Trzeci grzech główny
Z podmiotu przez przedmiot do mapy odlotu.
Z pełnym miotem przedstawień śpiewu gromadnego.
W zgodny rytm języka. Niechętni. Do powrotu
w kulkę o średnicy tła. Gdzie niebo
to tektura, a kurs jednym cięciem rozerwano
w pół. Dziękują ojczyźnie za ojców od klęski.
Patronów i świętych. Wiewiórki, które cicho
palą się na drzewach. Płytki krwi na ręczniku.
Myją wzajemnie twarze, by sól weszła w oczy,
i wzeszli ociemniali, gdy wejdzie królowa.
Gdy cień minie, strup zleje się w rzeźbę o
wielu odcieniach i znajomym końcu: układ
braw od nieznanego im jeszcze urojenia.
Ćmy, która będzie go toczyć w stronę balastu.
Terra incognita
Wychodzę na światło dzienne i już wiem,
że zatriumfuje organizm, pies w oknie i ogon kota.
Popsuł mi się telefon. Bez ciebie nie idę – stwierdził ten
idiota, który dba o pamięć i ostatnie dni karnawału
w cipie.
Duszne lato, duszny koniec czerwca. Ten sam tandem
duszący nieboskłon. Ku czemu się skłaniam? Pozostało
jeszcze kilka pogańskich nawyków, mnóstwo sekund
tanga i nowe imperium, z którym się obnoszę.
Nie mam zdolności trwania i buduję mur. Za nim
szpital wojskowy, gdzie mogę szlifować warsztat onanisty
i wytłoczony olej lać na wygwizdowo.
Zgubiony w rejestrze
chodzę na plecach, podrzucam, i bawię się światłem.
Pierwszy grzech główny
Zawsze będzie wybór między tobą a mną;
piątkiem a sobotą; kuchnią a pokojem;
porą roku i dnia. Między tektoniką
ruchów w miniaturze a rytuałem
pobudek, zestawem lęków po terminie.
Zawsze będzie rysa podle urodzonych,
pęcherzyk powietrza, który hodujemy
jak efemerydę do seansów roztopień,
do wód tożsamości. Tlen dla preambuły,
z którą wchodzimy znieczuleni i wierni
w nerwowe słońce i systemy grzewcze
– w zdradliwe ogrody. Niespokojną hordę
składającą swą ikrę tam, gdzie nie ma już
wyboru między mną a mną – w czarnej żyłce.