Kiedy czytałem tę książkę po raz pierwszy [Ucieczka z Elei Macieja Woźniaka – red.], mieliśmy jeszcze polską złotą jesień, a teraz, proszę bardzo, świat wygląda całkiem jak na tym zdjęciu, które autor najpierw sam zrobił, a potem dał na okładkę. Jest to wyjątkowo dobre i wyjątkowo dobrze funkcjonujące w swojej roli zdjęcie, jakby na dowód, że autorzy mogą zamieszczać na okładkach swoje prace (podobnie było choćby w przypadku drugiej powieści Darka Foksa), nie powinni natomiast wykorzystywać prac swoich żon, narzeczonych itp. (tu powstrzymam się od przykładów, choć mam je właśnie pod ręką). Niby z łatwością daje się to opisać: przez zaśnieżony krajobraz jedzie facet na rowerze – wrażenie robi jednak nie anegdota, lecz forma, całkowita geometryzacja świata, zamienionego w piktogram, czy wręcz – bądźmy podniośli – „partyturę mrozu” (akompaniament w wyższych partiach, solo w średnicy, zero basu).
Celowo wspominam tu o okładce, czyni ona bowiem z tej książki piękny przedmiot, a raczej podkreśla fakt, że sam tekst (skądinąd demonstracyjnie „chłodny”) równie pięknym jest przedmiotem, zrobionym jako piękny, i tu znów musimy się zatrzymać (czy też: zatrzymać wzrok) na kwestiach czysto zewnętrznych, tyle w nim bowiem symetrii, ścisłości i uporządkowań, że nie wspomnieć o nich nie sposób, aczkolwiek nie ma też sensu dokładna analiza przemyślnego układu czterowersowych „mandali”, elegijnych dystychów, tercynowych „piosenek”, sonetów i vilanelli, zakłóconego przez pojedyńczy pantum – zauważmy jedynie całkowity brak wiersza wolnego w jego uświęconej już tradycją formie. Wszystkie utwory zostały starannie skomponowane pod względem metrycznym, co nie oznacza wszak pójścia w modną ostatnio katarynkę – króluje tu co prawda trzynasto- i piętnastozgłoskowiec, zazwyczaj jednak w wersji tonicznej o połamanym i wręcz zgrzytliwym rytmie; sylabiczność przyporządkowano kilku wybranym wierszom, a i to w sposób przewrotny: Grochowiakowski z ducha sonet (z mottem z Andrzeja Sosnowskiego!) napisany został ścisłym trzynastozgłoskowcem, zaś ulubiony przez tegoż Grochowiaka jedenastozgłoskowiec znalazł zastosowanie w pantumie i jednej z vilanelli, a zatem formach kojarzonych (na gruncie polskim) raczej z twórczością Tadeusza Pióry. Wiersze rymowane pozostają wobec nierymowanych w stosunku 2:5, który to złoty podział pozwala się nie znudzić ani jednymi, ani też drugimi; rymy są kunsztowne, choć zazwyczaj dokładne, z wyjątkiem paru wykwintnych asonansów jak np. światło zrobi aport / orkiestrą strażacką we wspomnianym sonecie. Doprawdy, mało ostatnio książek tak solidnie zmajstrowanych, a jednocześnie nie popadających w dehneliczność bądź wenclizm.
Wypada zauważyć, że z ostatnią książką Jacka Dehnela łączy „Ucieczkę z Elei” Macieja Woźniaka (bo o niej tutaj mowa) pewne pokrewieństwo tonu, wywołane choćby samą obecnością rymów, różnica jednak jest zasadnicza i pozwoli nam teraz przejść od form do zagadnień nieco bardziej subtelnych. Otóż, podczas kiedy Dehnel układa poetyckie rozprawki lub opowiastki z wyraźną tezą bądź morałem, Woźniak (w najlepszych utworach z nowego tomu) porzuca wszelką dyskursywność, operując na wszystkich poziomach wiersza czystym językiem poezji. Jego zdania nie następują po sobie w porządku logicznym, lecz asocjacyjnym, i to na zasadzie asocjacji jak najdalszej, ledwie zarysowanej, jakkolwiek podporządkowanej całości utworu, jego (zazwyczaj bardzo finezyjnym) ekspresjom i potrzebom. Podobnie z samymi zdaniami, którym zarzucić można pewien „nadmiar metafor”: metaforyzowanie nie jest w nich jednak literackim zdobnictwem, lecz sposobem myślenia, przekształcającym każdą ewentualną „rzeczywistość” w byt paradoksalny, możliwy (jak w filozofii Andrzeja Falkiewicza) do określenia jedynie na zasadzie zderzenia dwóch (lub więcej) różnorakich „spojrzeń”. W pewnym sensie powraca tutaj Woźniak do swoich poetyckich początków, do pisanego pod patronatem Wisławy Szymborskiej „Srebrnego ołówka”, w którym paradoks panoszył się i rządził, był to jednak zawsze paradoks intelektualny, oparty na takiej czy innej „filozofijce” podpartej mechanizmem językowego żartu bądź przejęzyczenia (pamiętna Stukająca miarowo / wielka maszyna do życia). W „Ucieczce z Elei” dochodzi do głosu paradoks, by tak rzec, wizualny: jeśli większość tych wierszy można by nazwać opisowymi, to jednak wszystkie one są wyraziście nieprzedstawieniowe, każdy „obraz” zaprzecza swojej obrazowości, udaje się w głąb siebie i tam znika z oczu. Na ten przykład, taki ekwiwalent zapadającego zmroku: rozchełstany diament / zmienia się w lepik na zimno. „Lepik na zimno” jest terminem technicznym (i zresztą zaraz dowiadujemy się, że posmarowano nim fundamenty, zanim rzeczy stanęły na nich), aczkolwiek wykorzystany został jego „nieuświadomiony” metaforyczny potencjał, zderzony z młodopolsko wręcz ekscentryczną metaforą dnia, co daje w efekcie polistylistyczny konglomerat sensów, rozpięty między czystą wrażeniowością, scjentyzmem i eschatologią. Albo taka „Mandala z liści na dnie” – w zasadzie przepisany na jesienne i wędkarskie okoliczności Miłoszowski „Dar”, niby nic nadzwyczajnego, ale jak pięknie błyszczą w niej pojawiające się niewymuszenie „dukaty”, ewokując ekonomię znaleziska i piractwa, dla Woźniaka jako znawcy muzyki mającą zapewne jeszcze dodatkowe (kryminalne?) sensy.
O właśnie, wiersze muzyczne są w tym tomie tylko dwa (jeśli nie liczyć tego o Florence Foster Jenkins, w którym autor robi niepotrzebny ukłon w stronę swojej dawnej poetyki z jej anaforycznością i patosem): pierwszy zatytułowany „Richter”, drugi – „Gould” (mnie oczywiście brakuje trzeciego, pt. „Rubinstein”, ale – jak rozumiem – tamci dwaj stanowią dla Woźniaka biegunowe exempla w pianistycznym podejściu do Bacha, którego ten trzeci w zasadzie nigdy nie grał). O Gouldzie pisał Woźniak już co najmniej trzykrotnie, a to w swojej drugiej książce „Iluminacje Zaćmienia Szarość”, będącej zbiorem poetyckich elaboratów dotyczących głównie muzyki i osób z nią związanych (tak iż nie napisałem o nim recenzji, tylko muzyczny felieton w swoim „Dzienniku ucha”), i nie wiem, czy słusznie do niego powraca, bo znów „krzesełko” i inne tam nawiązania do biografii… Ciekawy jest natomiast utwór o Richterze, gdzie sam fakt cielesności artysty, zdziwienie, że gra się za pomocą rąk, wiedzie do rozgałęzionych refleksji, jednocześnie tracących swoje podłoże i chwytających się go jakby „od przeciwnej strony”. Tu właśnie ujawnia się nowy potencjał tej poezji również w odniesieniu do starych tematów, którymi już zdążyliśmy się trochę znudzić, bo – muszę dodać na koniec – „Ucieczka z Elei” jest tomem zaskakującym i odświeżającym przede wszystkim na gruncie twórczej ewolucji samego Woźniaka, dowodem, że jednak warto zaczynać od nowa (choć niekoniecznie od zera).
Maciej Woźniak, Ucieczka z Elei, Wielkopolska Biblioteka Publiczna i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2010.
Adam Wiedemann
(1967) Poeta, prozaik, krytyk literacki i muzyczny, tłumacz z języka ukraińskiego oraz angielskiego, malarz i rysownik W latach 1998 – 2001 redaktor pisma literacko-artystycznego Studium. Autor kilkunastu książek poetyckich i prozatorskich. Jego utwory tłumaczone były m.in. na angielski, bułgarski, chorwacki, czeski, francuski, hiszpański, niderlandzki, niemiecki, norweski, serbski, słowacki i słoweński. Jego twórczości poświęcona została książka Widoki są niejadalne (Warszawa 2007, red. Dawid Skrabek). Laureat Nagrody Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek (1998), Nagrody Fundacji im. Kościelskich (1999), Nagrody Literackiej Gdynia (2008). Nominowany do Paszportu Polityki, Nagrody Poetyckiej Silesius (2008), Nagrody Mediów Publicznych COGITO (2008) i trzykrotnie do Nagrody Literackiej NIKE (1998, 1999, 2005). Urodzony w Krotoszynie, obecnie mieszka w Warszawie, wcześniej w Krakowie.
Zobacz inne teksty autora: Adam Wiedemann
Recenzje
Z tej samej kategorii: