Święty Atanazy zmiłuj się nade mną

I cóż można począć, gdy słów zaczyna brakować, a i myśli jakieś już nie na swoim miejscu? Na Żoliborz, na Żoliborz, jak to śpiewa Muniek Staszczyk: zielony Żoliborz, pieprzony Żoliborz. Kolega rzekł, że tam są najfajniejsze burdele, lupanary raczej. Więc jadę metrem i wysiadam z pierwszego wagonika wprost na ulicę Słowackiego. Kręcę się wte i wewte, pomyślałem nawet, że może by na drugą stronę ulicy przejść, choć na drodze zgiełkliwie. Bo gdzie tu szukać uciech? Krok do przodu, krok do tyłu, a tu masz, ujrzałem Adama, który wygląda, jakby był przygnieciony meteorytem Catellana. Uściskaliśmy się i ruszyliśmy do niego, bo zaprosił. Idzie się i idzie, i idzie, i idzie, aż w końcu słuszna klatka schodowa, i hop, jesteśmy w jego mieszkaniu. – …u mnie podobnie jak u ciebie nie ma na czym usiąść ale może to i lepiej albo wcale nienajgorzej[1] Śrubka popuściła i całe krzesło w rozsypce. – Nie ma sprawy, mogę tę śrubkę szybko przykręcić, tylko się rozpłaszczę, zaraz zrobi się całkiem rozkosznie. Gwałtem poradziłem sobie z wkrętem, gdyż Adam równie prędko podał mi śrubokręt, po czym usiadłem, gdyż równie kategorycznie kazał mi spocząć, żebym sobie zapalił papierosa. On tymczasem podszedł do konsoli i głośniej nastawił muzykę. – Rozpoznaję tego walca, to Walc Mesfisto. – …i jednak stary Horowitz bije tu wszystkich na głowę. Stary Żyd Ukraiński… Spojrzałem na biurko i ujrzałem tort, chyba tort, bo raczej nie książkę, chociaż nade wszystko mógłby to być fortepian. Sądząc po wisience wieńczącej dzieło, tort ten bez okazji wprost z cukierni Dołęgi-Mostowicza przywędrował. Ciastka z kremem już nikomu nie wystarczą. Gdy tak dokładnie przyglądam się tortowi, wyraźnie widać, że cała dookolna rzeczywistość przekładana jest na język liryki tylko po to, by móc wziąć się za bary z deszczem, ze śniegiem, z florą i fauną, i żeby nie widzieć ciągle wszystkiego w czarnych barwach, gdy atramentu tu i ówdzie także nie brakuje. Jakiś pogłos. Zacząłem zastanawiać się, z czego Adam może żyć, gdyż wybitna twórczość nie daje chleba na pieńku. Może więc wiąże koniec z końcem, zajmując się „krytyką”. Gdy wyszedł do kuchni, kolejny raz spojrzałem na tort przełożony dwoma masami. Sięgnąłem brudnym palcem do jednej z nich i nabrałem na paznokieć. Kremowa, czekoladowa, coś jakby jedna z epifanii Joyce’a:

nawet nie tyle myśli, co wklęśnięcia (gniazda),
domy schadzek, czy raczej domy nieprzytomnych spojrzeń,
które za drugim razem są już zupełnie ślepe

Oto błysk objawienia. Ale czego? Nie umiem dotrzeć do stałego miejsca. Może to powrót do siebie, bo i tak wiadomo, że nie zdarzy się już nic. Nic prócz śmierci. Do sedna sprawy dochodzi się opłotkami, choćby opłotki były proste. Ciasto tego tortu to rodzaj nieskończonej przestrzeni. Niewymierna powierzchnia, kompletna odległość i mierzalna bliskość. Widać, jak robi się wszystko, żeby tu nie było tam, żeby tam nie było tu.

Adam wrócił z kuchni, trzymając w dłoniach Perły, perełki chyba, gdyż niewątpliwie raczyć się będziemy złocistym napojem. Stawiając butelki na podręcznym regaliku, powiedział, że niebawem powinna pojawić się Cichoń i pójdziemy nad Wisłę popatrzyć, jak rzeka toczy się swoim utartym nurtem, a Cały świat zbiera się dookoła, w ustawicznym ruchu jak gniazdo os, wylęgarnia kłujących wrzecion, baloników! Kiedyś Kopeć pokazała mu takie piękne miejsce, że należy koniecznie je zobaczyć. Teraz ja opuściłem Adama, żeby skorzystać z ubikacji – śmiertelny, porzucony, skończony, pozbawiony nadziei. Woda w muszli klozetowej leje się strumieniem, jakby cała łazienka była jednym wielkim autem strażackim. Pomyślałem o torcie, o tym, jak bardzo poezja naszykowana przez Adama jest intensywnie subiektywna. Ważnym gestem jest tworzenie naznaczone muzycznością, gdzie wszędzie pełno temp i nastrojów. Tort pełen jest bakalii – skojarzeń, refleksji i przypomnień. Fenomenalna pamięć słuchowa i wzrokowa co chwilę dają znać o sobie i przydają specyficznego aromatu, gam kolorów. Kiedy wróciłem do pokoju, Adam stwierdził, że za dużo tej słodyczy wokół, i zapytał, czy zjadłbym coś innego, choć zastrzegł, że nie ma dużego wyboru. Odpowiedziałem, że może być byle co. – O ile byle czym jest twaróg, masło, razowy chleb. – Dodał jeszcze, że tak zaproponowany jadłospis wymaga innej muzyki, więc słuchać będziemy teraz Elę Mielczarek z jej „Hotelem Grand”. Podszedłem do okna i uchyliłem je, gdyż nazbierało się sporo dymu z papierosów; jak to mówią: siekierę można by zawiesić… wiatr uderzył i wywiał cały popiół z popielniczki… na pastwę jałowego jutra. Na deser postanowiłem spróbować drugiej masy tortu, tej śmietankowej. Jej sztuczność i jej nietrwałość ukazują się wyraźniej, niczym w błysku szczególnego objawienia. – Nie rozumiem, czemu poszedłem tam czy siam. Niebiosa też milczą w tej sprawie.

Czy wszystko mieszam? Ależ nie. Takie dni mają to do siebie, że myśli się wyłącznie, czego nie powiedzieć. Gdy Adam kolejny raz opuścił pokój, zacząłem przeglądać książki w jego biblioteczce; od naukowych poczynając, poprzez sentymentalne, do czysto fantastycznych. Tematy są różnorodne, od suszenia siana do świętych i bohaterów; od obserwacji ptaków do wędrówki dusz. W jednym punkcie wszakże wszyscy autorzy są zgodni: Adam jest pełen uroku. Czystość, która jest bardzo czysta. Od niechcenia spojrzałem na łóżko. W nogach leży złożona kunsztownie czerwona bawełniana kołderka w sam raz do wózeczka dla lalek. To chyba już zapuszczanie się w stronę dna, więc dobrze, że Adam szybko wrócił z kuchni. – I znowu ten rytuał, mycie kubka, wlewanie wody do dzbanka, co za pospolita nuda. – Skąd ja to znam. Nie mógł też kota odnaleźć, więc powiedziałem, że już czas na mnie, że pewnie na Cichoń się nie doczekamy, a i brat mnie potrzebuje, bo chce, abym pomalował mu jeden z pokoi. – Gdzie mój kot? Wszystko musi zostać nazwane od nowa. Irina, Irina, chodź do nas, pożegnasz się z gościem!

Więc chyba po to się znamy, żeby się kiedyś pożegnać:
Przypadkiem i od niechcenia, i nie na zawsze, a jednak

Ruszyłem w drogę powrotną, absurdalnie i ekstrawagancko szczęśliwy. Pomyślałem jeszcze o datowaniu poszczególnych kawałków tortu. Jaka musi być ogromna determinacja twórcy, by te daty wskazywały na wyróżnienie i niepowtarzalność zdarzeń. Na mego pieska musisz poczekać aż umrę – Kraków, 6.9.03. Lecz teraz, gdy tort został zjedzony, jestem już całkowicie przekonany, że nigdy się nie doczekam na pieska, gdyż on istnieje tylko tak, jak te sardynki w wierszu O’Hary.

Po tygodniu listonosz przyniósł mi przesyłkę z książką Adama Wiedemanna pt: „Domy schadzek”, wydaną przez Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2012. Posłowie: Maciej Topolski.

I tak się rodzą te wszystkie bajki

.

[1] Cytaty pochodzą z książki Adama Wiedemanna „Domy schadzek”.

Waldemar Bawołek

(1962) Prozaik, autor książek: "Delectatio morosa" (Państwowy Instytut Wydawniczy, 1996), "Raz dokoła" (Wydawnictwo Akademickie, Kraków 2005) oraz "Humoreska" (LSW, Warszawa 2012). Od lat korzysta z przychylności ogólnopolskich pism literackich (m.in. "Twórczość", "Kresy", "Fraza", "Fa–art", "Akcent"). Laureat konkursów literackich: "Nowego Nurtu" i Wydawnictwa "Kurpisz", ogólnopolskiego konkursu na powieść lub zbiór opowiadań o tematyce współczesnej Wydawnictwa Zielona Sowa. Mieszka w Ciężkowicach.

Zobacz inne teksty autora:

Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |