Święty Bonifacy,
pomódl się za mnie
Jest tylko mrok, szara godzina. Na niebie pajęczyna błysków rozświetlająca wszystko to, co się jeszcze da – nagłe wybuchy światła. A tam dalej? Tam dalej całość milknie, w mrocznej, lecz jakże spokojnej przestrzeni. Tam dalej nie ma już nic, jedynie koniec świata. I te zaczerwienione oczy zmierzchu. Delikatny fiolet wgryzający się w zakrwawione źrenice chmur. Nagłe błyski nie pozwalają mi patrzeć zbyt daleko, na siną daleką otchłań nocnej przepaści. Za ścianą deszczu nie ma już nic. Po chwili nastał spokój. Ujrzałem dziewczynę, jak rozmawia z osiołkiem, który ją odpędza, zachowując się przy tym jak zmęczony, stary człowiek. A gdy tylko zauważyła, że ją obserwuję, zapytała, jak mam na imię. Lecz ja, po tych wszystkich zajściach, jakie ostatnio miały miejsce w przyrodzie, nie umiem wydobyć z siebie żywego głosu. Patrzę na jej twarz, jak uśmiecha się do mnie. Ona jest tam. A ja tutaj, zagubiony we własnej interpretacji ostatniego postoju, czepiając się teraźniejszości ostatnimi możliwymi środkami, starając się chociaż jeszcze jeden jedyny raz dotknąć nieznanej krainy. Słyszę jej głos w zwiędniętych nutach o bardzo ładnym brzmieniu, lecz świat dopomina się o własne łachmany, o własne kreacje, o swój kolejny szept. I pozostaję znów sam na sam z otaczającym mnie procesem rozkładu, ze zbliżającą się śmiercią. W jej objęciach, w jej czułych pocałunkach obserwuję piękno, które jest tylko jednym z wielu możliwych początków drogi. Rozpętany wcześniej żywioł zmierza ku mnie, śledzi mnie wzrokiem, osądza, obarcza winą, czy też się lituje. Błyskawice się mnożą, światło się natęża, jakby puchnie i rośnie w siłę, w rytm dudniących grzmotów. Przechodzące nade mną chmury, nie zwracając na mnie zupełnie uwagi. Natomiast ja dostrzegam dziewczynę, szybko sunącą po ulicy, umykającą przed nadciągającym deszczem. Zdaje się, że ma świadomość, iż w każdej chwili może stać się dla mnie zasłoną, spisem treści, za którym obowiązuje ład myśli. – Cóż pani robi tutaj o tej porze? – Nie widzisz, jestem sama. – Pewnie straciła grunt pod nogami, poddając się zwątpieniu i bezczynności. Bezceremonialnie zaczęła zapadać się pod ziemię, trzymając długie palce na łatwo osiągalnej powierzchni. Powieki miała wpółprzymknięte. Potem nagle uniosła się w powietrze jak jastrząb. Widać było, że kontakt z powietrzem jest dla niej czymś więcej niż odegraniem się na zacinających z ukosa kroplach deszczu. Podniebny krąg wypełniły grzmoty. Anielski orszak zawrócił spod chmur, zwabiony pierwszymi taktami. Oszołomiony zawieruchą, starałem się określić strukturę dzieła, jego metrum i motywy melodyczne. To, co słychać, nie przypomina niczego znanego. Kakofonia dynamicznie punktowanych szesnastek narastała z wolna w potężniejące crescendo, ale nie opadała, lecz trwała jak tropikalna nawałnica. Cisza, jaka po chwili nastała, czyniła wrażenie czegoś nierzeczywistego. Cała okolica zaczęła szykować się do wielkiego festynu. Na drodze wzmógł się ruch pieszych i rowerowy. Z dala dobiegają odgłosy wygrywanych na festynie melodii. Zjawiła się grupa rozbawionych dziewcząt i chłopców, którzy jak jaskółki obsiedli pobliskie poręcze. Coraz częściej ciszę zakłócają okrzyki i głośne rozmowy. Od czasu do czasu przejeżdżają rowerzyści, co jakiś czas mijają mnie zataczający się młodzieńcy. A więc zaczęła się na nowo stara walka. Stare argumenty, stare sztuczki, stare perswazje, zwracanie uwagi na niezestrojone słowa, przypominanie sobie, że to tylko wyobraźnia, której można pozbyć się w każdej chwili, zmuszanie się do myślenia o czymś oderwanym od rzeczywistości, przekonywanie samego siebie, że to i tak szczęście, że w ogóle się żyje.
Święty Wojciechu,
zmiłuj się nade mną
Tak, tak, widzę dokładnie ten eliptyczny szereg fasad – to przecież nie takie trudne. Z bocznej uliczki wyszła Justyna, lecz nie zauważyła mnie w taki sposób, w jaki bym tego chciał, i pewnie to dlatego, że nie potrafiłem się należycie odezwać – jak zwykle w takich sytuacjach. Mógłbym na przykład zawołać: „Hej, co tam słychać”, lecz nie mam pojęcia jak to zrobić, więc idę za nią, patrzę na jej szeroką spódnicę do kolan, patrzę na łydki, widzę obuwie, jakieś czółenka, albo i co innego. Moje szpiegowanie nie trwa długo, gdyż po chwili Justyna odwróciła się, podeszła i przytuliła się do mnie. Tak bardzo żeśmy się do siebie przytulili, że nic, tylko oddać się sobie nawzajem. Ona otworzyła się bardzo szeroko, wbiła we mnie paznokcie, bym jak najgłębiej mógł wejść w nią. Może by i do czego doszło, ale jakiś kot nas spłoszył. Kot, za którym wysłano pościg, ponieważ okazało się, że ma w pysku mysz kościelną. Więc ten kot nie dał nam zażyć przyjemności, pofolgować sobie. Justyna otrzepała spódnicę i ruszyła z kopyta, diablica. Ja skręciłem w uliczkę, by udać się do domu po nieprzespanej nocy. Mogłoby się wydawać, że to takie proste. Ale nie, bo nagle ktoś wciągnął mnie do warsztatu, pośrodku którego stało łoże Madejowe, a na nim jakiś chłopiec skrępowany leży. Mój przyjaciel z nożem w ręku, pochylony nad chłopcem, zadaje mu ciosy. Im głębiej zatapia ostrze, im więcej zadaje ciosów, tym bardziej chłopiec wydaje się być żywy. Tylko krzyku wokół co niemiara, szlochu i zgrzytania zębów. Ktoś wciska mi narzędzie zbrodni do ręki, bym dokończył dzieła. Jakiś spocony jegomość mówi do mnie, że teraz moja kolej, że jeśli ja nie dokonam cudu, to nie dostąpimy zbawienia. – Poderżnij ofierze gardło, nie ma co zwlekać. – To nie do pomyślenia, żebym był zmuszony wystąpić dzisiaj w roli kata. Kompletnie się do tego nie nadaję. Widzę twarz tego chłopca, widzę jego ciało, jak zwija się z bólu, łzy ma w oczach, samo dotkliwe cierpienie. Mam dosyć tej kaźni, więc przekraczam próg i pędem gnam przed siebie, tylko że nagle czuję, jak jakaś siła mnie zatrzymuje. No tak, łańcuchem jestem przykuty. Łańcuch u lewej nogi dynda długi na kilka metrów. Niedaleko udało mi się uciec. Teraz leżę jak nieżywy na drodze, spodziewając się najgorszych represji. Pociągam za łańcuch, lecz on nie chce puścić. Trudno powiedzieć, gdzie umocowany jest jego drugi koniec. Widzę tylko, jak ciągną się jego ogniwa przez całą długość ciemności, przedzierają się przez pęknięcia, przez szczeliny mojej skóry. Czas już, by się z ziemi pozbierać, tym bardziej, że na wieży kościelnej dzwony się odezwały i przygryzłem sobie język. Dlaczego ciągle wikłam się w jakieś dziwne historie, przekraczam granice tego, co niedozwolone? Jakby to powiedziała moja ciotka: „Jakiś stary, taki głupi”. Zacząłem się śmiać, bo śmiech mnie ogarnął, płynąc przeze mnie ożywczą falą. Śmiałem się do kompletnego osłabienia, wyczerpania, oczyszczenia, pod przedziwną zbieraniną okryć. Wszystko przestało mnie obchodzić. Zbyt wiele form cierpienia, zbyt wiele rzeczywistych predestynacji. Na szczęście dotarłem pod dom organisty. Jeśli uda mi się przejść przez jego posesję, znajdę się na górce, skąd będzie widoczny mój dom. Nie ma na co czekać. Rzuciłem się do przodu z impetem, sądząc, że z łatwością pokonam przeszkodę. Ale nie. Wylądowałem głową w kominie, moja głowa po drugiej stronie komina, dziwnego rusztowania, które w każdej chwili może się zawalić. Organista stoi nade mną i mnie opierdala, że niby co to ja sobie wyobrażam, skoro nie umiem czytać nut. To jego dom i tutaj będzie śpiewał tak, jak mu się podoba, a ja będę tańczył, jak on mi zagra. Nagle usiadł do organów i kazał mi wypierdalać. Toteż błagam go, żeby pozwolił mi przejść przez jego posesję, bo w moim domu złe rzeczy się dzieją, muszę śpieszyć. Mówię organiście, że tylko płot jego przeskoczę, przecież wie, gdzie mieszkam. Skinął głową i uderzył w klawisze. Tymczasem ja stanąłem na skarpie i widzę, jak pod moim domem toczą się walki. Wrzaski słyszę, krzyki. Jeden oddział za drugim podąża, gdy wtem woda pojawiła się niespodziewanie, a jej ogrom i furia były tak zatrważające, że minęła długa chwila, zanim zorientowałem się, że należy się ratować. Skarpa, na której stoję, wcale nie jest bezpiecznym miejscem. Woda rozlewająca się wokół zaraz podejdzie pod sam wierzch. Wszystko wokół jest jedną wielką szaloną kotłowaniną brudnej zieleni i samowolnego hałasu. Fala wody podnosi się powoli i nieubłaganie. Ohydna, ciemnozielona, spieniona, odrażająca fala. Sięga już piersi, trzyma w uścisku, zapiera dech. Za chwilę chwyci za gardło, zdławi tchawicę.
Święty Stanisławie,
módl się za mnie
Miasteczko moje jest Polską, Ojczyzną moją, Ziemią Ojców, z której wyrosłem.
Wszystko, czym jestem, po Bogu – jemu zawdzięczam! Tylko cóż z tego, jeśli dzisiaj widzę przed sobą tylko pustą przestrzeń. Widok ten jest nie do zniesienia. Muszę coś zrobić, wypełnić kadr czymś żywotnym. Niech pojawi się rower, a na nim ja, pedałujący po moście, gdy za mną trąbi samochód. Jest dobrze. Między szprychami przewleka się ciepły wiatr. Nie można być już młodym, tak po prostu. Mój zamiar nie sięga daleko. Chcę naszkicować daleką przeszłość, żeby poprawić sobie samopoczucie. Czy jednak nie jest to zbyt lekkomyślne? A co mi tam, to tylko chęć zapełnienia pustej przestrzeni, takie tam niewinne wspomnienie, nieśmiały rzut oka za siebie. Pierwsza w lewo i zgiełk zostaje za mną, na wprost mam zakurzony horyzont, do którego przyklejam nos, wdrapując się na pagórek. Horyzont nie kryje w sobie niczego, żadnej treści, topografii, tylko zarys rozświetlonej powierzchni, która nic mi nie mówi. Wiatr drażni chmury widoczne naprzeciwko. Pędzę tam, gdzie spodziewam się posiąść życiodajne wspomnienia. Włamuję się bezczelnie do pustego mieszkania, by zostawić ślady na podłodze, dotknąć ścian, na których nie ma już dawno kolorów sprzed lat – ktoś je zatarł i nigdy nie będzie już tak, jak było. Nie wiem tylko, czy to dobry pomysł, aby wdzierać się na siłę do zrujnowanej przez czas zagrody. To chęć baraszkowania po dawnych kątach, w których tyle rzeczy się działo: dzwoniły dzwoneczki, grały pozytywki, goniły się nuty. Otworzyłem drzwi do kuchni. Na piecyku stoją garnki, czysto pomyte. Podłoga zamieciona, w blaszanym wiaderku naszykowany węgiel, obok szczapki drewna. Głosu matki nie słychać, jej upominania, że nie należy bać się śmierci. Chłodno się zrobiło i poczułem się zmęczony, przymknąłem na chwilę powieki i ujrzałem pulsujące serce ojca. Spojrzałem na łóżko stojące obok pieca, krwawa plama rozlewała się po prześcieradle, rozszerzała się i kwitła w oczach. A nie mówiłem, że to nie najlepszy pomysł, by odwiedzić to miejsce. Człowiek spodziewa się samych miłych wspomnień, chce nasycić oczy samym pięknem, a tu masz! Lepiej zrobię, jeśli jak najszybciej wydostanę się stąd. Najłatwiej można wyjść na podwórko. W obejściu kurnik, chlewik i wychodek. Więc to tak wyglądało, niewiele już pamiętam, czas zapierdala i ja razem z nim. Chociaż, gdy spojrzę na ten zaniedbany sad, to widzę zarumienione jabłka, po które wujek Lusiek aż ze Śląska przyjeżdżał. Babka kury dla niego hodowała i króliki. Goniło się za kurczątkami, ach, goniło. Są zdarzenia, które widzi się wyraźnie. Jakaś myśl przemknie, jakiś obraz, zapach się rozejdzie, coś upadnie. Są chwile, gdy pamięć nie zawodzi i nic nie jest w stanie wymazać przeszłości. Jak tej spermy w wychodku. Gdy tam chodziłem za potrzebą, znajdowałem na klepisku białe plamy spermy, które kuzyn tam zostawiał, nie wiedzieć dlaczego. Przecież mógł posprzątać po sobie. Ale on nie. Zapewnie wielką radość sprawiało mu pozostawianie za sobą nasienia. Przerażająca otchłań przeszłego czasu otworzyła się teraz przede mną. Lecz ja już nie pragnę przypominać sobie tamtych chwil. Wóz drabiniasty, stojący na podwórku jakby wyczekiwał na chwilę mojej słabości. Skąd on się tutaj wziął, kto przyciągnął tutaj tę furmankę? Przecież ona nie może tak sobie stać bezczynnie, wahać się. Chcąc nadać zaprzęgowi na powrót jego materialność, wziąłem za dyszel i pociągnąłem z całych sił, wóz potoczył się na ulicę. Dopiero teraz przekonałem się, jaki to ciężar, ta przeszłość. Niestety, ale za dyszel nie dałem rady ciągnąć, więc poszedłem na tył i zacząłem pchać pod górę ten próchniejący wehikuł. Ledwie co daję radę, ale nikt nie chce mi pomóc, sąsiedzi stoją tylko przy bramach i machają do mnie, coś tam pokrzykują, jaki to silny jestem, jaki wspaniały. W połowie drogi miałem już dość, i chyba pani Zarzycka domyśliła się tego, gdyż dostrzegłem w jej ręku spory kamień. Pokazuje mi, żebym pod koło podłożył tę bryłę, to mi ulży. Patrzę na ten kruszeń, przyglądam się, jakiś taki węgielny, połupany, wielokształtny. Mam wątpliwości, czy się nada. I nawet wyraziłem to głośno, co wcale nie było takie głupie, gdyż po chwili dostałem do ręki boską cząsteczkę, zdradzającą istnienie niewidzialnego bytu, który zewsząd nas otacza i przenika, a w dodatku jest niewyczuwalny żadnymi zmysłami. Toteż nie namyślając się zbyt długo, włożyłem tę drobinę pod koło. Nie ma co narzekać, wehikuł ani drgnie, nawet teraz, gdy wskoczyłem na wóz. Wreszcie mam pewność, że nikt mnie stąd już nie porwie i nie zabierze, a ja sam zresztą nigdzie dalej się nie wybieram.
Waldemar Bawołek
(1962) Prozaik, autor książek: "Delectatio morosa" (Państwowy Instytut Wydawniczy, 1996), "Raz dokoła" (Wydawnictwo Akademickie, Kraków 2005) oraz "Humoreska" (LSW, Warszawa 2012). Od lat korzysta z przychylności ogólnopolskich pism literackich (m.in. "Twórczość", "Kresy", "Fraza", "Fa–art", "Akcent"). Laureat konkursów literackich: "Nowego Nurtu" i Wydawnictwa "Kurpisz", ogólnopolskiego konkursu na powieść lub zbiór opowiadań o tematyce współczesnej Wydawnictwa Zielona Sowa. Mieszka w Ciężkowicach.
Zobacz inne teksty autora: Waldemar Bawołek