynawskiej. Tam od około dwudziestu lat polityczną większość stanowią organizacje popierane i zasilane przez prawnuków emigrantów. Samych Skandynawów, których rodzice byli rodzonymi Islandczykami, Duńczykami, Norwegami, Szwedami i Finami, ostało się około dwadzieścia pięć milionów, pozostałe pięćdziesiąt milionów wykazuje afrykańskie oraz bliskowschodnie pochodzenie. Nie byłoby w tym niczego dziwnego, takie są nieuchronne prawidła demografii, kiedy jedni się rozmnażają, a drudzy niekoniecznie, gdyby nie fakt, że czwarte pokolenie dawnych przybyszów od dłuższego czasu zamierzało jawnie znieść ustrój demokratyczny, ukrócić prawa kobiet i wprowadzić legalny apartheid dla potomków Wikingów. Najbardziej zszokowało to Szwedów i Norwegów. Ci ostatni, w ferworze irracjonalnego, ksenofobicznego buntu zaczęli stawiać nielegalnie pomniki psychopatycznemu zbrodniarzowi z przeszłości, Andersowi Breivikowi (po jego śmierci skremowane szczątki zostały złożone w utajnionym miejscu albo rozsypane przy jednym z tysiąca fiordów, żeby uniknąć pielgrzymek rechtsekstremistów), który w 2011 roku zaatakował siedzibę premiera, zabijając 8 osób, następnie popłynął na wyspę Utøya, gdzie zastrzelił 69 uczestników młodzieżówki norweskiej Partii Pracy.
Sytuacja radykalizowała się z miesiąca na miesiąc, uczeni w piśmie przecierali oczy, widząc słupki poparcia dla wdrażania tzw. antynordyckich praw, wykluczających dawną supremację szeroko pojętej kultury północnej. Doszło do tego, że ekstremistyczne ruchy panislamskie chciały zakazać retropopmuzyki nawet w wykonaniu takich artystów jak ABBA, słynnej grupy z końca 20. wieku czy hardrockowej Europe. Utożsamiano je, łącznie z wykonawcami popularnego na tej szerokości geograficznej blackmetalu, z hedonistycznym, ultraliberalnym trendem rozmontowywania instytucji rodziny, wiary i państwowości jako takiej.
– Że niby przeprowadzą reformy zgodnie z założeniami swoich programów politycznych? Fanatycy spod znaku krzyża i półksiężyca! – Teo nie wytrzymał i jak ostatni dzikus rzucił butelką piwa w ścianę. Normalnie to Kashia pokazałby mu drzwi, a na do widzenia potraktowała z buta. Nie tym razem.
Milczeli. Ciężko się im zrobiło. Powietrze zgęstniało, jakby ktoś chciał zrobić z niego naleśniki z dodatkiem roztopionej miedzi. Zastygli w niedowierzaniu, że to, co od dawna obwieszczano, właśnie dzieje się na ich oczach.
Że to dopiero początek końca.
Frakcja Wolności, ugrupowanie, którego jednostkę bojową stanowi nielegalna z założenia Rekonkwista, nie dostało się do parlamentu. Zabrakło jednej piątej procenta. Przeklęta matematyka, tnąca z konsekwencją gilotyny. Resztę foteli obsadziły planktonowe stronnictwa, idealne do wchłonięcia przez rządzących, aby ustanowić absolutną większość przez co najmniej kilka kadencji. Czyli że raz zdobytej władzy tak szybko nie oddamy. Albo wcale.
Frakcja Wolności, jeszcze dekadę temu wiodąca siła polityczna, zawsze udzielała się ofiarnie w obradach, wpływając mniej lub bardziej na ważkie uchwały. Zmieniły się trendy, zmienił się elektorat. Co na obrzeżach, przesunęło się do centrum, co w centrum, wyparte zostało na obrzeża, z tym wyjątkiem, że nie tyle wyparte, ile bezceremonialnie wykopane.
– Wydaje mi się, że gdyby nie Rekonkwista, nasza partia… przekroczyłaby próg wyborczy.
– I ty to mówisz?! – Teo skarcił starszego kolegę, kochanka jego dziewczyny.
– Ja to mówię! – odpowiedział ostro Daniel, patrząc wyzywająco w oczy kochanka jego dziewczyny. – Mielibyśmy przynajmniej siedmiu przedstawicieli.
– Ty, ty, który mnie zwerbowałeś?! – Teo zastukał zgiętym palcem wskazującym w swoją klatę.
– Młody, proszę, nie pouczaj mnie. Sam widzisz, że nie ułatwiamy sobie zadania. Kto miał na nas głosować? Większość, sam wiesz, idzie w mainstream. Udaje nie wiadomo jak zgodnych i poczciwych.
– Proszę!
– To mi wytłumacz, droga wolna – Daniel westchnął wyniośle.
Teo nie odpowiedział. Rozczochrał nieistniejące włosy i sięgnął po drugą butelkę. Daniel podał mu otwieracz. Milczeli, pociągając nosami, co miało jasno powiedzieć, że na razie nie mają nic do powiedzenia.
Od kilkunastu lat, w miarę pogłębiającego się kryzysu demograficznego – niepohamowanej rozrodczości, pomimo apeli i akcji ONZ, żeby ją ograniczać wszelkimi środkami, w przeciwnym razie planecie grozi biologiczna zagłada, a kiełkujące dopiero minikolonie na Księżycu nie rozwiążą problemu, jak Ziemia długa i szeroka – jednostki biologiczne o zróżnicowanym miksie kolorystycznym wypierały te o jednorodnym. Tak działo się nie tylko na Obszarze Unii Europejskiej, również w jej rozlicznych satelitach politycznych i koloniach gospodarczych. Procesowi temu towarzyszył paradoksalnie renesans ruchów rasistowskich: białych, czarnych, żółtych. Państwa narodowe stopniowo traciły na znaczeniu, ich rolę zaczęły przejmować konglomeraty ras wraz ze swoim kulturowym, religijnym i szeroko pojętym mentalnym zapleczem. Niezależnie od radykalnych trendów wstrząsająca dla współczesnych stała się wzmożona ekspansja Zjednoczonych Emiratów i Kalifatów Arabskich, które obecnie rozciągają się od Oceanu Atlantyckiego, tam, gdzie kiedyś było Maroko, po Kaukaz i granice Hindistanu. Z dnia na dzień mnóstwo organizacji na Obszarze Unii Europejskiej, sympatyzujących z Emiratami i Kalifatami, otrzymało od nich ogromne wsparcie finansowe, a największe Autonomia Skandynawska. Nikt nie ukrywał celu takiego działania: zdominowanie rządu oraz naczelnych instytucji Autonomii poprzez wprowadzenie podległych sobie ideologicznie przedstawicieli. Oznaczało to wypowiedzenie wojny. Drugiej Wojny Arabsko-Europejskiej. Po kilku dekadach względnego pokoju. Pierwsza Wojna, datowana mniej więcej od 2013, wraz z powstaniem Państwa Islamskiego na terenie Iraku i Syrii, a potem jego stopniowym upadkiem, de facto trwała prawie piętnaście lat, także na terenie Unii. Wygasała i znów się rozpalała, pochłaniając kolejne pokolenia zindoktrynowanych bojowników. Zjednoczone Emiraty i Kalifaty Arabskie miały jeden cel: stworzenie nowego, globalnego organizmu w imię jedności oraz ekonomicznej ekspansji. Bez względu na konflikt z równie potężnym kolosem, choć podobno na glinianych nogach – Obszarem Unii Europejskiej.
– Ja ci dziś nic nie wytłumaczę – odezwał się w końcu Teo. – Nie gniewaj się, ja chyba opadłem z sił. – Teo wskazał na zaktualizowane paski wyniku wyborów.
Sprawa była oczywista. Popierane przez Emiraty i Kalifaty Stowarzyszenie Islamskie „Oddanie i Wiara” osiągnęło historyczny wynik, na dodatek Blok Narodowych Konserwatystów, kiedyś im nieprzychylny, teraz poczuł ducha czasu, tak zwaną konieczność dziejową, by zjednoczyć się w imię władzy i posad z dotychczasowymi przeciwnikami.
Mężczyźni zasępili się, wpatrzeni przed siebie, ich oczy zanurzone w czarnej przyszłości. A Kashia wstała. Przeszła do części kuchennej salonu, otworzyła coolera, wyjęła wspomnianą wódkę, wyszperała dodatki na popicie, parę snaków, parę niewidzialnych całusów dla swoich mężczyzn.
Wynik wyborów był zarazem rozkazem. Jednoznacznym i nie do odwołania. Zgodnie z zapowiedziami podczas kampanii, Blok Narodowych Konserwatystów utworzy rząd dzięki wsparciu Stowarzyszenia Islamskiego „Oddanie i Wiara”. Obie partie zapowiedziały weryfikację traktatów Autonomii Polskiej w Obszarze Unii Europejskiej. Jeśli połączą siły z reżimami Autonomii Skandynawskiej, zdominowanej przez postmuzułmańskie ugrupowania, zapowiada się rewolucyjny na skalę planetarną sojusz fundamentalnego chrześcijaństwa z fundamentalnym islamem. Dwie opcje, jeden cel: likwidacja demokratycznego porządku jako przestarzałego modelu zarządzania organizmem państwowym. To, co wydawało się fikcją literacką, mało realną dystopią, zamienia się w bolesny reportaż w wersji live.
I to był drugi powód, dla którego Kashia się obudziła. Ona, koordynatorka logistyczna bojowej działalności Rekonkwisty, uściślając, Rekonkwisty Aryjsko-Słowiańskiej. RASA, w skrócie dla wtajemniczonych. W nadal używanym aktywnie, choć z licznymi komplikacjami natury biznesowo-lifestylowej języku polskim.
Dla uściślenia: rasa biała. Z konieczności, nie z widzimisię. Czy to nie paradoks, że oni, opowiadający się w naturalny sposób za segregacją biologiczno-kulturową, dołączają w ramach opozycji do obrońców demokracji parlamentarnej oraz unijnej konstytucji gwarantującej każdemu człowiekowi wolność, równość i jako takie braterstwo? Stanowią zbieraninę zgorzkniałych, ideologicznych najemników. Sekciarscy, zajadli, patrzący z wyższością na innych. Jednocześnie wystraszeni, poza prawem, skazani na siebie, uwikłani z konieczności w multimiłosne relacje, zepsuci, rozpustni, niezdolni do uznania konieczności dziejowej, wedle której ci, co stali przez stulecia niżej, poprzez swoją przewagę ilościową, stoją wreszcie wyżej, kreując nowy porządek.
Kashia przełyka ślinę. Czuje, że język jej spuchł, jakby mieliła nim przez całą noc.
Więc to ten dzień. Dzień, którego może nie przeżyć.
Zatem, jeśli zaplanowane uprzednio działania nie zostaną udaremnione przez służby specjalne Autonomii Polskiej, wieczorem ona, Daniel i Teo przeprowadzą zamach ostrzegawczy. Zamach, oznaka sprzeciwu i protestu. Zamach na architektoniczne symbole nowej władzy – Świątynię Opatrzności Bożej oraz Wielki Meczet Odnowy Duchowej w superpolii City Warsaw.
Zadanie z pozoru niewykonalne, ryzykowne. Lecz nieuchronne. Jeśli nie zaznaczą swojego terytorium niezależności, Rekonkwista przejdzie do niechlubnej historii. Jej członkowie wylądują w ośrodkach resocjalizacji ideologicznej, które w latach trzydziestych i czterdziestych minionego wieku nazywane były obozami koncentracyjnymi. Dzisiaj mówią na nie CRO, Centra Rewitalizacji Obywatelskiej. Podobno pełna higiena. Nikogo się tu nie gazuje ani nie pali w piecach. Po prostu stopniowo pozbawia wszelkich praw, uzmysławiając delikwentowi, że jeszcze chwila, a pasikonik jest większą szychą w świecie przyrody niż on, człowiek. W nadmiarze innych ludzi troska o nasze ego stała się najwyższą wartością, przy której dekalog czy inne prawidła hegemonicznych kultów wydają się moralną wyprawką dla przedszkola życiowego.
– W CRO implikuje się w dupska wielkie zastrzyki z dawką obezwładniającej tolerancji, a tak naprawdę debilnej uległości – podsumowuje Daniel. Z poetycką swadą maluje słowami sytuację ich osaczenia. Sądy są dla kryminalistów, dla terrorystów jest czapa. – Pamiętacie lewacką RAF? Baadera i Meinhof wykończyli w areszcie. Albo pomogli, albo nie przeszkadzali w popełnieniu samobójstwa. Nie mam złudzeń, CRO jest przykrywką dla znacznie gorszych akcji.
– Wychodzisz na prostą, mistrzu – śmieje się Teo. – Cały ty. Ni krzty, no, tej, no, moralności.
– Moralność to sobie wstaw do piekarnika i nastaw 200 stopni cnoty. Zobaczysz, co upichcisz.
Dopiero po tych słowach mogą odreagować i oddać się sobie w trójkę. A teraz finisz. Oczy Kashi błądzą po sypialni z psią gorliwością reflektora. Odzyskuje regularny oddech. Już nie chce być muchą. Ani nikim innym. Jest Kashią. Bojowniczką Rekonkwisty. Brzmi patetycznie. Kiedy poznasz szczegóły, przestaniesz tak myśleć, przytłoczony pogmatwanymi faktami. Długo mi opowiadała, ile zdarzeń doprowadziło ją do obecnej sytuacji. Niezależnie od powikłań w życiu prywatnym, zawsze miała świadomość, że to drugi plan. Podległy pierwszemu, gdzie rozdawane są główne role. Wiadomo, postęp, prawa człowieka, uwznioślone hasła, a jak co do czego, kobieta zawsze dostaje w dupę, podkreśliła Kashia. U narodów uwikłanych w prymitywne wierzenia, wzmocnione trudną do rozbicia tradycją przemocy z dawnych wieków, kobieta dostaje w dupę podwójnie, nie, zazwyczaj potrójnie, synu.
Kashia opuszcza łóżko. Sto siedemdziesiąt centymetrów nagości. Włosy niczym firanki zasłaniają jej połowę pośladków. Kasia podchodzi do okna. City Warsaw mruga do niej tysiącami światełek. Miasto, które cierpi na bezsenność. Kashia odwraca się w stronę na Daniela i Teo. Gdyby się obudzili, mieliby niezłego stracha. Oto postawna kobieta z podniesionymi demonicznie rękami. Powiedziałaby im na dzień dobry:
– Za często karmiłam się miłością, aby obawiać się, że umrę zagłodzona przez samotność. Kto ją wybiera, ma pół mózgu. Jeśli umierać, to wspólnie. Co wy na to?
Czas obudzić chłopaków. Ktoś musi zrobić jej śniadanie. To nic, że o szóstej rano. Szkoda dnia, skoro może zakończyć się znacznie wcześniej niż przed północą. Niech żyje miłość, potem nienawiść.
Czy jednak przerwany sen to nie mane, tekel, fares, złowieszczy znak?
[ilustracja: Ola Wasilewska]
Tekst dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska (CC BY 3.0 PL).
Dawid Kornaga
Ur. 1975. Autor ośmiu powieści, w tym kontrowersyjnej Gangreny, nominowanej w 2005 do Paszportu Polityki. W 2014 wydał Berlinawę, historię dwóch kobiet – kochliwej tłumaczki Oli oraz czynnej neonazistki Uli. Rozgrywająca się w przestrzeni między Warszawą a Berlinem ta epicka powieść w obrazowy sposób dotyka współczesnych problemów, m.in. konfliktów rasowych i kryzysu klasycznych związków. Kornaga był również pomysłodawcą i redaktorem tomu opowiadań Piątek, 2:45 oraz współautorem polsko-norweskiej antologii Podróż na północ/Mot Nord. W 2011 roku otrzymał międzynarodowe stypendium twórcze Dagny, przyznane przez Stowarzyszenie Willa Decjusza. Jest też stypendystą Instytutu Goethego. Przez kilka lat pisał felietony dla pisma lifestylowo-kulturalnego „Hiro”. Uzależniony od gwaru miasta, różnorodności i wszystkiego, co skraca życie w przyjemny sposób.
Zobacz inne teksty autora: Dawid Kornaga
Prozy i inne formy
Z tej samej kategorii: