To mogło się wydawać bezczelne. Pojechać do kraju takiego jak Armenia z tym blondem i tymi niebieskimi oczami i liczyć, że przyjmą jak swoją. I jeszcze się ucieszą na ten widok i pomogą ciągnąć po nierównym chodniku walizkę większą niż ona sama, choć przecież niczego wielkiego do niej nie włożyła. To mogło się wydawać bezczelne, ale właśnie tak się stało.
Granice Armenii z Turcją i Azerbejdżanem są zamknięte, ale, z mniej dosłownej strony, gościnność wydaje się tych granic nie znać. Gościnność taka, że czasami zapomina się, czy jest się gościem, czy krewnym, który był na obczyźnie tak długo i tak intensywnie, że zapomniał języka w gębie i trzeba mówić do niego po rosyjsku albo po angielsku, statystycznie raczej w tym pierwszym. Gościnność taka, że się tyje. Gościnność taka, że jak się już wjedzie, to nie chce się wyjechać. Karmią tym, co wydziela ziemia. Porcjuje. Zimą jest surowa. Prędzej da kopa niż coś słodkiego. Latem za to kokietuje, słodzi i zagląda w pełne usta. Sezon na morele, sezon na brzoskwinie, sezon na winogrona. Granaty, bakłażany. Brandy i wino. Jeść i spać. Nie spać, rozmawiać o kulturze.
Ciekawe, że taką cechę nosi naród o tak bardzo etnicznej koncepcji siebie samego. Z własnym narodowym Kościołem, z własnym nigdzie indziej nie używanym alfabetem, z językiem nieposiadającym żadnego współcześnie żyjącego krewnego oraz z koncepcją własnego pierwszeństwa. Niemal każdy Ormianin w ciągu kilku pierwszych minut rozmowy wspomni o tym, że Armenia przyjęła chrześcijaństwo jako pierwszy kraj na świecie. Niemal co drugi Ormianin zdaje się uważać to za swoją własną zasługę. W ormiańskim czasie nie obowiązuje pojęcie anachronizmu. Ma on jeszcze jedną cechę, która bywa zarówno zaletą, jak i utrapieniem – jest elastyczny, daje się wyginać, przeżuwać i wypluwać. Oznacza to, że poza odlotami samolotów nic nigdy nie odbywa się punktualnie. Nikt też nie przychodzi na czas.
Jest jednak taka przestrzeń w Armenii, gdzie nie obowiązuje gościnność, a czas – owszem. Są to taksówki w Erywaniu. Na chwilę się o tym zapomina, kiedy jakimś fartem trafi się taksówka z pełną przednią szybą. A zresztą, nieistotne, nawet jeśli szkło było nienaruszone i tak nigdy nie oglądałam miasta z pozycji blondynki-pasażerki, bo wszystkich moich kierowców bałam się jak ognia i zamykałam przed nimi oczy. Wszyscy słuchali rosyjskiego popu i zapominało się, gdzie się jest. W tym raczej mniej pozytywnym znaczeniu.
Dlatego też wolałam Armenię z perspektywy pieszej. W takiej się zakochałam. Nie jest to jednak miłość łatwa ani od pierwszego wejrzenia. Na początku trzeba się zgodzić na reguły gry. Pierwsza jest taka, że na ulicy nie wolno patrzeć na innych ludzi. Należy się na nich gapić. Pożerać ich wzrokiem, lekko wytrzeszczając oczy. W miesiącach letnich słońce może trochę przeszkadzać w tym ostatnim, trzeba jednak próbować. Zadaniem średnio atrakcyjnych mężczyzn jest zaczepianie kobiet wyglądających na rosyjskojęzyczne (słowiańskie?). Zazwyczaj trafiają się zaproszenia na kawę czy kolację, rzadziej spotyka się spontaniczne oświadczyny. Mało atrakcyjni mężczyźni się nie odzywają. Oni po prostu idą za wybranką dnia, odprowadzając ją aż pod same drzwi mieszkania, biura, mieszkania koleżanki czy też innego miejsca, do którego właśnie zmierza. Jeśli miejsce nie ma drzwi, odprowadzają i tak. Liczą jednak, że je ma i że może uda się tam wślizgnąć. Zaakceptowanie tych reguł i wyćwiczenie do perfekcji roli „nie chcę – ignoruję” pozwoliło mi zbudować wokół siebie bezpieczną strefę. Rosła z każdym dniem jak balon, który, myślałam, w końcu pęknie. Jeszcze jednak nie teraz. Balon rozrósł się już prawie do rozmiaru planety, mojej planety Armenii.
Stolica planety Armenii nazywa się Erywań, jest okropnie brzydkim miastem, ale ją kocham. W tym roku obchodziła 2794 urodziny. Brakuje w niej drzew, tablice z nazwami ulic są tylko w ścisłym centrum, nikt nie przestrzega przepisów ruchu drogowego, stare zdezelowane samochody niszczą powietrze, resztki starego miasta wyburzono w 2005 roku, żeby zbudować „aleję w europejskim stylu” – fantomową ulicę drogich sklepów i restauracji prowadzącą od Placu Republiki, pełnego rządowych gmachów, do klocka socrealistycznej opery, pod którą więcej chyba amatorów deskorolek niż wyższej sztuki, choć przewaga nie jest zdecydowana – mieszkańcy kraju, w którym średnia pensja wynosi około 300 dolarów, dbają o życie kulturalne dużo bardziej niż młode środkowoeuropejskie kadry kreatywne. W stolicy planety najmilej chodzi się po podwórkach, w których powiewa na wietrze pranie i jest prawie tak, jakby się wlazło do kogoś do domu wyjeść mu z piwnicy konfitury. Zawsze fotografowałam to pranie jako odcisk prywatności, kawałek intymności na tle jednolitych, monolitycznych bloków w wydaniu lokalnym, nie z wielkiej płyty, a z tufu, miękkiego, lekkiego kamienia, który tnie się w bloki i układa z nich domy. Jak z klocków. Słuchajcie dalej. Tuf może mieć różne kolory. Czarny, brązowy, beżowy, lekko pomarańczowy. Sowiecki Erywań był jednak głównie różowy. Może dlatego najładniej wygląda w ciepłym, porannym świetle. Lubiłam go też wieczorem. Miasto, w którym o trzeciej nad ranem spacerują emeryci i małe dzieci, musi być oazą spokoju i bezpieczeństwa. Nie mylę się, panie władzo, prawda?
Jest nią. Pewne reguły tego miasta wprowadzone przez mieszkańców i przez przestrzeń mogą irytować. Mogą powodować nawet bardziej skrajne emocje. Nie powodują jednak uczucia zagrożenia. No chyba że, będąc kobietą, zapali się na ulicy papierosa albo założy za krótkie szorty. Wtedy rozmowa będzie już inna. Wszyscy mówią: hej, tutaj to już jest Europa. Dlatego też nie uważają, że powinni spisać swoje reguły. Potem jednak mówią: bo u was w Europie… Oni mówią, a ty ponosisz konsekwencje. Zazwyczaj są słowami z różnych języków i różnych alfabetów. Dlatego tak trudno robiło mi się notatki w tym zakurzonym, kaszlącym mieście.
Jest tu jednak miejsce, które porządkuje język. To Aybuben Park, park alfabetu postawiony w środku niczego, nieopodal miasta Aparan. Na polu przy drodze stoją wielkie, rdzawe litery. Trzydzieści osiem liter ormiańskiego alfabetu, stworzonego przez Mesropa Masztoca. Stoją rozsypane w pozornym bezładzie i czekają, co zrobisz. Stoją na planszy jakiejś gry, ale to ty jesteś pionkiem. Prowokują cię do ich ułożenia. Są jeszcze bardziej irytujące niż makaron w kształcie literek wyławiany z zupy mlecznej podczas zaspanego śniadania. Kiedy stają się częścią krajobrazu i wyrastają na słońcu tak, że górują nad Tobą, prowokują cię do tworzenia literatury, zacierają cienką granicę pomiędzy stronami książki a krajobrazem. Wszystko to w spokojnych, stonowanych kolorach. Nawet niepokój. Pomiędzy literami ktoś rozbił namiot. To na pewno był prawdziwy, najprawdziwszy poeta. Do turystów nie wyszedł, autografów nie rozdał.
Napisałam, że pomnik stał w środku niczego. Napisałam, że stolica jest zakurzona, ciasna i kaszląca. Miejscami nawet opuchnięta. Jeśli tylko wyjedzie się z niej, siedząc w środku czegoś innego niż rozpędzona, rozklekotana taksówka z pękniętą przednią szybą, wypełniona rosyjskim popem, wyjedzie się w przestrzeń długą i szeroką. Wysoką i głęboką. Czystą. I przede wszystkim tak różną, jakby komuś rozsypały się z worka okruchy landszaftów o odmiennych kompozycjach, paletach barwnych, kontrastach i fakturze. Znajdziesz tam jezioro, które wygląda jak morze i z którego własnoręcznie wyłowiłam butelkę pełną koniaku. Podczas drogi marszrutką z Erywania do Gyumri, drugiego co do wielkości miasta Armenii, położonego niedaleko tureckiej granicy, uważny (tzn. nie śpiący, a patrzący) pasażer mógłby odnieść wrażenie, że to, co widzi za brudną szybą, to kolorowy fotoreportaż ze spaceru Neila Armstronga po księżycu, z tą różnicą, że nie byłoby tam amerykańskiej flagi. Podczas drogi z Erywania gdziekolwiek mija się góry i raczej tylko góry. Góra jest jednak tylko jedna. Ararat. Pojawia się w godle państwa, jego imieniem nazwana została najsłynniejsza ormiańska brandy, jego sylwetka pojawia się na kartonach soków owocowych, w nazwach sklepów, restauracji, hoteli. Ararat znajduje się na terytorium Turcji. Przy dobrym świetle widać go nawet z Erywania. Granica pomiędzy Erywaniem a Araratem jest zamknięta i nic nie wskazuje na to, by miała się otworzyć.
Granice to linie istotne dla Armenii, istotne i dziwne. Te bliskie wiążą się z ryzykiem, niebezpieczeństwem, wrogiem. Te dalekie są jakby bliskie. Stany Zjednoczone czy Francja są sąsiednim ogródkiem kraju, w którym mieszka mniej więcej jedna trzecia wszystkich ludzi na świecie uważających się za Ormian. Wielka diaspora małego narodu mówi dwoma różnymi językami – wschodnioormiańskim i zachoodnioormiańskim. Część pochodzi z terenu dzisiejszej Armenii, część – z dzisiejszej wschodniej Turcji. Latem w Erywaniu słychać zachodnioormiański, którego w Armenii się nie używa, tętni życie nocne młodej diaspory. Przyjeżdża się tu jednak nie tylko na imprezy. Niektórzy próbują tutaj układać sobie życie i bajkę. Amerykanie przyjeżdżają spełniać amerykańskie sny na przykład o centrum jogi z widokiem na Ararat, którego pewnie w żadnym innym kraju założyć nie można. Albo o wolnych mediach, o które w niektórych krajach walczyć nie trzeba, a w niektórych nawet należy. Ciągły ruch w interesie, wyjeżdżają, przyjeżdżają. Każdy Ormianin z Armenii ma krewnego gdzieś za granicą. Erywańska poczta przy pl. Republiki pęka od ogromnych paczek pełnych jakichś zagranicznych delicji, oklejonych skoczem, folią, przewiązanych sznurkami, taśmami, paskami materiału. Są w nich ukryte stosunki międzynarodowe. Zawiązane na więzy krwi. Każdy jest też krewnym kogoś znanego. Kuzynem Williama Saroyana albo wnuczką Aleksandra Tamanyana (pierwsza osoba, którą poznałam w Armenii, to znaczy – ta wnuczka). Czasami ludzie pytają: dlaczego masz skłonność do tych małych narodów, a ja się wtedy śmieję pod nosem, co wygląda raczej jak grymas, i mam ochotę odpowiedzieć, że ze względu na rodzinną atmosferę.
Rodzinną to znaczy ciepłą i bezpieczną, i pełną dolmy, i Chinkami, i szaszłyków, które przygotowują tylko mężczyźni. Gdyby ktoś spytał blondynkę, jacy są Ormianie, nie powiedziałaby, że ciepli. Oni są raczej surowi jak ich góry, jak Ararat i Aragac, jak Erywań ze swoim precyzyjnie, pod linijkę wytyczonym planem, dziełem jednej ręki wspomnianego Tamanyana. Surowi, skryci, poukładani. Stopy w górach, głowy w chmurach. Niczego się od nich nie nauczyłam, nie mam tego nawet w planach, a raczej w marzeniach. Przywiozłam ze sobą różne prezenty dla najbliższych, wszelakie małe Armenie: wino, przyprawy, kawa, ceramika, muzyka. Sobie nic z tych rzeczy. Sobie wbite w głowę ormiańskie słowo „odwaga”, խիզախություն. Tatuaż na stopie. Na jutro i na pojutrze. Tak, żeby wziąć rozbieg i znowu dobiec na Kaukaz. Znów nie palić na ulicy, znów trząść się o życie na każdym przejściu, znów jeździć przeładowaną marszrutką, pić wodę z hydrantów, nie rozumieć języka, gubić się na ulicach bez szyldów, przy wizytach na wsi dostawać wódkę na śniadanie i nigdy, przenigdy nie siadać w marszrutce na miejscu obok kierowcy, bo, choć nikt nie wie dlaczego, kobiecie nie przystoi. Być bliżej sedna i oddychać realnym, zakurzonym, kaszlącym erywańskim powietrzem. Złapać odwagę i na drugą nóżkę.
PS. Nie ma w tym tekście ani słowa o ludobójstwie Ormian. Celowo i przez szacunek. Przy muzeum ludobójstwa znane osoby, które je odwiedzają, sadzą drzewa. Niczego trafniejszego bym nie wymyśliła. W tym tekście czy w innym geście. Niech tak już zostanie.
Zofia Bałdyga
(1987) Poetka i tłumaczka. Studentka bohemistyki w Instytucie Slawistyki Zachodniej i Południowej Uniwersytetu Warszawskiego. Stypendystka rządu RP. Autorka tomików Passe-partout (Warszawa 2006) i Współgłoski (Nowa Ruda 2010). Jej teksty były publikowane w antologii Solistki. Antologia poezji kobiet (Warszawa 2009) oraz w Anthologia#2 (Londyn 2010), zostały także przełożone na język czeski, ukraiński, szwedzki i angielski. Tłumaczka młodej poezji czeskiej i słowackiej. Współtworzy Elektrolirykę. Mieszka w Warszawie.
Zobacz inne teksty autora: Zofia Bałdyga
Szkice krytyczne
Z tej samej kategorii: