Adam Ostolski: Porozmawiajmy o pomnikach.
Krzysztof Wodiczko: Polski temat, bo jesteśmy nasiąknięci symbolami i ideologiami, z których zbudowano nasze pomniki. Ci, co wzrastają w naszej kulturze narodowej, sami stają się pomnikami, szczególnie pomnikami kultury wojny, chodzącymi miejscami pamięci. Judith Lewis Herman – psychoanalityczka, autorka książki Przemoc. Uraz psychiczny i powrót do równowagi – mówi o ludziach jako „pomnikach własnej traumy”. A ta trauma przechodzi z pokolenia na pokolenie… Gdzieś pomiędzy żywymi pomnikami (obecnie wtórnej) traumy stoją więc posągi, i tu jest Polska.
Mój dziadek był pomnikiem okopów, do końca życia co noc budził się z krzykiem. I przez ponad sześćdziesiąt lat bolała go głowa, codziennie.
A jak jego trauma wpływała na pana?
Ja też w dzieciństwie codziennie budziłem się z koszmaru, bo spałem w jednym pokoju z dziadkiem. Ale wróćmy do pomników…
Można powiedzieć, że one w jakiś sposób konserwują nasze traumy – osobiste i zbiorowe – wręcz je kultywują. Nie pomagają nam żyć, raczej „uczą umierać”, i przypominają, że kiedyś to potrafiliśmy. Walcząc, oczywiście. Z pewnością nie mówią, o tym, jak będzie wyglądać życie po wojnie, wśród tych, co ocaleli. Pomniki są złymi lekarzami. Godzą nas z przeszłymi wojnami, uromantyczniają je.
Warszawa jest potężnym problemem. Jak mamy żyć w Warszawie nasyconej śladami, wspomnieniami, odniesieniami, całą tą ikoniczno-symboliczną stroną, która w tak mistyfikujący sposób mówi o tym, co tu się stało?
W pana poznańskim wykładzie doktorskim jest myśl, która odstaje od tradycyjnego myślenia o pomnikach. Zwykle pomniki traktuje się jak obsikanie terenu, oznakę dominacji, czasem coś narzuconego, czasem coś, z czego można być dumnym, bo to my oznaczyliśmy teren. A pan mówi o pomnikach jak o kimś – nie czymś – kto potrzebuje naszej pomocy, kto jest kruchy, delikatny, zaskorupiały, ale jednocześnie gdzieś w środku głęboko wrażliwy.
Tak jak my, żywe pomniki. Jest podobieństwo.
Czyli dla pana pomnik jest czymś więcej niż elementem rozgrywki o to, kto zdominuje teren i narzuci symboliczne, ideologiczne treści?
Pomniki zawsze podejrzewa się o ideologiczną kolaborację z władzą, ale równocześnie są one ofiarami tejże władzy i przez to wymagają – jak my – specjalnego leczenia psychoterapeutycznego. Nazywam to pomnikoterapią.
Pomniki są też niemymi świadkami między własną symboliką a rzeczywistością społeczną. W końcu to wokół nich koczują bezdomni, gromadzą się nielegalni imigranci, ofiary przemocy, samotności. Między wzniosłą architektoniczną, rzeźbiarską i tekstualną narracją pomników – demokratycznymi i wolnościowymi hasłami, romantycznością wojny – a tym, co widzą one wokół siebie, jest bolesna przepaść. Choć patrzą nieruchomymi oczyma na ludzkie nieszczęścia, pomniki nie mogą nikomu pomóc. Czują się przy tym winne za lansowane przez nie fałszywe hasła, które tylko wpędzają ludzi w kolejne nieszczęścia. Pomniki są więc straumatyzowane, i tak jak żyjący w ich cieniu ludzie wymagają leczenia. Tylko kto ma je leczyć i jak?
Oczywiście to ludzie muszą leczyć pomniki, najlepiej gdyby równocześnie leczyli przy tym siebie. Trzeba zatem pomiędzy nimi a nami stworzyć związek, który pomógłby obu stronom. W zdrowych pomnikach – zdrowie społeczeństwa.
Jeśli chodzi o pomniki wojenne, trzeba pamiętać, że każdy z nich upamiętnia dwie wojny – konkretną wojnę i wojnę w ogóle. Każdy z tych pomników pełni funkcję maszyny przygotowującej ludzi na następną wojnę. Pomnik jest też zatem ofiarą indoktrynacji, wypranym mózgiem. Ich psychiczne i intelektualne uzdrawianie powinno więc opierać się na budowaniu przyszłości bez wojen oraz na odwojnieniu dzisiejszej kultury w imię pamięci ofiar wojny. Należy stworzyć nową sytuację, w której nie byłoby już powodu ani miejsca na nowy pomnik czy dopisanie nowych nazwisk, nowych bitew. To mnie właśnie interesuje, jako kliniczne przedsięwzięcie psychospołeczne. Stąd moje, może jeszcze naiwne, projekty sprzężonych z pomnikami instytutów, centrów czy przestrzeni medialnych, które pozwoliłyby ludziom lepiej zrozumieć, czym naprawdę jest wojna, i zaangażować się w coś lepszego niż ona.
Trzeba pamiętać, że różne reakcje weteranów, na przykład pourazowy stres dziadka, są ich pamięcią traumatyczną. Ale to nie znaczy, że razem z nimi łatwo zrozumiemy, jak doszło do wojny i co zrobić, żeby nie było wojen. To znacznie szersze przedsięwzięcie i nie do końca wiemy, jak się do niego zabrać.
Poza tym, czy pomniki muszą cały czas być aktywne? Czy nie można wymyślić czegoś, żeby je jakoś zasłonić i odsłaniać tylko wtedy, kiedy są potrzebne? Dlaczego mamy cały czas rozpamiętywać? A równocześnie jak żyć pośród nich, bawić się, cieszyć, odpoczywać? To są sprawy rozbudowy miasta, aczkolwiek w Warszawie nie ma miejsca, które by nie było miejscem pamięci.
Tu był kawałek getta, ten starszy.
Większość naszej nowożytnej historii to okresy po wojnie, przed wojną, w czasie wojny i między wojnami. Nie chcę wyjść na Mickiewicza, który, wydaje się, uważał, że Polacy, w tym Żydzi, ze względu na ich ciężkie doświadczenia i pamięć swojej strasznej przeszłości, powinni być „wybrani” jako sumienie i potencjalni zbawiciele Europy i świata. Nie o mesjanizm mi tu chodzi. Należałoby się przyjrzeć z naszego punktu widzenia tym wszystkim wojnom, które przetoczyły się przez Polskę, i przeanalizować wszystkie towarzyszące im fantazmaty i mrzonki – zarówno po stronie ofiar, jak i agresorów – oraz wyjść poza rozpamiętywanie przegranych heroicznie bitew, które zresztą uważa się tutaj za „moralnie zwycięskie”.
Jako ludzie pokiereszowani, pokaleczeni naszą historią, możemy stać się lekarzami innych okaleczanych lub prewencyjnie ochronić ich przed tego rodzaju sytuacją. Może powinniśmy stawiać pomniki ludziom, dzięki którym jakaś wojna nie wybuchła. Nawet tym zebranym wokół Okrągłego Stołu, biorącym udział w negocjacjach między „Solidarnością” a komuną. Cieszmy się, że nie było wojny domowej w Polsce, udało się bez rozlewu krwi wprowadzić nowy ustrój i stworzyć nowe, bardziej demokratyczne państwo. Oddajmy ludziom prawo bycia pamiętanym za to, co zrobili dobrego, szczególnie w sprawie uniknięcia krwawych domowych i międzynarodowych konfliktów.
[…] mówiąc o instrumentach, myślę szerzej, bo gdy się patrzy na pana dotychczasowy dorobek artystyczny z pewnego oddalenia, widać dwa główne nurty. One się spotkały w Hiroszimie, ale w gruncie rzeczy widać je już wcześniej. Jeden to projektowanie różnego rodzaju instrumentów, protez, wehikułów, przedłużeń ludzkiego ciała, które w jakiś sposób wspomagają czy to zdolność widzenia, czy działania człowieka przez bardzo punktową interwencję. Przyszła mi do głowy formuła posthumanistycznego humanizmu – że to jest wyjście poza ludzkie ciało, jego możliwości, czy wzmożenie możliwości ludzkiego ciała, rozumiane i biologicznie, i społecznie, i psychologicznie, w zależności od tego, jakie dany człowiek ma potrzeby, w jakim miejscu się znajduje, gdzie to wzmożenie jest najbardziej przydatne. I robił to pan na pewno wiele lat przed Hiroszimą.
Drugi nurt to projekcje – na budynkach czy pomnikach – które łączą w sobie pewną teatralność z architekturą, ale też jakoś odnoszą się do tej zdolności widzenia.
Te dwa nurty gdzieś się spotykają, od któregoś momentu, choć to nie jest oczywiste dla przypadkowego odbiorcy. Gdy pan opowiada, to widać, że ich zetknięcie się jest dużo głębsze, dużo bardziej intymne, dużo gęstsze. Jeśli ktoś po prostu oglądał projekcję w Tijuanie, zapis, nagranie, bez świadomości, jak to jest skonstruowane, i również jak po stronie publiczności to było powiązane z instrumentami czy wehikułami do odbioru projekcji, może myśleć, że to jest po prostu obraz na budynku. A to jest obraz w połączeniu z pewnymi – nie wiem, jak to nazwać – interfejsami, bo proteza to złe słowo, w pierwszej chwili kojarzy się…
Z kalectwem.
Jest ono niedostateczne. Kojarzy się też z czymś fałszywym, a tu chodzi o coś innego. Proteza jako namiastka. Bo jeszcze skojarzenie z kalectwem, jeśli weźmiemy pod uwagę, że wszyscy jesteśmy jakoś kalecy, jest w porządku. Ale tu bardziej pasowałby interfejs czy wtyczka, czy coś, co po prostu otwiera możliwość percepcji, uczestnictwa w świecie, poszerza o nowe wymiary. W tym sensie to też jest trochę posthumanistyczne.
Zgadzam się, że proteza to podejrzana nazwa. Ale trzeba dodać, że dzisiejsze multimedialne, interaktywne protezy są zupełnie czymś innym niż te stare, czysto mechaniczne. Nie tylko umożliwiają zrobienie czegoś, ale też stwarzają nową sytuację performatywną, w której odkrywamy i rozwijamy nasze nowe umiejętności. Odkrywamy dla siebie nowe formy komunikowania się i ekspresji, kształtowania swojego obrazu w oczach innych, nowe szanse na funkcjonowanie w społeczeństwie. Ogólnie dzięki nowym protezom – w ramach, jak to nazywam, protetyki kulturowej – stwarzamy warunki dla rozwinięcia własnej, cudzej lub wspólnej z innymi wirtuozerii.
Już wiem, jaki mam problem ze słowem proteza. Otóż to skojarzenie z namiastką jest słownikowe, natomiast głębszy problem polega na tym, że proteza ma przywrócić do normy.
Do tego, co już było, tak. Ale taki konserwatyzm był cechą dawnych protez, a ściślej dawnych oczekiwań od protez. Dzisiejsze podejście jest inne i znalazło wyraz już w Instrumencie Osobistym – moim pierwszym instrumencie, z 1969 roku. W broszurze Galerii Foksal czytamy, że „stwarza [on] możliwości wirtuozerii”. Dopiero „uzbrojeni” w taką protezę, jak Instrument Osobisty, zaczynamy eksperymentować. Dowiadujemy się, że z własnym ciałem i wyobraźnią możemy zrobić rzeczy, z których dotychczas nie zdawaliśmy sobie sprawy.
Zarówno posługiwanie się moimi urządzeniami, jak i udział w projekcjach są szansą na lepsze życie dla siebie i innych. Nikt nie wie, co może powiedzieć światu, dopóki nie zacznie grać, bawić się możliwością mówienia przez elektroniczno-cielesną maskę czy „ciało” pomnika. Nawet wypowiedź do zwykłego mikrofonu czy kamery filmowej może odkryć w ludziach niespodziewane pokłady retoryki. Zaczynają formułować całkiem nowe myśli. A jeśli mikrofon jest dostępny wcześniej i jest częścią procesu rozwijania naszej wyobraźni, mamy czas do namysłu, mówiący idzie jeszcze krok dalej.
Pan próbuje wykazać, czy lepiej zrozumieć związek, istniejący pomimo upływu tylu lat, pomiędzy na przykład projekcją w Tijuanie a projektami w PZO. To jest możliwe jedynie w tej chwili, kiedy siedzimy w kawiarni. Z tej perspektywy można zobaczyć, że moja pierwsza praca była bardzo podobna do mojej późniejszej działalności; w zasadzie wszystko jest niemal tym samym. Nie ma wielkiej różnicy między kobietą z Tijuany, której ciało zrobiło się czarne od trujących chemikaliów i która wsadziła męża do więzienia za kazirodztwo, a kobietą, która w Zakładach Kasprzaka czy w jakimś laboratorium państwowym pracowała przez osiem godzin dziennie w niewygodnej pozycji, cierpiąc przez to na poważne schorzenia. Moje skupienie na sytuacji tych ludzi – zwłaszcza tych, o których sytuacji nikt nie wie i których nikt nie rozumie – oraz stworzenie im szansy na otwarcie się i publiczny przekaz było zawsze takie samo.
Fragmenty pochodzą z książki Krzysztofa Wodiczki i Adama Ostolskiego Wodiczko. Socjoestetyka, która ukaże się 3.10.2016 r. nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Dyskusje
Z tej samej kategorii: