A gdy to się rozpocznie nie mieć w oczach łez,
tylko się wręcz pogodnie uśmiechać do świata
wziąć za rękę chłopaka póki jeszcze jest (…)
Korporacja M. Podgórnik
Wtorek. Dzień rzucania przekleństw.
Jedziemy pociągiem. Tomek z Martą (Marciniaki) próbują w tym zaduchu usnąć, Sew czyta, ja piszę i słucham PeZeta. Właśnie wyszło „Co mam powiedzieć”.
Wzięliśmy na podróż trochę książek i gazet: „Lampę”, „Galę” i „Show”. Ja, na fali Tochmana, czytam „Sto dni” Bärfussa. Tak, to jest prawdziwy romans na lato, tylko w tle zamiast jeziora – rzeka krwi i studium bezsensowności pomocy dla Afryki. Dobrze jest być Europejczykiem. Jechać nad morze z przyjaciółmi na kampus artystyczny. Od jutra uczymy się Hausa, szkoda, że nie mamy kursu Bantu.
Oflag wygląda tak jak w zeszłym roku, z jedną małą różnicą – koparki pracują nie na dziedzińcu, tylko od strony ulicy. Zanim spokojnie się rozpakujemy i uraczymy piwem, należy się zameldować w biurze festiwalowym. Tam robią najpiękniejsze zdjęcia po tylu godzinach podróży. Mam pokój z Zu i kimś. Jest miło – to tam, gdzie waletowałam w zeszłym roku. Udomawiam półki i szafki.
Przed snem siadamy jeszcze na murku. Zmęczeni, lekko pijani, ciekawi, co dalej. Mam przez chwilę wrażenie, że będzie trudno i ciężko poznać tu ludzi. Zuza powiedziała trafnie: „Żeby odzyskać entuzjazm i przekonać się do tego przedsięwzięcia, należy dobrze się wyspać”. Oczywiście, i jeszcze się zakochać.
Środa. First Day of my life.
Rano realizuję plan. Skoro nie ma jeszcze Darka Foksa, idę na warsztaty Teatru from Poland. Wstaję wcześnie, wkładam różową sukienkę, wybiegam do sklepu. Na pustym dziedzińcu ON. Mogę go sobie zobaczyć, obejrzeć – niech żyją okulary przeciwsłoneczne. Nie podchodzę, nie wiem, czy słyszał, co powiedziałam, jeszcze stać mnie na fajki.
Idziemy plażą, rozmawiamy. Praca u podstaw, Stawa Młyn, czerwony księżyc, (z którego wróżę deszcz i chwilę później zaczyna kropić, ale na szczęście za moment przestaje), Konstelacja, Fort Zachodni, Fort Anioła, budynek na terenie Basenu Północnego.
Nie zdążyliśmy na koncert Ludojada, takiej regionalnej legendy. Może jeszcze będą grać. Kładę się spać i czuję jak nastolatka na kolonii. Marta mówi, że jesteśmy obleśni. Może ma rację. Jutro jedziemy rowerami na stronę niemiecką zobaczyć ich wersję plaży i nadmorskiego kurortu. Wiem, i zasypiając wiem, że zaczynam chorować, a to boli. Między innymi będzie bolał ten palec wskazujący, którym odświeża się pocztę.
Czwartek. ON.
Całą próbę myślę o Nim i tym nieznośnym wieczorze. Rozmarzam się, przysypiam w każdym możliwym momencie na próbie. Szkoda, bo to najfajniejszy dzień, dzień improwizacji i z nich wybiera się scenki do opracowania. I muzyka zaczyna nabierać kształtu, i przedstawienie nabiera kształtu, a mnie w nim nie ma. Nie ma mnie w tym już. Nie ma mnie nigdzie do momentu, gdy jestem na obiedzie… Jak wychodzę z próby, zaczyna się chmurzyć.
No więc po obiedzie jest drzemka.
Potem idę po niego, wdrapuję się, im wyżej, tym wolniej. Co więcej, pukam, ale słyszę, jak koparki i tym podobne sprzęty nawalają, przewalają i borują ku czci nowego asfaltu, więc chwytam za klamkę, a ta puszcza. I stoję jak debil, on się budzi szybko, bo łóżko ma na szczęście naprzeciw drzwi.
Więc jest, i chyba jest dobrze.
Tutaj jak w legolandzie w porównaniu ze Świnoujściem. Żywe kolory, świeże elewacje i wszystko pod linijkę. Trochę ładnie, trochę strasznie. Potem jedziemy do końca ścieżki rowerowej, zatrzymujemy się na linii lasu i wchodzimy na plażę. Jestem zachwycona, zazdrosna, jeszcze bardziej ciekawa, ale wtedy to my szukamy już drogi w lesie, która doprowadzi nas do naszych rowerów. Wracamy, jedziemy prawie oddzielnie.
Wieczorem w centrali osławiona, wypaszportowana w połowie NIWEA. Jest bosko. Część koncertu grana jest po ciemku albo tylko z chwilowymi przebłyskami, więc można bezkarnie się całować i słuchać melorecytacji zaczynających się m.in. od „No”. Co więcej, chyba się nigdy nie dowiem, czy naprawdę na próbie „było trzy razy głośniej”.
W centralowym ogródku jeszcze przed koncertem siedział już prowadzący sekcji literackiej, czyli mój prowadzący, Darek Foks.
Piątek. Dzień odpoczynku.
Dzień rozpoczyna On i salwa na koparkę, spycharkę czy coś tam. Idę się wykąpać, on robi śniadanie, wszystko jest w biegu i spóźnione. Smaruje mi bułki masełkiem, mimo że sam już dawno zjadł. Dobijam spóźniona i zmęczona. Spektakl o „Odpoczywaniu”… Przebieramy się, próbujemy… Do naszego zestawu muzycznego dołączają perkusiści.
Nieco po dwunastej udaje mi się wyrwać na pierwsze warsztatowe spotkanie z Darkiem Foksem. Najpierw papieros, potem sala i zadania. Gdy wracam na próbę, krótkie markowanie sytuacji, malujemy się i przebieramy. Joanna maluje mi serduszko na czole… Wymiękam. Kreuję najbardziej zdystansowanego ludzika w przedstawieniu, dla ułatwienia nazwanego Gertrudą, a bardziej słodziuchnie wyglądać nie mogę.
Po obiedzie sjesta. Wino i laptop. Emilka zaczęła robić plakaty, bo Zbyszek i Cezary potrzebują wrażliwej wokalistki. Anons kończy się tyko na wrażliwej. Na drzwiach oficjalnie zostaje wywieszony plakat głoszący, że tu jest kastingroom. Chłopcy ćwiczą tekst Cezarego – Zbyszek śpiewa, On gwiżdże. Czy smutno Ci beze mnie?/ Czy serce w bliznach masz?/ Czy czujesz to wzajemnie?/ Kiedy mnie poznasz?/ Czy wierzysz/ Czy wierzysz we mnie?/ Wierzę/ Wierzę, że istniejesz. Potem śpiewają różne inne takie powiem szczerze, że zachwyt mnie bierze.
Wieczorem najbardziej fantastyczny, najlepiej nagłośniony koncert zespołu SzaZa. Zelmer jest kosmitą.
Po koncercie podchodzimy do Szamburskiego. Obiecuje w Centrali za barem zostawić płytę.
Sobota. Jak zostałam sekretarzem redakcji.
Zaczynamy coś kolejny raz. Jest kolejny dzień z sekwencją, ja idę pod prysznic, On idzie po śniadanie.
Potem warsztaty z Darkiem Foksem w MDK-u. Czyta nam fragmenty wykładów Zadie Smith. Rozmawiamy o pierwszych wierszach. Zgłaszam się na ochotnika, by zostać sekretarzem redakcji „Torpedy Ludu”, naszej małej kolonijnej gazetki z literaturą.
Kiedy wracam, On szaleje z tekstem. Ja szaleję ze zmywaczem i nową warstwą lakieru. Jemy obiad. Dzień już prawie dla nas. Wybieramy się na Klancyka, mam już swoje biurko, Slam będzie najpewniej w poniedziałek.
Nie ma nas dla innych.
Niedziela. Czas kotleta i supermarketu, czyli niedziela po polsku.
Dobry dzień.
On sprawił się świetnie w roli kelnera. Najbardziej popularna była Pomidorówka czyli la tomatina Zuzy. Myślę, że mieliśmy jeden z najfajniejszych odbiorów.
Poniedziałek. Dzień, w którym zostałam gwiazdeczką.
Rano mały ratunek, więcej czasu na pracę, warsztaty są odwołane. Są do pozbierania teksty, jest do przygotowania slam, jest do napisania zadanie konkursowe. Plakaty, teksty, przyrządy do zliczania, próby gitarowo-gwizdowe. Po obiedzie krótki wypad na Basen Północny. On atakuje górę kamieni. Sprejuje. Komary bywają łaskawe.
W międzyczasie do Maluchów przyjeżdża Kerbuś. Marta Jankowska ze względu na kontuzję wyjeżdża, a na jej miejsce melduje się Alma, śliczna asystentka rzeczniczki prasowej FAMY.
Szykuje się dobry wieczór wraz z porankiem na plaży. Najpierw jest w Centrali koncert zespołu Lans Makabr. Niezwykły. Instrumenty smyczkowe i elektronika oraz fajne wizualizacje. Potem przejście do Konstelacji, Fort Zachodni. Długi miły spacer chmarą, tłumem. Piękna przestrzeń… Najpierw Czarno Istnieniu, czyli grupa pod wezwaniem Cezarego. Od piosenek, poprzez magiczne sztuczki do alternatywnej językowo sceny balkonowej z „Romea i Juli”. Następnie szlagier „Istniejesz” wraz ze szczęśliwie odnalezioną wrażliwą. Potem już tylko Zbyszkowy recital wraz z wiernym gwizdaczem.
W okolicach 1.00 rozpoczynamy slam. Dzięki sile improwizujących par i grup oraz gwardii poetyckiej w osobie Marty, Zuzy, a także Seweryna, slam wychodzi. Tylko raz dostałam papierkiem jako prowadząca. Wygrała improwizująca sekcja elektroniczna Lans Makabr.
Wtorek. Na całym Oflagu ONI, czyli FAMA FAMie zgotowała ten los.
Krótki, za krótki sen. Praktycznie chwyciłam laptopa i w piżamie pomaszerowałam na warsztaty. Wynik taki, że następne dni do czwartku pewnie spędzę z „Torpedą Ludu”.
Po południu, chyba w trybie odreagowania, same dobre rzeczy: powstaje obozowy szlagier „Liść na na na”, składana jest gazetka, na kolacje są ryby, a z ryb jest plakat.
Środa. Z duszą na ramieniu.
Tylko On, składanie gazetki, nie ma zajęć. Jest plaża nudystów, przedtem plaża dla psów i teatr KTO poza konkursem. Polecany, polecany i… zbliżanie się do kolejnych epilogów.
Zaciskanie powiek zostało.
Czwartek. Wszystko się kończy, czyli „Torpeda Ludu” na rynku.
Wczorajszy dzień skończył się na łzach, dzisiejszy się od nich zaczyna. I dzień zaczyna się też od „Torpedy Ludu”.
Wracam na Oflag, a jego nie ma. Nie ma. Co za histeria.
Udaje nam się zdążyć na Bydgoszcz Klezmer Band, a to są pokłady szczęścia niewyczerpane, więc sobie hasamy uprzednio luknąwszy, czy TV Słowianin nie nagrywa. Po koncercie idziemy z nimi pogadać. Dostają ode mnie jabłko.
Następny zespół, czyli Colt Headed Dog, jest tak nieznośny i kakofoniczny, że integrujemy się chyba z jednym z jurorów, i do tego tubylców. Rozmawia się cudownie. On nam opowiada historię Świnoujścia, latarni, osad oraz FAM lat 80. Słuchamy jego starych tekstów punkowych i jest nam bardzo miło. To wszystko trwa jeszcze w autokarze, autokarze do Konstelacji.
A tam, w Forcie Zachodnim odbywa się nie tylko finał Famy Udomowionej. Dziewczyny dają czadu, nie tylko Emilia czy Sara. Jest niby klimat lat 20., są stoliki do pokera (przegrywam pierwsza) czy dubbing niemych filmów.
Przed snem na drzwiach toalety czytam historię o dzikach, które zostały ze Świnoujścia wywiezione, bo przeszkadzały turystom, ale wróciły, bo nie są głupie.
Piątek. Dzień bezpański.
Dziś rano wyjechał. Zresztą, wszyscy już prawie wyjeżdżają. Ktoś w nocy rozrzucił asfaltowe kostki, na których napisany była wiersz Kapeli. Aż dziwne, że nikt wcześniej nie użył tych liter do napisania „dupa”.
Ten moment podróży promem zawsze mnie cieszy. Można usiąść na schodkach i poczuć. Na koniec zapytał, czy się nie zgubię, czy trafię. Trafiłam, ale przeszłam miastem, którego, okazało się, nie znam.
Na oflagu cisza. Na placu pojawiły się tekturowe dziki. Oczekiwanie do obiadu. Czuję się bezpańsko.
Potem zaczyna się finał Foto Baji – koncept prosty: część ludzi pracuje z Michałem Zabłockim i pisze rymowane bajki (od 30 do 40 wersów, układ rymów ab, ab, morał w układzie aa, bb), część biega po Świnoujściu z Tomaszem Sikorą i robi do tekstów zdjęcia. Efekt super.
Na finał dnia Colt Headed Dog w Centrali. Nawet Chuck Norris nie zniósłby tego drugi raz i to tym bardziej przeziębiony. Idę spać. Łóżko kusi. Na Oflagu ktoś śpiewa „Sto lat”, przed wejściem na teren zauważam ognisko. Szkoda, że nie są to koksowniki. Dopełniłyby wizję opuszczonego, zdegradowanego obozowiska. W pokoju Alma.
Sobota. Dzień, w którym spadł deszcz.
Zanim zaczął się koncert finałowy, już padało. Było też wręczenie nagród.
Dalej? Dalej już tylko taksówka do Centrali, tam dwa piwka, kawałek koncertu Lans Makabre i spać, bo jednak jakieś choróbsko, i na prom, na pociąg nie można się spóźnić przecież, bo bilet kupiony, a dzięgów już nie ma.
Niedziela. Czas zabłąkanych foliówek.
Tak. Jest 8.00. Wstajemy. Oflag wygląda jak po wybuchu bomby wodorowej. Ja się stresuję, stresuję też Almę. Ale się udaje udać na prom, i wsiąść wcześniej do pociągu. Udaje się też znudzić i wykurzyć wszystkich prawie znajomych z Kampu z naszego przedziału. Po korytarzu szwęda się Cezary. Podróż koszmarna, śmierdząca, lepiąca… zakończona we własnym łóżku.
***
Piszę, zapisuję ten pamiętnik z karteluszków i innych. Nadal jem miód łyżkami. Jeśli chodzi o niego, to czas się nie zapętla. Towarzyszy mi od samego początku, został i teraz, tak jak i cytat z ulubionego super bohatera, Dalea Coopera: „Diane, nic nie jest straszne, jeśli potrafimy zapomnieć o strachu”. I tyle. Staram się.
Monika Błaszczak
(1984) Animatorka akcji kulturalnych, absolwentka psychologii, studentka filologii polskiej. Laureatka Rzeźni Literackiej i kilku turniejów jednego wiersza oraz slamów. Od 2010 roku związana z londyńskim wydawnictwem OFF_PRESS. Lubi projekty z pogranicza słowa i teatru, a czasem nawet coś pośpiewa. Zawodowo związana z kreowaniem wizerunku (PR-em). Pochodzi z Olsztyna, mieszka w Warszawie.
Zobacz inne teksty autora: Monika Błaszczak