Po tym, jak 1 maja 2019 lewacki aktywista powiązany z międzynarodówką hakerską ominął wszelkie zabezpieczenia i wtargnął do domu Jarosława Kaczyńskiego, którego zasztyletował we śnie, historia Polski znów przyspieszyła.
Ojcowie założyciele nowego porządku mogli odetchnąć. Zapomnieć o wizji przegranych wyborów do Europarlamentu, nie mówiąc o tych najważniejszych – do Sejmu i Senatu. Taką bowiem klęskę zapowiadały zgodnie wszystkie sondaże. Opozycja szykowała się do przejęcia władzy. Zapowiadała buńczucznie, że postawi przed sądem działaczy naszej opcji polityczno-ideologicznej. Oskarży ich o łamanie konstytucji, wyprowadzanie Polski z Unii Europejskiej, machlojki finansowe.
Na szczęście suweren współczuł zamordowanemu podstępnie prezesowi rządzącej partii. A tym samym współczuł partii.
– Jak to tak? – oburzali się zgodnie ludzie dobrej woli w kościołach i na manifestacjach solidarności z definitywnie pokrzywdzonym.
„Świętej pamięci Jarosławem Kaczyńskim”, jak podniośle wymieniali Jego imię i nazwisko w swoich homiliach narodowi kapłani, wolni mentalnie od watykańskiej zmory zwanej papieżem Franciszkiem, który uwziął się od początku swojego pontyfikatu, by wygarniać im skłonność do rozpusty, umiłowanie niemieckich samochodów i politykowanie. Co ten dziadek z dzikiej Argentyny mógł wiedzieć o potrzebach naszych mądrych, bezkompromisowych pasterzy? Też są ludźmi i wbrew jątrzeniu międzynarodowego żydostwa potrzebują niekiedy odreagować codzienny trud celibatu w czułych ramionach chłopca czy dziewczyny, żeby nie zwariować przez swoją ciężką, odpowiedzialną pracę dla chwały Boga i narodu polskiego. Tylko ta spełniona bliskość, argumentują, przybliża ich do prawdziwego życia.
– Jak to tak, wtargnąć do cudzego domostwa, przechytrzyć ochronę, stanąć nad śpiącym i śniącym o lepszej Polsce prezesem, bestialsko wbić mu nóż prosto w samo serce?! A potem w gardło. I jeszcze w kilkanaście wrażliwych punktów. Co się dzieje z tym światem, który zamiast oddać się krucjacie różańcowej bawi się w demokrację, forsuje jakieś durnowate parytety – oburzali się zgodnie ludzie dobrej woli w kościołach i na manifestacjach.
Kto mógł tego dokonać?
Fakty mówiły same za siebie: wyłącznie osobnik o lewych, więc podejrzanych poglądach, o zwichrowanym kręgosłupie moralnym, wierzący w bajeczki o równości ludzi i uznający religię jako odwieczne opium dla ludu.
Morderca bez stawiania jakiegokolwiek oporu dał się aresztować. Spod łóżka syczał cudem ocalały kot prezesa.
– Kici, kici, chodź tu, kici, kici – próbowali go wywabić ochroniarze, którzy po fakcie przybiegli do sypialni. Nadaremno. Kot tak się najeżył, że przypominał gotowego do ataku Behemota! Złapał go dopiero nad ranem specjalnie sprowadzony weterynarz. Zapłacił za to rozdrapanym policzkiem. Futrzak nieustępliwość odziedziczył po swoim właścicielu. Nie chciał się potem ani odrobaczyć, ani zaszczepić. Ostatecznie zwierzaka przygarnęła rodzina nieboszczyka. Na koszt podatnika miał zapewniony wikt i opierunek do swojej śmierci, znaczy zdechnięcia ze starości w połowie 2025.
Kot kotem. Natomiast zamachowiec upuścił zakrwawiony nóż ostentacyjnie na podłogę. Szkoda, że nie wbił mu się w but. Podniósł ręce w geście poddania, pokazując jęzor jak jakiś gwiazdor rocka. Jeszcze śmiał się w twarz policjantom z wydziału kryminalnego, kiedy zakładali mu kajdanki. Badanie toksykologiczne wykazało, że nafaszerował się jakimiś dopalaczami, by stłamsić sumienie przed popełnieniem swojej niewyobrażalnej zbrodni. Czekało go dożywocie, najgorsza możliwa kara, chyba że sam usunie się za pomocą podrzuconego kawałka materiału, z którego można upleść solidny postronek i zrobić z niego wiadomy pożytek.
Na pogrzebie państwowym stawiło się chyba z dwa miliony obywateli, którzy z honorami odprowadzili ciało prezesa na cmentarz. Jak długie i szerokie Aleje Jerozolimskie, wypełniły je szczelnie nieprzebrane tłumy żałobników ze wszystkich województw. Przybyli goście honorowi z zaprzyjaźnionych państw, którzy cenili dorobek tragicznie zmarłego patrona naszego kraju: Viktor Orbán z Węgier, Aleksander Łukaszenka z Białorusi, Recep Erdoğan z Turcji, nawet Jair Bolsonaro z jakże odległej Brazylii i Rodrigo Duterte z jeszcze dalej położonych Filipin, ryzykując niechybny jet lag podczas uroczystej mszy pożegnalnej w Świątyni Opatrzności Bożej. To świadczyło o ich nieprzeciętnym szacunku dla martwego przywódcy. Niestety, Władimir Putin, Donald Trump i książę Muhammad ibn Salman z Arabii Saudyjskiej, co przyznali zgodnie ich rzecznicy prasowi, zajęci byli w tym czasie pilnymi obowiązkami związanymi z krzewieniem autorytaryzmu w swoich krajach.
Kondukt z południa miasta dotarł po czterech godzinach do centrum. Tutaj rozpłakany, wzruszony elektorat rzucał kwiaty pod koła karawanu, na którym spoczywały w czarnej, błyszczącej trumnie zwłoki biednego Jarosława Kaczyńskiego.
Salwy honorowe pożegnały jednego z największych Polaków w minionym oraz obecnym wieku. A i pewnie przyszłym, bo kto zmierzy się z podobną skalą geniuszu politycznego? Mówiono, co przyznawali nawet jego przeciwnicy, że swoją męczeńską śmiercią dowiódł On wierności sprawy. Bezsprzecznie dołączył do panteonu wielkich naszej ojczyzny. Większych nawet od papieża Jana Pawła II i prawie zapomnianego byłego robotnika Lecha Wałęsy, niech go mroki historii pochłoną, zajmując należne mu miejsce przy bracie bliźniaku, który prawie dekadę wcześniej, pełniąc obowiązki prezydenta, zginął w katastrofie samolotu nad Smoleńskiem.
W niecały tydzień po uroczystościach pogrzebowych zarządzono przyspieszone wybory.
Tak przyspieszone, że żadna ordynacja tego nie ogarniała, lecz co tam, można? Można! Opozycja kompletnie się w tym pogubiła, nieprzygotowana do nowych wyzwań. Amatorska w rzeczy samej, niegodna, by rządzić. Bo panować mogą wyłącznie ci, którzy śmiało sięgają po władzę, a nie płaczliwe łamagi o siedmiu sumieniach.
Suweren, choć nie w większości, ale na tyle na ile, więc wystarczająco, by rządzić, poparł naszych kandydatów. Z bożą pomocą, która być może kierowała pokrętnie zamachowcem, wygraliśmy przez kolejne lata wszystkie możliwe głosowania i referenda. Polska stała się nasza i tylko nasza.
Raz zdobytej władzy już nie oddaliśmy.
Tak było dziesięć lat temu. Miałem wtedy dziewiętnaście lat, urodzony brawurowo w milenijnym roku. Po szkole średniej zdałem egzaminy do elitarnej szkoły policyjnej, żeby własnym, wysportowanym ciałem umacniać nowy porządek. Tak nakazywał dyktat chwili. Moi koledzy z Marszu Niepodległości różnie skończyli. Niestety. Jedni poszli do Obrony Terytorialnej, drudzy w szeroko pojęty nielegal, handlując papierosami bez akcyzy czy innymi zakazanymi towarami, trzeci wyjechali za granicę, zapominając, kim są i skąd pochodzą, łasi na to przeklęte euro.
Ech, co to były za czasy, kiedy my, autonomiczni nacjonaliści szliśmy prawie ramię w ramię z oenerowcami, włoskimi i węgierskimi faszystami, krzycząc:
– Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę!
Włosi coś tam świergotali po swojemu lub po angielsku, przeważnie:
– Fuck Europe! Fuck Europe!
Węgrzy nawet po angielsku byli niezrozumiali.
Raz na czołówce pochodu stanęły jakieś feministki, lesbijki, takie tam dziwadła, próbując zablokować baner z całkiem słusznym hasłem EUROPA BĘDZIE BIAŁA ALBO BEZLUDNA. Powiedziałem wtedy oburzony do swojej dziewczyny:
– To niesprawiedliwe. One, nawet jeśli z natury głupie, to powinny wiedzieć, że dla nich tu idziemy. Przecież Europa niebiała, więc wypełniona rozmnażającymi się na potęgę dzikusami, to nie Europa, tylko małpi gaj.
Mirka, małomówna tak w ogóle, a jeszcze bardziej niegadatliwa w łóżku, gdyż wtedy to piorun, nie dziewczyna, pokiwała głową, kładąc uroczyście rękę na wysokości prawej piersi, na której wytatuowała sobie głowę orła białego.
– Trzeba by je jakoś… – zagaiłem, ale ona mnie nie słyszała.
Ruszyła z innymi krewkimi pannami z naszej brygady na te paskudne sufrażystki, kopiąc je i wyrywając im kudła. Co to był za widok! Szkoda było tych bab, w końcu to baby, więc mimo wszystko wrażliwe istoty, matki dzieci, choć akurat te to niekoniecznie, płciowo w większości zwichrowane. Zasługiwały na lekcję pokory.
Ja się powstrzymałem, choć z trudem. Niosłem z dumą i rozwagą wielką flagę biało-czerwoną z wyhaftowanymi czarną nicią runami na jej bieli. Runami, które tym, co je odczytać potrafili, mówiły o wielkości naszej białej rasy oraz jej przeznaczeniu, by rządzić tą planetą po jej kres.
Takie to młodociane wspomnienia z potyczek ulicznych z lewackim żywiołem. Rozciągnięte o wspaniały okres, kiedy po śmierci Jarosława Kaczyńskiego nowe władze mogły wreszcie bez oglądania się na kogokolwiek i cokolwiek wypełniać Jego dziedzictwo. My zaś z przyzwolenia nowego Rządu Jedności Narodowej czyściliśmy ulice z pikiet marnotrawców potencjału patriotycznego. Krnąbrne lesby i ich liche koleżanki dostały za swoje, a podległe władzy ustawodawczej sądy sprawiedliwie uniewinniły sprawców pobicia, łącznie z moją bitną dziewczyną.
Dziś jako strażnik porządku publicznego niekoniecznie pozwoliłbym na takie samosądy. Nawet jeśli w słusznej sprawie. Osobiście podszedłbym do tych blokujących oficjalną manifestację pań i solidnie spałował im grzbiety swoją służbową pałką.
A razem ze mną moi podkomendni z KPP, Komanda Prewencji Politycznej.
Tak, jestem dowódcą jednego z oddziałów tej elitarnej formacji bojowej.
Wątpię, bym kiedykolwiek zrobił taką karierę. Niemniej, zrobiłem. Własną krwią i pięścią. Złością i nienawiścią. Nigdy nie potrafiłem wykonywać czegoś długo i regularnie. Zwyczajnie mi się nudziło. Oprócz nieprzemijającej chętki do bitki. Adrenalina, te sprawy. Długo by mówić. Wtedy miałem parę spraw w zawieszeniu, głównie wybite zęby przeróżnych klientów. Jakiś najazd na squat, podpalenie bezdomnego. W sumie to trzech, ale nikt mi nigdy tego nie udowodnił. Różne rzeczy się robiło z chłopakami i dziewczynami z brygady. Ale zawsze dla dobra naszej ojczyzny, Polski kochanej.
Na jednej z akcji poznałem Mirkę.
Zafascynowała mnie jej melancholijna twarz, taki kamień, którego ożywiały jedynie wielkie zielone oczy. Nie powiem, wrażenie robiły jej włosy, jasne jak nasze polskie łany pszenicy. Trochę miłych oku, słowiańskich piegów dopełniało jej urodę. Jak coś mówiła, to niewiele, lecz zawsze w sensem. Poza tym się nie opierdzielała, jak bym podsumował nawet dzisiaj. Naciągała procę i strzelała.
Strzelała w okno. Pocisk był kamieniem, który rozbijał szybę. Szybę azylu dla tych patałachów, uchodźców ze Wschodu. Potem leciały podpalone race i zaczynała się zabawa. Gdyby rodzice Mirki wiedzieli, co wyprawia ich córka na spotkaniach „z koleżankami”, chyba by ją wydziedziczyli.
Kwartał po pogrzebie Ojca naszej nowej, suwerennej państwowości Mirka zawhatsappowała do mnie: „Tam, gdzie zwykle. O dwudziestej”. Nawet pisząc była małomówna, że tak powiem. Myślałem, jak to dziewiętnastolatek, że zamarzył się jej spontaniczny numerek. Lecz to nie ten typ kobiety. Miałem rację.
Kiedy tylko Mirka usiadła przy ławie w naszym ulubionym pubie Pod Mocnym Orłem, a ja postawiłem przed nią solidnie spienionego browara, a ona wypiła duszkiem połowę jego zawartości, Mirka jak nie Mirka rozpłakała się całkiem po babsku. Mało powiedziane, łzy, cały ich potok, i szloch jak z jakiegoś kałasza, aż paru klientów wychyliło się czujnie znad swoich stołów; byli skorzy do wklepania gościowi, przez którego płacze piękna dziewczyna. Wzrokiem i gestem wytłumaczyłem im istotę nieporozumienia, Mirka z kolei zmiarkowała z płaczem.
– Kochanie, co ci, uspokój się, proszę, co się stało? – zapytałem, nie na żarty wystraszony.
Mirka cała dygotała. Odbiło się jej po piwie, wytarła sobie dłonią usta. Wyjęła z torby chusteczki, rozsmarkała się jak poważnie zarażony przedszkolak.
Zadrżałem. Więc jednak. Więc jednak! Zaraz to powie.
Jak to się mogło stać? Przecież się zabezpieczaliśmy. No wiem, my Polacy musimy się rozmnażać bardziej niż cała arabownia razem wzięta, ale… ale nie byłem gotowy na zostanie tatą koło dwudziestki!
Mirka, znów jak nie Mirka po uporaniu się ze łzami i gilami zaczęła wylewnie gadać. Normalnie jakby przez całe życie oszczędzała słowa na tę rozmowę, właściwie to swój monolog, który wbił mnie w ławę, wbił głęboko jak ostrze zabójcy w ciało drogiego Jarosława Kaczyńskiego. Może nie cierpiałem jak On, gdyż śmierć to śmierć, definitywna jak wieczna noc, lecz dosłownie zawalił się cały mój świat.
Z drugiej strony ulżyło mi, że nie będę pchał wózka w swoje następne urodziny.
– Nie wiem, co sobie o mnie pomyślisz. Muszę wyjechać. Nie, że chcę. Muszę. Inaczej, jeśli zostanę, zostanę bez niczego. Ale przysięgam, jak tylko się tam ogarnę, wrócę. Wrócę, kurwa, do ciebie i będziemy szczęśliwi. Teraz jednak muszę wyjechać.
Chciałem zapytać, gdzie, kiedy i czemu, jakie ogarnę, jak to wyjechać, jak to, że nie chce, ale musi. Mirka nie dała dojść mi do zdania, wypuściła niczym z cekaemu kolejne boleśnie tnące serie słów w moje młode, zakochane w niej serce:
– Ojciec powiedział, że on tu żyć nie zamierza, że ma pięćdziesiąt dziewięć lat i nie będzie dogasał w takim klimacie. Że, cytuję, ten kraj nie jest dla przyzwoitych ludzi. Matka myśli podobnie. Gdyby to były słowa, pogróżki, takie czcze gadanie. Ale nie, staruszkowie się uparli. Nigdy nie widziałam ich tak zdecydowanych. Wczoraj sprzedali nasze mieszkanie. Za grube pieniądze. Uwierzysz? Nie wiem, czy im wystarczy na nowe, twierdzą, że tak, podobno mają jakieś oszczędności, poza tym młodszy brat ojca od dawna mieszka pod Amsterdamem, tam wyjeżdżamy.
– Jak to „tam wyjeżdżacie”?
Otworzyłem usta. Zapomniałem, do czego służy język.
– Nie wiem, jak sobie poradzimy. Ojciec, całe życie dziennikarz, publicysta, społecznik, pisze po polsku, myśli po polsku, nie wiem, naprawdę nie wiem. Mama jako technolog żywienia, a przy okazji szycha w ruchu Obywateli RP, twierdzi, że lepiej gdziekolwiek niż w tym naszym syfie, a ze swoim fachem spokojnie nauczy się holenderskich przepisów, „holenderski Sanepid będzie mi jadł z ręki”, Mirka, powtarza do obrzydzenia. Miałyśmy niezłe spięcie, dobrze, że tego nie widziałeś. Dodała, pewna siebie, że przyjaciele, którzy też spieprzają stąd do Luksemburga i Belgii, na sto procent im pomogą, że w kupie będzie raźniej. Tak, w kupie. Chyba gówna! Zamierzają ogłosić publicznie jakiś manifest, że w takiej Polsce to oni żyć nie będą i wybierają na stare lata emigrację. Nigdy nie pochwalali moich poglądów, to wiadomo. Oni tacy euro, ja ich przeciwieństwo, sam wiesz. Ciebie nigdy nie lubili. No się nie rumień, wiedziałeś! Ojciec oskarżył raz matkę, że nie mogę być jego córką. Że na pewno przespała się około dwutysięcznego z jakimś awuesowcem, stąd moje „prawicowe skrzywienie”. Uwierzysz? Bezczelny typ. A jednak mój ojciec. Jadę z nimi. Udowodnię im, że pomimo różnic mam serce i bezwględnie ich kocham, potwierdzając podzielane przeze mnie wartości, że ojczyzna i rodzina są najważniejsze. Kochanie… Nie patrz tak na mnie…
Mirka pstryknęła, budząc mnie z mrocznych wyobrażeń, które pojawiły się w mojej głowie.
– O czym myślisz? Hej!
– O nas – odpowiedziałem. Precyzując, o niej. Jak żyje sobie w tym Amsterdamie. Jak stopniowo zapomina o mnie, imprezując z multikulti dzikusami. Jak pali trawę, dużo trawy. Wreszcie idzie w tango. A potem wysyła mi wiadomość, że tęskni za mną, podczas gdy… gdy zabawia się z dwoma czarnymi uchodźcami, mają radochę, że mogą splugawić białą kobietę, a moja Mirka kwili z rozkoszy. Boże, to się nie dzieje, to się nie dzieje, powiedz, że…
– Żartujesz, Mirka? Prawda?
– Nie bądź głupi – prychnęła, już pewniejsza siebie. Dopiła piwo. Pokazała barmanowi, by lał kolejne. Fest dziewczyna, moja dziewczyna. Oby! Na potwierdzenie przywiązania do mnie oświadczyła: – Pojadę z rodzicami na jakiś czas. Jestem im to winna. Krew i honor, krew i rodzina! Pomogę im się urządzić. Przynajmniej przestaną jęczeć, że córeczka im się, jak mówią, w prawo przekrzywiła. Może nagle się załamią i postanowią wrócić? Lepiej, żebym była z nimi na miejscu. Nie chcę, żeby stary gadał, jaką to ma wyrodną córkę. Nie zniosłabym tego. Może się różnimy politycznie, ale to nadal mój ojciec. Wiele dobrego dla mnie zrobił. Jak mnie wypuścili z aresztu za obicie ryja tej femipiździe na manifestacji, pamiętasz, przyjechał po mnie, cały rzekomo czerwony ze wstydu, ja myślę, czerwony w środku, w swojej mentalności, no ale przyjechał, odebrał mnie jako młodocianą, dowód miałam dostać dopiero w styczniu… Słuchaj, pobędę z nimi najpóźniej do roku, taka przerwa, potem wracam do nas, zdaję na studia, jestem z tobą.
Podała mi rękę, chwyciłem ją prawie z płaczem. Przytuliłem do swojego czoła. Kochałem Mirkę. Ona mnie. Mieliśmy szanse na stworzenie porządnie prokreacyjnego małżeństwa dla dobra naszej Polski kochanej. Niech tylko wróci. Jak na potwierdzenie moich obaw i oczekiwań dodała z podniesioną głową i uśmiechem na ustach:
– Wszystko przemyślałam. Zobaczysz, ledwo nastanie kolejna wiosna, wrócę do ciebie.
Zobaczyłem. Nie wróciła.
Nie, nic się jej nie stało. Nikt jej nie zgwałcił, nie porwał, nie przymusił do niczego. Wsiąkła w tamten świat, który coraz bardziej oddalał się od naszego.
Kiedy Polska wreszcie odrywała się od Unii Europejskiej, kiedy doszło do zerwania więzi, a konkretnie zerwania kajdan i ucieczki z tego eurowięzienia, Holandia i jej podobno twory geograficzno-mentalne radykalizowały się w drugą stronę. Podobno jeden z ich parlamentarzystów z Brugii żądał legalizacji związków człowieka ze zwierzęciem. Dewianci triumfowali w nadszarpniętej Unii, kiedy dla dziejowej przeciwwagi u nas zaprowadzano wreszcie ład i porządek. Pogrążali się w zepsuciu, jakimś rozwydrzeniu moralnym, konsumeryzmie opartym jedynie na ateizmie oraz jego zachłanności używania w obliczu strachu przed śmiercią i ostateczną czapą, bo na pewno na łaskę Boga nie mogą liczyć, nie za takie numery, jakie wycinają sobie i bliźnim, a i jeszcze niewinnym zwierzętom, zboczeńcy! Przyznam, sam nie raz, nie dwa wątpiłem, czy istnieje Bóg i życie po śmierci. Męczeńska postawa naszego Ojca ojczyzny ostatecznie pozbawiła mnie wszelkich rozterek. Czy jest Bóg, czy go nie ma, to poniekąd bez znaczenia. My przyjmujemy, że jest, tak lepiej i korzystniej. Dla nas i dla naszego kraju. Kto się nie zgadza, niech się wynosi w siną dal, do sobie podobnych.
W dobrym momencie trafiłem do policyjnej szkoły.
Byłem po młodzieńczemu nabuzowany gniewem. Tęsknota za Mirką rozrywała mi wszystko łącznie, nieładnie się przyznając, z kroczem. Ciężko było. Nie należałem do chłopaków o mentalności potulnego ministranta. Zawsze rozrabiałem. W słusznej sprawie, jednak rozrabiałem.
Nie zdradziłem Mirki, do czasu oczywiście, lecz wówczas nie można było mówić o zdradzie. Ani ona nie była moja, ani ja jej.
Kiedy wyjechała z tymi swoimi zakapiorskimi rodzicami, pisaliśmy do siebie praktycznie non stop. Co drugi dzień robiliśmy online’ową sesję, całowaliśmy się za pośrednictwem ekranów naszych smartfonów. Minął rok, Mirka podawała kolejne powody, czemu nie wraca. Do Polski i do mnie, zwłaszcza do mnie, myślałem egoistycznie, zachłannie, nadal zakochany, nadal pełen nadziei, że teraz, gdy Rząd Jedności Narodowej ustanawia nowy, radykalnie ozdrowieńczy porządek ustrojowy, moja luba znów się ze mną połączy, skończę szkołę z najlepszymi wynikami, zacznę pracować w zawodzie, piąć się po szczeblach kariery, ona zaś będzie studiowała swoją ulubioną pedagogikę i tak dojrzejemy po kilku latach do małżeństwa, następnie do założenia profesjonalnej, narodowej rodziny. A to ojciec chory, pisała Mirka. A to matka miała załamanie nerwowe, wyznawała Mirka, bo „ukochani przez moją starą Afrykanie napadli ją i zrabowali kosztowności”, na dokładkę „wybili zęby i zhańbili miejsca intymne, jej, starszej już pani”, dodawała sarkastycznie.
Później pisała coraz rzadziej.
Nieustannie zajęta, zapracowana, ponieważ „nie chcę brać od nich kasy”. Ciągle jakieś wymówki. Miałem już dosyć masturbacji. Szkoła pochłaniała cały mój czas. Uczyłem się na oficera. Zawsze sprawny fizycznie, z łatwością zdawałem wszystkie kwalifikujące egzaminy na szóstkę z plusem. Ideologicznie odpowiadałem nowej, prawowitej władzy praktycznie w dwustu procentach. Tacy jak ja mieli być jej pięścią, spychaczem, zaporą, jak trzeba, to i drutem kolczastym względem obecnych oraz przyszłych wrogów ojczyzny narodowej.
Mirka nie wróciła. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Kontakt się urwał definitywnie po dwóch latach. Ani ona się nie odzywała, ani ja nie pukałem.
Porwało mnie nowe życie. Interesujące kobiety. Fajni kumple. Skończyłem szkołę z wyróżnieniem. Trafiłem do prewencji. Z biegiem lat, kiedy Rząd Jedności Narodowej wreszcie rozwiązał niepotrzebny, kosztowny parlament i instytucję prezydenta, tworząc w zamian genialnie pojemną funkcję Nadpremiera Polski, zaczęło dochodzić do coraz częstszych rozruchów ulicznych.
Opozycja, choć stłamszona, pobita i żałosna w swoim równie żałosnym idealizmie, od czasu do czasu podrywała się jak jakaś zapomniana choroba. Infekowała zdrową tkankę. Prowokowała rozruchy. Policyjna interwencja w wojskowym stylu była na tę jej bezczelność i anarchię najlepszym lekiem. Pałowaliśmy nielojalnych po tyłkach, że aż miło. Im więcej pobitych po ich stronie, tym więcej awansów w naszych szeregach.
Dlatego dziś, 1 maja 2029, jako dowódca jednostki bojowej KPP 0/6 mogę skierować swoich ludzi do wykonania nowego zadania. Mam nadzieję, że uporamy się z nim do wieczora. Obiecałem żonie i naszym dwóm pięcioletnim chłopakom-bliźniakom, że wrócę na późną kolację. Następnie obejrzymy wspólnie na Polfixie premierowy odcinek serialu pod tytułem „Niezłomny na zawsze”, fabularyzowaną biografię Ojca naszej Polski kochanej, perfidnie zamordowanego przez lewacką mendę, zwaną dla formalności prawnej terrorystą.
Na razie jednak daleko do tego błogiego czasu na łonie rodziny, z żoną moją jak Polska równie kochaną. Z naszymi chłopcami, których wychowujemy na najwierniejszych z wiernych nacjonalistów i szowinistów. Gdyż tylko tacy, nawet jeśli to się komuś nie podoba, gwarantują jedność naszej polskiej, wyjątkowej enklawy.
Zresztą to kwestia nie tyle nazewnictwa, ile jego interpretacji.
I wyobraźni. Szeroko pojętej wyobraźni, która ma siłę sprawczą, jak uczyli nas wykładowcy.
– Tylko wyobraźnia potrafi kreować nowe znaczenia – uświadamiali nam, przyszłym elitarnym kadrom prewencji politycznej. Po czym nieco zagmatwanie, jednakże z pasją, wyjaśniali sens swojej tezy: – Dzięki radykalnej wyobraźni możemy awers zamienić w rewers, a rewers w awers. Wpierw jako wyobrażenie, następnie jako jego realizacja. Jedynie lewacy jęczą o jej kryzysie. Wyobraźnię można zaanektować i zamienić w jedną z najbardziej skutecznych broni. Wy macie szansę jej użyć.
Tak, my!
Idąc tokiem myślenia naszych wybitnych wykładowców, szowinista to w rzeczy samej taki superpatriota. Obcym nie ustępuje, wdrażając najważniejsze wartości wokół siebie, sobie podobnym. Zaś tym, co tego nie akceptują, serwuje porządnego, zasłużonego przez nich kopa w dupę.
Dokładnie w dupę.
Odliczam godziny do powrotu do domu. Niedobrze. Naprawdę niedobrze, zanosi się na coś poważniejszego. Wyczerpującą pracę po godzinach. Co mi po płacy za nadgodziny czy ordery uznania, skoro żona tęskni, dzieciaki nadaremno wypatrują w aplikacji geolokalizacyjnej powracającego ojca.
Ktoś może zakpi z tego obrazka. Naprawdę się kochamy, kochamy, jak trzeba, w obywatelskim obowiązku tworzenia najważniejszej jednostki społecznej. Przyszłą żonę poznałem w szkole. Uczyła nas judo. Pobożna, schludna, obowiązkowa. Idealny materiał na wybrankę. Choć aż pięć lat starsza ode mnie, nie wahałem się ani chwili. Była swoja. Kiedyś należała do autonomicznych nacjonalistów. Aresztowali ją za wysadzenie pomnika Daszyńskiego na Placu Na Rozdrożu. Dla rodziny zaniechała dalszej kariery wykładowcy sztuk walki. Wybrała sztukę tworzenia gniazda domowego.
Minęła godzina 12.
Na Placu Zbawiciela i w ulicach dochodzących zgromadził się opozycyjny żywioł. Zadziwiająco ich dużo. Pogoda jak na złość im błogosławiła. Od lat to dla nich podwójna rocznica. Przyznają się tylko do pierwszej, hipokryci. W 2004, kiedy Polska wstąpiła do Unii Europejskiej właśnie 1 maja. Drugiej nie podkreślają – kiedy rzeźnik, działający z ramienia szerokiego spisku, wbił długie ostrze w szlachetne serce Twórcy naszej obecnej, niezależnej państwowości.
Odszczepieńcy narodowi zbijają się w coraz większe grupy. Rozpinają niebieskie banery z żółtymi napisami:
CHCEMY POLSKI
PONOWNIE
W UNII EUROPEJSKIEJ!
I:
WOLNA POLSKA TO NOWE WYBORY
I:
WSZYSCY RAZEM ZWARTYM MUREM
OBALIMY FASZYSTOWSKĄ DYKTATURĘ
Albo takie kwiatki:
ŻEBY POLSKA BYŁA POLSKĄ,
MUSI BYĆ POLSKĄ EUROPEJSKĄ!
Niedoczekanie wasze, głupcy. Żądacie niemożliwego w swojej naiwności. Nie macie kontroli nad własną wyobraźnią. Zastygła ona wam w miejscu jak te owady w bursztynie. My naszą kształtujemy wedle aktualnych potrzeb. Jest dla nas plasteliną w przeciwieństwie do waszej skamieliny. Dlatego wy przegrywacie, a my zwyciężamy. Nieco mi was żal. Jesteście tylko ludźmi, stworzeniami bożymi. Ta wasza ewolucja, co ją stawiacie na piedestale, jakoś was opóźniła, cofnęła, buciorem potraktowała.
Nakazuję moim chłopakom schować pałki za tarczami. Ustawiamy się po dwóch stronach Marszałkowskiej, by oddzielić manifestantów od ich przeciwników.
Rozkaz jest prosty: kiedy żywioł manifestantów naruszy prawo i zacznie rzucać kamieniami w swoich oponentów, do akcji wkracza moje KPP 0/6.
Choć wiem, że to nie manifestanci proeuropejscy rzucą pierwsi kamieniami. Jak co roku, odkąd wreszcie opuściliśmy tę eurozgniliznę, udowadniając, że można i nikt nas nie powstrzyma, to kamienie lecą w manifestantów. Lecą na nich zasłużenie, jakby same się podrywały z ziemi, by trafić w rozwydrzone pyski przeciwników wizji lepszej Polski.
Dziwię się, że Rząd Jedności Narodowej zezwala na ten wzbudzający niepokój w prawowiernych obywatelach Marsz Europejskości. Raczej Marsz Beznadziei. Marsz Bezsensu. Marsz Głupoty, jak słusznie nazywają go komisarze Partii Zjednoczenia Narodowego, którzy regularnie szkolą nasze jednostki bojowe i podnoszą na duchu nasz zapał w tych nierozpieszczających czasach.
Poniekąd, jako młody, choć doświadczony przełożony, rozumiem logikę przekazu: szanujemy innych Polaków, nawet niepodzielających naszych wartości, i zezwalamy im od czasu do czasu na wyrażenie swoich opozycyjnych poglądów. Raz w roku, precyzując. Taki karnawał dla zaprzedańców ojczyzny. Niech się kiszą w sosie własnym.
Niestety, świadomość ich prawdziwego powodu do radości, jawnego drwienia z rocznicy śmierci Jarosława Kaczyńskiego, nie napawa optymizmem co do dobrych intencji organizatorów Marszu Europejskości. Marszu Bezmocy.
O godzinie 14 są ich na Placu i jego dopływających ulicach już tysiące.
Wrzeszczą w megafony, co im ślina na język przyniesie. Żądają nowych wyborów. Że niby uczciwych, dopuszczających zdelegalizowane partie opozycyjne.
Jakiś szaleniec modli się do szczekaczki, by wypuścili z więzienia pana Tuska, Biedronia i panią Nowacką.
Wzywają do rozruchów w imię protestu przeciwko kartkom na żywność.
Podburzają tłum, wmawiając mu, że tylko związani z Rządem Jedności Narodowej mają za co wyżywić rodziny. Tu akurat muszę przyznać im rację, ja ze swojej pensji spokojnie utrzymuję naszą czteroosobową rodzinę. Gdybym nie był, kim jestem, ciężko by było, fakt. Trwające pół dekady sankcje są nieznośne. Gdyby nie pomoc zaprzyjaźnionych, wybranych państw, byłoby jeszcze trudniej. Nikt jednak nie obiecywał przyszłości mlekiem i miodem płynącej, zwłaszcza kiedy nie uznaje się wielkości narodu, jego obecnych, zaangażowanych w wiarę i misję przywódców oraz ogromu wizjonerstwa nieżyjącego Nestora naszej wielkiej Polski.
Nigdy jeszcze nie było takiej frekwencji podczas opozycyjnych zlotów. Co się dzieje?
Jakby się zmówili. Jakby? Na pewno! Przyjechały jakieś delegacje z zagranicy. Nie wiem, czemu ich wpuszczono. Granice mamy szczelne jak skafandry kosmiczne. Przylecieli nawet z odległej Syrii, gdzie po śmierci prezydenta, a dla innych dyktatora Asada zamontował się nowy rząd, popierający „mocną Europę” i „wartości demokracji”. Obłęd jakiś, arabusy będą nas uczyć wolności, równości i braterstwa.
– Chłopaki, słuchajcie – przez multitokena dałem znać swojej załodze, nie ubierając twardych słów w miękkie piórka. – Jak jakiś Ahmed lub inny kozojebca zacznie beczeć, jak to u nas źle, jak zacznie pluć na nasz region, to takiemu wpierdol w pierwszej kolejności. Odpowiedzialność biorę na siebie. Jak zwykle.
– Ta je, dowódco!!! – Odpowiedziało mi kilkadziesiąt komunikatów audiowizualnych z emotikonami wyrażającymi nieokiełznany śmiech przechodzący w porządny, męski rechot.
Przynajmniej na swoich mogę polegać. Gorąco mi od tego napięcia. Stresuję się, nie powiem. Nigdy nie wiadomo, co może się przydarzyć poza planowanym. Pójdzie dobrze, będzie moja zasługa, pójdzie źle, winny będę oczywiście ja.
Poza tym w powietrzu nagromadziło się sporo dusznego gniewu.
Gorąco! Włączyłem wewnętrzną klimatyzację kombinezonu bojowego. Natychmiast przez moje spracowane ciało przeszło odświeżające ochłodzenie. Mięśnie się naprężyły. Tętnice powróciły do zwartej pracy. Serce nabrało ponownie siły. Zarządziłem:
– I się, kurwa, nie patyczkujcie, jeśli coś, jasne?
– Jasne jak nakurwianie parchów, dowódco!!! – odpowiedziało mi ponownie kilkadziesiąt komunikatów audiowizualnych.
Dowódco. Zasadniczo miło. Mogliby mnie tytułować zwyczajnym stopniem. Wolą coś z pogranicza większych emocji. Dowódca, czyli wódz. Czyli ktoś wyróżniający się. Za młody jestem na takie gwałtowne awanse, to niebezpieczne, łatwiej stoczyć się na dół. Jednakże miło. Dodają mi bitnych skrzydeł.
— Dzięki, załoga!
Długą drogę pokonałem, gdyby podsumować stan sprzed i stan po. Poniekąd w krótkim czasie. Pomyśleć, że jako nastolatek rozwalałem jak ostatni wandal przystanki autobusowe. Z zawziętością pseudokibica obijałem pyski gnojków o gejowskich dupkach, odzianych w dizajnerską odzież. Jak zawodowy oprych podpalałem tych śpiących, otumanionych wódą kloszardów, by nie żerowali na pomocy społecznej, tym samym produkcie narodowym brutto. Dziś, dojrzalszy, pojętny jak nigdy, również nauczony mądrości życiowej po traumie związanej z targowicą Mirki, która nie wróciła, która wybrała Amsterdam, która zapewne zaczęła zadawać się z kolesiami, co sobie na niej poużywali, stoję nieustępliwie na straży porządku społecznego nowej, mocarnej Polski. Atakowanej zewsząd. Której nie wiedzie się dobrze gospodarczo, a przez ostatnie cztery lata wyjechało aż pięć milionów obywateli. Szkoleniowcy twierdzą, że to dobrze, ponieważ uświęcona ziemia pozbyła się swoich wrogów, którzy nie tyle jej nie kochają, ile nigdy nie pokochają.
– Ta je, dowódco!
Wedle rozkazów, awers przemieniający w rewers, rewers, jeśli taka wola, w awers. Od zarządzenia ministerialnego zależy, kto pałą po głowie dostanie. Zasłużenie czy nie, to bez znaczenia.
Że za chwilę dostanie, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.
Nadal mi gorąco.
To przez manifestantów. Zamiast siedzieć w domu lub chłeptać piwko w tych swoich resztówkach progresyjnych knajp, wychodzą z pyskiem na władzę, na porządek, na przyszłość Polski kochanej. Po co im to wszystko?
W sumie nie zgodzę się ze samym sobą.
I nam w przeszłości można by było zarzucić, kiedyśmy lata temu szli w Marszu Niepodległości, dokładnie to samo. Chodziło zawsze o idee. Nie o ekonomię. Nie o wolne niedziele dla kasjerek. Nie o tańszy chleb, prąd i wodę. Takie tam pierdoły dla naiwnego spisu wyborców. Chodziło o dominację. Supremację ideologiczną. Wielkie słowa, bardzo prawdziwe.
Pika komunikator. Info od żony: „Kiedy będziesz?”
Nagrywam szybki infocast, który jej wysyłam: „Sam nie wiem. Komplikacje. Przepraszam.”
Ona: „Rozczarowujesz mnie.”
Odpowiadam po kilku minutach: „Kochanie, wiesz, służba nie…”
Ona: „Błagam! Te pluskwy opozycyjnie nic nie mogą!”
Ja: „Obiecuję, zrobię wszystko, co w mojej…”
Nie powiedziałem „mocy”. Powiedziałem:
– Nienawiści.
Tak, nienawiści do tego motłochu, któremu zachciało się wyobrażać sobie jakąś alternatywną rzeczywistość. Przegraliście. Przegraliście i koniec. Nie podskakujcie. Proszę, nie podskakujcie.
A jest tak, że zamiast smażyć się na ulicy, winniście rozsiąść się nad brzegiem Wisły i podziwiać swoją stolicę.
Majowe, błogo niebieskie niebo.
Na niebie tym pewnie gdzieś tam w oddali, o jakiej nie śniło się sceptycznym filozofom, Bóg i wszystkie inne świętości zawieszone. Tu zaś, na sparszywiałej ziemi same wrzody. Ogrom ich. Idą ciżbą. Wyją. Gardłują. Odgrażają się.
Po co?
Komu?
Daremny trud. Marsz Europejskości? Chyba Idiotyczności!
Wtem nad pochodem, co sunie ku swojej zgorzkniałej destynacji, pojawiają się trzy helikoptery naszej Armii Świętej Narodowej. Są co prawda mocno wysłużone. Pamiętają jeszcze czasy prezydenta Komorowskiego, lecz naprawione w bazach serwisowych pod Mińskiem nadal bitnie śmigają po przewspaniałym polskim niebie.
Ja i moi ludzie sami zdumieni widokiem, wpatrujemy się w nie prawie w hipnozie, gdyż hałasują, hałasują wręcz celowo, by zagłuszyć skowyty maszerującej opozycji, której zachciało się zjednoczonej Europy.
Zjednoczyć to sobie możecie, drodzy manifestanci, hemoroidy w swoich dupach. Właśnie tak to podsumuję w krótkich, żołnierskich słowach.
Gorąco mi.
Bardzo. To przez was!
Deszcz ulotek ze śmigłowców, zamiast słusznych w sumie bomb, spada na demonstrantów. Na mnie i na moich bojowców. Chwytam jeden ze zwitków:
WRÓĆ DO DOMU.
TWÓJ DOM NAZYWA SIĘ POLSKA.
ZAUFAJ BOGU, OJCZYŹNIE
I RZĄDOWI JEDNOŚCI NARODOWEJ,
A BĘDZIE DOBRZE.
Pewnie, że tak.
Dobry tekst.
Niestety, nasi ideowi antagoniści, podnieceni swoją niechlubnie wielką frekwencją, zaczynają drwić z tych rozsądnych haseł. Plują na ulotki, rzucają na asfalt. Skaczą po nich. Paru degeneratów opozycyjnych szcza na nie. Nie mogę uwierzyć, widząc wyjęte bezwstydnie prącia, rzygające moczem. Zwierzęta, nie ludzie. Ścierwo, nie opozycja. Moi w gotowości. Do bojowego odpalenia. Powstrzymuję ich odpowiednią komendą. Nie przez szczyny będziemy interweniować.
Helikoptery oddalają się, zapewne wracając do bazy. Wykonały zadanie. Dzielni piloci. Dzielni autorzy słusznych odezw do rozsądku głupowato rozsierdzonego suwerena.
Słońce dopieka.
Klimatyzator kombinezonu interwencyjnego nie daje rady. Powinni je dawno wymienić. Jak zwykle tekst od działu administracji KPP: „Nie ma pieniędzy”, czytaj: złotówek. Koszty eksportu, importu, przeklęte 1 euro kosztuje aż 10 polskich złotych. Spisek, chcą nas wykończyć.
Zaraz się podduszę i zgrilluję.
Marsz Europejskości sunie do punktu docelowego, Placu Bankowego. Niektórzy twierdzą, że wbrew pozwoleniu Rządowego Zwierzchnika Stolicy ośmielą się iść dalej. Do Ronda Wilsona. Tam przeczytają tezy o WOLNEJ POLSCE WYZWOLONEJ OD PARTII ZJEDNOCZENIA NARODOWEGO.
Niedoczekanie.
Jest już nieznośnie, nieznośnie, naprawdę nieznośnie gorąco. Pot mi pod powiekami zalega jak jakieś czopy ropne. Oszaleję. Moja załoga ledwo zipie. Przyszło nam żyć w czasach, w których lato zaczyna się w kwietniu. Krytycy wypominają naszemu rządowi, że to wina przestarzałej gospodarki, opartej na prymitywnej eksploatacji równie przestarzałych źródeł energii jak węgiel czy koks. W swoim pakiecie krytycznym dorzucają podobno niezależne statystyki, które wyjaśniają dobitnie, czemu Polska liczy dziś zaledwie trzydzieści milionów mieszkańców. Ponoć to efekt permanentnego smogu, który od października do końca marca masakruje płuca Polek i Polaków, przyczyniając się do moru i spadku prokreacji jako takiej. Dodają jadowicie, że nie pomaga jej zakaz in vitro. Z drugiej strony nie wspiera jej także komplementarny zakaz aborcji, zarówno ze względów medycznych, jak społecznych, na przykład potomstwa poczętego w wyniku zbrodni kazirodztwa czy gwałtu. Niczego nie daje, podkreślają wrodzy włodarze statystyk z zachodnich ośrodków badania opinii publicznej, „zintensyfikowana od dekady jednorodność etniczna Polski”, której brakuje tak zwanej świeżej krwi. Przepraszam, ale przecież wielu zdradzieckich Polaków wyjechało, łącznie z rodzicami Mirki i nią samą, więc to czyste przekłamanie z tym zanieczyszczeniem oraz nieudolną gospodarką energetyczną. Fakt, ostatnio zdarzają się przerwy w dopływie prądu, lecz dzięki profesjonalnym domowym generatorom można je przeczekać. Pod warunkiem, że ma się taki sprzęt. My, oddani sercem i ciałem służbie państwu, posiadamy, więc nigdy w domu nie zdarzyło się, żebyśmy siedzieli przy świecach jak ci z bloku dwie ulice dalej, siedlisko byłych, emerytowanych aparatczyków dawnej władzy proeuropejskiej.
Mijają minuty.
Gorąco. Gorąco mi.
Zdjąłem kask. Jako oficer operacyjny mogę sobie na to pozwolić. Nie po to szkołę kończyłem z wynikiem wyróżniającym i przez ponad trzy lata zaliczałem kilkaset dodatkowych szkoleń, jedno po drugim, żeby teraz nie cieszyć się przywilejami.
Wreszcie oddech. Dla dobra oddziału. Nabiorę sił. Oszacuję sytuację. Zapodam nowe wytyczne.
– Koniec twych rządów, koniec pokoju, zdychaj ty gnido, katolski naziolu! – skandują bez ustanku coraz bardziej rozochoceni uczestnicy Marszu Europejskości. Marszu Szalbierstwa!
Nie pozwolimy im po zakończeniu pochodu rozpłynąć się po superpolii. Będą mącić, kto wie, spalą jakiś kościół lub podłożą ładunki wybuchowe pod jeden z trzydziestu sześciu pomników Jarosława Kaczyńskiego. Wyłapiemy najbardziej ekstremalny element. Tak go spałujemy, że dupy zmienią mu się w balony, a plecy w szarlotki ze śmietaną. Mocno bitą, cha, cha!
Na wysokości Rotundy dochodzi, o dzięki Ci, Boże Wszechmogący, do rozruchów. Wreszcie moi mogą wypróbować nowe tarcze, pałki. Swoją świeżo zideologizowaną wściekłość. Mają przeważnie po dwadzieścia jeden lat, najlepszy wiek, by wypełniać rozkazy bez głupiego „ale dlaczego?”
Naszym adwersarzom chciałbym powiedzieć na spokojnie, z uśmiechem, wzywającym do opamiętania się:
– Kto Polski nie kocha, ten tego pożałuje. Niegodny, by stąpać po tej doświadczonej bolszewizmem i nazizmem ziemi. Wy, opętani, zaślepieni Brukselą i Berlinem, od brunatnych nam wygarniacie. Sami jesteście awangardą złowieszczego rozbioru granic, niepodległości, Polski naszej, Polski mojej kochanej.
Moja żona, moi mali synowie jacy byliby ze mnie dumni, widząc męża i ojca na posterunku, w działaniu dla dobra polskiego ogółu pod egidą Partii Zjednoczenia Narodowego. Niesamowitego supertatę, który za przeproszeniem ani myśli się opieprzać, tylko z marszu przystępuje do działania.
Dzieje się. Wszystko po naszej myśli, jeszcze raz dzięki Ci, Boże Wszechmogący. Opozycja jest łatwa do rozpracowania niczym, nie ubliżając, niewinna piętnastolatka na domówce, podczas której paru zepsutych chłopaków postanowiło zabawić się jej dziewiczym kosztem. Sama się poddaje, rozkłada bez szemrania.
Dzieje się. Lecą kamienie w swołocz. Kamienie rzucone przez prawowiernych zwolenników legalnych władz.
Eurorebelianci odpowiadają swoimi. Bydlaki podstępne! Mieli je przygotowane w plecakach. Mieli je w kieszeniach. Mieli je chyba w uszach. Bo tak ich wiele, że słońce przesłaniają niczym chmara szarańczy.
– Zdychaj ty gnido, katolski naziolu! – powtarzał bez ustanku jak zdezelowana katarynka rozszalały motłoch Marszu Europejskości. Marszu Zła!
Moje chłopaki aż się zagotowały, by skosić te chwasty zwartym atakiem. Nie zdążyłem wydać rozkazu do interwencji, kiedy jeden z kamieni, jakby się uprzednio uwziął i wyznaczył sobie jedyną możliwą trasę, poleciał w moją stronę.
Trafił mnie prosto w skroń. Może w czoło. Może w policzek. Nie wiem, nie pamiętam. Momentalnie straciłem przytomność.
Trwało to kilka sekund. Kiedy się ocknąłem, poczułem kopa w brzuch, w moją kamizelkę kuloodporną. Wal, pacanie, nic mi nie zrobisz. Spróbowałem wstać. Mocny cios w szczękę powalił mnie z powrotem na ziemię.
Wtedy zrozumiałem, że zostałem odcięty przez ciżbę agresorów od swoich ludzi z KPP 0/6. Dookoła trwała regularna bitwa uliczna. KPP 0/6, 0/9 i 0/11 z pałkami, demonstranci z czym popadnie. Nadrabiali frekwencją. Nasi cofali się pomimo doskonałego wyposażenia. Miałem nadzieję, że co przewidujący podkomendni wezwali na pomoc obwodowe szwadrony i patrole. Mogłem się tego jedynie domyślać, ponieważ wsparcie zbrojne nie nadchodziło, a moja sytuacja stała się poważna. Ktoś wyrwał mi tarczę, ktoś inny pałkę.
Wtem huragan uderzeń pięściami w moją głowę, ramiona, szyję, wszędzie gdzie popadnie, spadł na mnie i dosłownie zmiótł z postawy na wpół stojącej. Padłem na brzuch, instynktownie kuląc się w embrionalnej pozycji. Tak nas uczyli na zajęciach z wychowania interwencyjnego.
Zaczęli mnie kopać.
Dwa razy dostałem w sam środek czoła, zobaczyłem gwiazdy i wszystkich świętych. Nie miałem siły, żeby protestować, błagać o litość. Zdawałem się zasypany kłębowiskiem ludzkich żmij, które wyładowywały na mnie swoją wściekłość. Po co zdjąłem kask? Co ja najlepszego zrobiłem? Gdyby nie pycha, którą adrenalina przesłania rozsądek, nie doszłoby do tego. Przełożeni mnie zabiją za to niedociągnięcie.
Ale prędzej zabiją mnie ci tutaj.
Czyjś but złamał mi nos. Lub wygiął niebezpiecznie, na granicy pęknięcia. Nie chciałem tego wiedzieć ani widzieć, żadnego zezowania w jego czubek, bo bym się zwymiotował. Językiem wymacałem odruchowo wybitą prawą trójkę i dwójkę. Gęsta krew z przeciętych dziąseł zalała mi przełyk. Z trudem ją przełykałem, próbując wypluć. Jeszcze kilka uderzeń we wrażliwe punkty, nie podołam. Wszędzie czułem niewyobrażalny ból.
– Tak kończę – wyszeptałem do samego siebie.
Żegnaj Polsko, kraino pobożnych, życzliwych Polek i Polaków, którzy zawierzyli Rządowi Jedności Narodowej i pod jego banderą, wbrew woli zlaicyzowanej do szpiku kości Europy, płyną w stronę lepszej przyszłości.
A oni, faryzeusze Marszu Europejskości, Marszu Bandyctwa, mnie poniewierali. Krzewiciela ładu społecznego, który świadomy grzeszków swojej młodości, rozrabiactwa, zadymiarstwa, zadziornego obycia nawrócił się na odpowiedzialnego ojca rodziny. Oraz aktywnego funkcjonariusza KPP w służbie Polski kochanej, polskiemu Kościołowi Narodowo-Katolickiemu i jedynej partii rządzącej zawierzony stosownymi przysięgami na świętą krew Jezusa Chrystusa Króla Polski oraz Matki Jego, Maryi Zawsze Dziewicy, Patronki Ziemi Polskiej od Gór do Morza.
Nie byłem w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku.
Z niebios żadnej pomocy. Oprawcy dokazywali. Nie miałem sił ani możliwości na jakąkolwiek obronę wrażliwych części ciała.
Niech pomszczą mnie Sądy Jedynej Prawości im. Zbigniewa Ziobro, pierwszego ministra Sprawiedliwości i Wiary nowej Polski. Wikipedia podaje, że spiskowcy z heretyckiego skrzydła partii, zarzucając mu w zmasowanej kampanii propagandowej liczne nadużycia oraz fikcyjne odchylenia od doktryny prawości, doprowadzili go do męczeńskiego, honorowego samobójstwa w 2022. Tym samym minister Ziobro udowodnił swoją nieskazitelną uczciwość i niezachwianą wierność surowym zasadom. On, ten Robespierre zrewitalizowanej mentalnie Polski, wolnej od skaz etnicznych, który skazał na kary dożywocia wielu mącicieli. W tym dwunastu publicystów „Gazety Wyborczej”, sześciu „Polityki” i dwóch „Krytyki Politycznej”. Co to były za procesy pokazowe, prawie cała Europa grzmiała w obronie wywrotowców dziennikarskich, a minister Ziobro nieustępliwie, wsparty przez lojalnych, uczciwie wysoko opłacanych prokuratorów, doprowadził do ukarania intrygantów i podjudzaczy. Poza tym, za jednym zamachem kilka miesięcy później zlikwidował te antypolskie media, pisma i komunikatory, heroicznie broniąc swoich wyroków przed opinią oburzonego obłudnie świata.
Ostatnią moją myślą zdawała się tęsknota za synami, z którymi nie obejrzę premierowego odcinka serialu. I to o kim, o naszym najważniejszym przywódcy od czasów Bolesława Chrobrego czy Kazimierza Wielkiego. Gdyż zastał Polskę europejską, a zostawił nam ją wiejską. W najlepszym tego słowa znaczeniu, przywiązaną do wartości takich jak rodzina, chów zwierząt na ubój, chodzenie co niedziela na mszę świętą.
– Zostawcie go! Zostawcie!
Nagle czyjejś ciało dosłownie nakryło moje ciało.
Momentalnie zaprzestano kopania. Jakby polecenie osoby, która wydała rozkaz, było nie do podważenia od pierwszej sekundy jego wypowiedzenia. Co za autorytet!
Powoli, w obawie, że zaraz w nie dostanę, otworzyłem oczy. Z perspektywy spoczywającego haniebnie na stołecznym bruku ujrzałem nogi-stonogi demonstrantów, które biegły w przeciwnym kierunku.
– A na tamtych, na tamtych, od prawej się zbierają – dochodziły do mych nabrzmiałych od kopów uszu oddalające się krzyki wichrzycieli.
Ciepła, mokra od potu lub krwi, mojej czy czyjejś, dłoń. Dłoń, która przetarła łzy z moich oczu.
– Nie wiem, jak długo cię ochronię, lepiej, żebyś się zbierał do swoich.
Postać wstała i podała mi rękę. Właściwie chwyciła gwałtownie za moją i pociągnęła mnie ze zdumiewającą siłą do góry. Nie zdziwiłem się, zawsze taka była, okropnie witalna i harda.
– Mirka!? To ty? – zacharczałem, bo na pewno nie zapytałem, bez dwóch zębów i ze świeżą juchą w przełyku i dziurkach w nosie.
– Poznajesz mnie, wspaniale – uśmiechnęła się Mirka, namacalnie we własnej osobie.
Szok. Prawie tchu mi z wrażenia zabrakło. Praktycznie się nie zmieniła. Oprócz kilku kurzych łapek pod oczami, których mogłem się domyślić, nic więcej. Żadnych gnuśnych podbródków. Żadnych rozrośniętych bioder. Figura ta sama, „nakurwiająca Amazonka”, jak czasem z niej żartowałem, ona niby się oburzała, zadowolona z tego cokolwiek nieoczywistego komplementu. Wszystkie piegi na swoim miejscu. Włosy równie gęste, poskręcane pociągająco, pszeniczne jak nigdy. Ciekawe, jak trzyma się jej wytatuowany orzeł biały na piersi. Tylko te jej wielkie zielone oczy wypełnione były nieukrywanym gniewem.
Nie wyglądała aż tak na zaskoczoną moim widokiem. Czyżby się mnie spodziewała lub podejrzewała, że mogę się pojawić?
– To ty tu jesteś? — nie wiedząc, o co zapytać, zapytałem o rzecz najbardziej oczywistą.
– Przyjechałam na Marsz Europejskości.
Zrobiłbym wielkie oczy. Ale miałem je tak opuchnięte, że bez wątpienia przypominałem pijanego Mongoła po paru głębszych. Zaniechałem. Jak i tego, by dopowiedzieć: Marsz Anarchii.
– Mieszkasz w Holandii?
– Spytaj, gdzie nie mieszkam. – Mirka spróbowała się roześmiać, wyszedł jej płacz przez łzy. Patrzyła na mnie z przerażeniem. Może z przejęciem. A może z pogardą. Ze wszystkim, znając ją. Dodała: – Wszędzie, tylko nie tu, wybacz, w tym grajdołku.
Co za sytuacja, niedorzeczna rozmowa byłych kochanków. Ja, sponiewierany i krwawiący, w mundurze. Mirka w dżinsach i czarnej koszulce z mapą Polski wpisaną w znak STOP, z zadziornym plecakiem na ramieniu. Założę się, że przyniosła w nim kamienie oraz zgniłe jaja, którymi nas obrzucali.
Naszło nas, cholera, na rozmowy: „a co u ciebie?” Mirka dopowiedziała twardo:
– Należę do organizacji emigranckiej Ratujmy Naszą Ojczyznę przed Polskimi Neofaszystami.
– Masz dzieci?
– Dzieci? – parsknęła. – Jak ten kraj znormalnieje, wtedy się zastanowię.
Z wrażenia zakręciło mi się w głowie.
Chciałem powiedzieć: nie mów tak, nie obrażaj naszej ojczyzny. Bądź taka, jak za dawnych lat. Niestety, mieliśmy 2029, moja była dziewczyna przeszła na stronę wroga. Ja popełniłem błąd, za który mnie zdegradują, jeśli nie ukarzą surowiej. Na dodatek Mirka prawdopodobnie uratowała mi życie. Nie prawdopodobnie, jak najbardziej.
Jeszcze bardziej zakręciło mi się od tego w głowie.
– Co tak na mnie patrzysz, to ja. Ej, nie zasypiaj, bo cię zasypią – Mirka zamachała mi przed oczami rozwartymi palcami. – Nie wyglądasz dobrze. Radzę ci jak najszybciej wezwać swoich. Potrzebujesz pomocy medycznej. Pa! – Mirka zbliżyła się do mnie i pocałowała w usta. – Uciekam, rozniesiemy dziś to miasto, a potem ten kraj! Do zobaczenia w innym życiu.
Oniemiały, ledwo dysząc, podparty kolanem o podniesioną tarczę, wpatrywałem się w biegnącą w stronę demonstrantów Mirkę. Niech ją. Ma to coś, nie powiem. Kiedyś po mojej stronie, dziś falangistka ruchu oporu. Podniosła ręce, ułożyła palce lewej dłoni w znak zwycięstwa i z kilkoma zamaskowanymi osobnikami ruszyła prosto na wysiadających z wozów bojowych żołnierzy z Patrolu Reagowania Antynarodowego.
Więc przybyli! Duma.
Ci się nie patyczkowali w przeciwieństwie do moich. Może mnie kiedyś zrekrutują? Wycelowali w stronę kontestatorów karabiny paralizatorowe o ogromnej sile rażenia. W jednej sekundzie kilkanaście osób straciło przytomność, padając na ziemię jak jacyś pijacy po zderzeniu ze słupem. Mirki to nie ominęło. Szkoda jej.
Poczułem się w obowiązku pomóc Mirce, pogadać z Patrolem, że wbrew swoim uratowała mnie ze śmiercionośnej opresji. Trzeba ją odseparować od ciżby, którą po odzyskaniu przytomności zaaresztują i, z tego co wiem, wywiozą do restrykcyjnych obozów karnych na Mazurach.
– Hej – krzyknąłem. – Tu dowódca… – Nie musiałem dodawać, czego, mój uniform mówił sam za siebie.
Zatrzymali się.
– Zdrajco! – usłyszałem od zakaskowanych komandosów Patrolu Reagowania Antynarodowego.
Obolała i zakrwawiona twarz oraz poszarpany mundur jakoś ich nie przekonały do podjęcia dialogu czy wysłuchania jakichkolwiek wyjaśnień. Jeden z nich podszedł do mnie. Zamiast podać mi pomocną dłoń, jak bliźni bliźniemu, jak Polak Polakowi, żebym znów nie padł osłabiony pobiciem, milcząco posłał mi wiązkę z karabinu paralizatorowego.
Moja wyobraźnia przestała funkcjonować.
Dawid Kornaga
Ur. 1975. Autor ośmiu powieści, w tym kontrowersyjnej Gangreny, nominowanej w 2005 do Paszportu Polityki. W 2014 wydał Berlinawę, historię dwóch kobiet – kochliwej tłumaczki Oli oraz czynnej neonazistki Uli. Rozgrywająca się w przestrzeni między Warszawą a Berlinem ta epicka powieść w obrazowy sposób dotyka współczesnych problemów, m.in. konfliktów rasowych i kryzysu klasycznych związków. Kornaga był również pomysłodawcą i redaktorem tomu opowiadań Piątek, 2:45 oraz współautorem polsko-norweskiej antologii Podróż na północ/Mot Nord. W 2011 roku otrzymał międzynarodowe stypendium twórcze Dagny, przyznane przez Stowarzyszenie Willa Decjusza. Jest też stypendystą Instytutu Goethego. Przez kilka lat pisał felietony dla pisma lifestylowo-kulturalnego „Hiro”. Uzależniony od gwaru miasta, różnorodności i wszystkiego, co skraca życie w przyjemny sposób.
Zobacz inne teksty autora: Dawid Kornaga