Podpatrując rośliny, nie powinniśmy widzieć w nich stworzeń niedoskonałych, niezbyt rozwiniętych, według jakichś ludzkich kryteriów gorszych, lecz po prostu innych (133).
Patyki, badyle Urszuli Zajączkowskiej to książka popularnonaukowa o roślinach, pierwsza w twórczości wołomińskiej botaniczki i poetki. Zajączkowska w swoich obserwacjach przyrodniczych – sama nazywa je „podpatrywaniem” – wykonuje tam jednak robotę poetycką. Gęsto skraca dystanse metaforą. Kompost jest „szczęściem wielocukrów” (161), rośliny to „linie papilarne powietrza” (55), mchy: „mokre dywany, dawne pogłosy zdań ewolucji” (90), a ściółka leśna to „zmyślona posadzka z rozdrobnionego kwarcu”, na której „wysypały się wszędzie martwe liście, igły i chrust” (143). Przypomina w tym pisarstwo innej poetki i ekokrytyczki, Julii Fiedorczuk, przytaczanej zresztą w Patykach, badylach z jej wierszem „Kompost” („te maleństwa, które jedzą ciała liści na podłodze lasu”).
Czasem patrzę, czasem się bawię
Poetyckie skróty łączą w myśleniu Zajączkowskiej cały fizyczny świat w nieskończoną ilość instancji wywołanych przez – fundamentalnie identyczny – algorytm. I w takim integracyjnym podejściu bez przerwy dochodzi do olśnień, które są jak „flesz w oczy” (103). Nie chodzi o to, by nałożyć na badany świat perspektywę antropocentryczną; raczej w brutalnych strategiach przetrwania suchego boru upatruje Zajączkowska inspiracji do innego spojrzenia na filozoficzne podstawy nauki. „W gojeniu się ran roślin szukam (…) odpowiedzi na pytanie o pierwotne źródło stwarzania się natury” (42). W anatomii roślin – „kodu u prawdziwego źródła istnienia” (61). Wyraźnie widać, że ta ambicja przeciwstawia się monotonii codziennej laboratoryjnej pracy, która łatwo zmienia materiał badawczy w „osobiste ciałko zieleni do badania”, na którym udowodnia się swoje „poważne wyobrażenia co do rośliny, (…) wymyślone kreacje i nadzieje” (243).
„A przecież można choć spróbować pomyśleć inaczej” (105), pisze Zajączkowska. Ten odrębny sposób patrzenia na świat, jej myślowe nieposłuszeństwo, prowadzi ją przez całą książkę. W rozdziale „Czasem patrzę, czasem się bawię” Zajączkowska pisze:
W wielu przypadkach wplątywanie emocjonalnych ekspresji w zjawiska dotyczące roślin jest całkowicie nieuzasadnione. Tak głosi nauka. Oczywiście w każdej naukowej dysertacji w taki właśnie sposób piszę, bez dwóch zdań, mocno zasłaniając się liczbami i megapoważną miną (MPM). Nie do końca w to jednak wierzę. Jesteśmy zbudowani z tych samych liter dziewięćdziesięciu pierwiastków i umieszczeni w tej samej fizycznej przestrzeni (…). Dlatego wszystko wydaje się podobne do wszystkiego (140).
Olśnienia przychodzą niechcący, gdy w letnią noc – nieprzygotowana i „zdychająca upałem” – autorka przeczyta o zaskakującym odkryciu, które z miejsca ją obezwładnia (102). Albo gdy po godzinach ślęczenia nad preparatem odkrywa coś sama, choć zdarza się, że epifanię przerywa okropnie głośne burczenie w brzuchu (26). Zanurzona w tej swojej ludzkiej cielesności – trawiącej, spoconej, zmęczonej, głodnej – podkreśla swoją zwierzęcą nie-roślinność, odrębność od przedmiotu badań, z którym już by się prawie stopiła w jedną pokręconą symbiotyczną całość, gdyby nie te mozolnie ludzkie biologiczne procesy przypadkowo wybijające z głębokiego skupienia.
Bo nauka u Zajączkowskiej to skupione, empatyczne doznawanie świata zmysłami. Roślin się ostrożnie dotyka, w las wchodzi z namaszczeniem, nad skrzypami pochyla w napięciu, a wszystko to z bolesną świadomością, jaką przeszkodą jest bariera grubej ciepłej skóry na ludzkich dłoniach. W ogóle człowiek jest tu istotą okrutnie nieporadną wobec delikatnych biostruktur chlorofilu i finezji fotosyntezy. Ale przy odpowiedniej uważności, możliwe jest wczucie się w ten świat. Rozpisuje się potem o miękkości „futerka” pokrzywy, która niemal mruczy pod palcami badaczki. Noc postrzega się jako wytchnienie dla słoneczników, które „wreszcie mogą odchylać swoje głowy, jak chcą” (209).
To współodczuwanie jest stanem tak silnym, że aż bolesnym. Przy tak naprężonej wrażliwości, ciągłym nasłuchiwaniu, jest też dużo empatycznego cierpienia. Zwłaszcza gdy badaczka jest świadkiem pożaru lasu albo, o czym często wspomina, sama zmuszona jest do precyzyjnego cięcia roślin: na przykład pędów wierzby białej w celu zbadania, jak długo utrzymają się w stanie agonalnym albo równych płatów drzewa, żeby przeanalizować w laboratorium proces gojenia się ran. W pracy nie ma jednak miejsca na rozpacz, trzeba przyjąć odpowiedni dystans do obiektu:
[U]ciekam wtedy w naukę, chcę się znieczulić, chcę sobie wszystko na siłę przetłumaczyć, wbić mocą argumentów przywracających rzeczowe podejście (…). Że podobno to jest po coś. Odszukuję wiele dowodów na to, że wcale nie trzeba rozpaczać (94).
Bo ostatecznie las odrośnie nawet na gruzowisku, jesionowi wyniosłemu zagoją się podcinane gałęzie, „pazerność korzeni” (141) zajmie kolejne tereny, a „tam, w ściółce, żyje się do końca” (144).
Brzydkie
Botanika poszukuje preparatu idealnego, który w klarowny sposób utrwali modelową roślinę. „A przecież nawet wewnątrz samych roślin różnie bywa”, oponuje Zajączkowska, „można zobaczyć tam pewne potknięcia w marzeniach o perfekcyjnej symetrii” (172). Działalność owadów czy nagły przymrozek odbijają się na strukturze rośliny. Ten „życiowy bałaganik” w nauce traktuje się jak niepowodzenie. Ale Zajączkowska opiera się wymogom, by znaleźć najbardziej wymuskany obraz pospolitego ziemniaka i „sieknąć fotkę” do publikacji. Swoją książkę traktuje chyba jak miejsce, w którym wreszcie może swobodnie opisać, jakie wrażenie robią na niej włoski dyni połamane pod dotykiem jej palca, gdy przypadkiem dotknie wykroju, umieszczając go pod mikroskopem. I jak w pracy naukowej nie wszystko udaje się od razu.
To zresztą ważny temat poszukiwań badaczki – błędy, „śmietki”, porażki. O zdewastowanych preparatach, do których dostały się bąbelki powietrza mówi, że to niechciana forma istnienia z pogranicza mikroskopii. Zajączkowska kolekcjonuje i – o zgrozo! – umieszcza w swojej książce na fotografii to, co naukowców i naukowczynie doprowadza do szału – krawędź szkiełka, najbardziej nieprofesjonalne, a dla niej najciekawsze obrzeże preparatu. Dla Zajączkowskiej to miejsce wręcz idealne: „bałagan komórek, bałagan powietrza” (175–6). Brud w preparacie, „drobina z rozrzedzeń nie wiadomo skąd” (170), to fascynujący intruz, „który rysuje fałsz”. „Do niczego się to nie nadaje”, z satysfakcją podsumowuje swoje rozważania (176).
Marginesy i miejsca przejściowe eksploruje badaczka wiele razy. Pisze o skrzypach, żmijowcach i cykoriach porastających wzdłuż torów, na przychaciach i na wysypiskach. „Rośliny synantropijne – mało kto was kocha” (156). Z powagą podchodzi do naukowych związków masy księżyca z fasolą, mimo że z początku zdaje się to wiedzą „z pogranicza baśni, jakiejś niemożliwości” (102). Z podobnym entuzjazmem, wbrew ambicjom „wielkiej nauki”, dokładnie odmalowuje przemiany w zabrudzonej ściółce leśnej. A do tego włącza do książki szereg zdjęć uwieczniających pospolite pokrzywy i inne apofity, które bardzo zwyczajnie wyrastają ze szczelin w murze czy na warszawskim przystanku.
Zresztą przy człowieku roślinność rozprzestrzenia się nawet od wyrzuconych kanapek z pomidorem czy ogryzków jabłek. Pałac Kultury i Nauki, przywołuje Zajączkowska badania innej naukowczyni, pokrywa ponad sto gatunków roślin rozsianych przez wiatr, ptaki i człowieka. Czyli to śmietkowe obrzeże jest (nie tylko metaforycznie) podatnym gruntem. Błędem jest próba wprowadzenia przemocą ładu w roślinności. „Segregacja zieleni w miastach jest formą segregacji. Wyklucza się przemiany ekosystemów w postaci rozkładu. Bo (…) umieranie ładne nigdy nie będzie. Nie chcemy tego w mieście” (189).
Wyjątkowość człowieka na tle innych zwierząt wyraża się, zdaniem autorki, w bezprecedensowym upodobaniu do więzienia stworzeń w wytyczonych starannie przestrzeniach. O ogrodach botanicznych (a co za tym idzie, także zoologicznych), pisze z rozgoryczeniem tak:
[T]akie ogrody to kurioza w świecie natury. Skumulowane gatunki, bezwolne w wyborze miejsca życia czy sąsiada i rodzaju własnej czy czyjejś śmierci. Drzewa w ogrodach rosną zawsze lepszym profilem do ścieżek człowieka, pod nimi zgrabiona jest ściółka, na gałązkach albo przy pniu znajduje się tabliczka z nazwiskiem i imieniem, i tak się stoi przez przynajmniej sto lat (157).
Regularne zwroty trajektorii
Nie dziwi w Patykach, badylach wizualność opisów. W końcu badaczka na co dzień praktykuje przenoszenie danych na grafy i wykresy, a w twórczości artystycznej montuje filmy, które mogą uchwycić specyfikę różnych gatunków botanicznych. W książce także uprawia swoisty wizualny styl wykładu: o minimalnym, niezauważalnym ludzkim okiem ruchu roślin w trakcie wzrostu pisze nam w filmowym, „time-lapse’owym” przyspieszeniu. Ich „rysunki w powietrzu, jakie nieustannie szkicują ich wierzchołki albo czubki liści” różnią się w zależności od gatunków. Bo roślina „tańczy swoistego walca” (105–106).
Zresztą Zajączkowska opowiada o tym, jak żmudnie dokumentuje życie roślin w seriach laboratoryjnych fotografii zapisujących ich ruch co minutę, kwadrans czy godzinę. Po złożeniu ich w film, w którym każda klatka zawiera jedno zdjęcie, powstają krótkie, niezwykle przyśpieszone wariackie choreografie. „Taka kondensacja przemian”, pisze, „to właściwie jedyna możliwość dostosowania się do czasu roślin”, rytmu ich wyprostów i spoczynku, unoszenia i opadania liści (106–107).
Z tego podejścia wynika zresztą podnoszony przez autorkę bardzo poważny postulat, by odrzucić ludzkie kategorie i skatalogować rośliny ze względu na rodzaj ruchu, jaki wykonują (132). Jako przykład ekspresji języka roślin podaje grafikę przedstawiającą kształt wymalowany w ciągu dwóch tygodni przez czubek mięty na kartce papieru. Zresztą nie tylko rośliny wyrażają się ruchem. Badaczka opisuje powietrze jako ruch wirujących atomów, które rozbijają się o nas, tłuką, kiedy przechodzimy, a potem zapełniają ten tunel za nami. Takich rozbrajających wizualnie opisów jest w Patykach, badylach mnóstwo.
Niech zabrzmią
Rozdział dwunasty, „Niech zabrzmią”, dedykowany jest Joannie Mueller, warszawskiej poetce, która dłubiąc w tradycji lingwizmu rozbraja słówka na dwoje, troje i dalej. Zajączkowska podejmuje tę grę w brzmieniu. Kilka stron zapełnia czysta fonetyczna przyjemność i „olśniewające wręcz kombinacje” polskiego nazewnictwa roślin: ułudki, odtrutniki, zrostki i zapłonki (127–129). Co i rusz zresztą Zajączkowska dryfuje w stronę neolingwizmu, co nie jest przecież widoczne w jej (nagradzanej) poezji. Ale widać Patyki, badyle są miejscem ośmielenia do pewnych zabaw, śmielszego eksplorowania nie tylko botaniczno-filozoficznych połączeń, ale także rdzeni słów. Poza typowymi dla poezji użyciami metafory, gdy zamiast o bajorach pisze się o „kawałeczku wiosny, kiedy bajorzą się nasze terytoria” (35), stosuje też długie enumeracje, w których gubi się sens kolejnych procesów fizjologicznych roślin. Są to raczej całe akapity niesione smakowaniem specyficznego przecież żargonu naukowego, z którym Zajączkowska na co dzień się styka:
wyobrażam sobie tych dawnych ludzi studiujących pstrawość, wypłonienia, parchy, srebrzystość, wyrośla, gruzy, zgorzeliny, pleśnienie, gnicie, rozetowatość, inkluzje, nekrozy, karłowatości, mumifikacje i rozmaite więdnięcia (237).
Przypomina mi to inną książkę popularno-naukową, na wpół album fotograficzny Otchłanie (2008) Claire Nouvian. W tłumaczeniu Jana Gondowicza ryby głębinowe są niezwykle poetyckim tematem. Pisze się tu o mątwach i wężorach inkrustowanych fotoforami. O maszkarach futbolowych o perełkowatym ściegu, których falowanie i wibracje neuromastów doprowadzić mogą do szału. O krzemionkowych szkielecikach promienic, które unoszą się w toni wodnej „na kształt procesji planet”. O widełkach rudzika morskiego, które wystawia do szperania w mule niczym „dyszelki taczek”. O wielusetletnich koralowcach bambusowych (że są „kruche, lecz wybujałe”), i z pewną dozą dramatyzmu serwuje się jeszcze opisik Diabła czarnego, spuentowany uwagą, że „samce [wrośnięte w tkanki samicy] degenerują się z wolna, aż po pełne w nią wtopienie”. Z podobną wrażliwością i erudycyjną zabawą Zajączkowska opisuje, jak Widłoząb miotlasty zaczesany jest zwykle w jedną stronę, a lejki bielistki wciągające wodę do wnętrza są „zjawiskiem surrealistycznego pochłaniania” (80, 84). Bo przyroda w jej opisie pełna jest zaskakujących połączeń, które ujmują swoją krnąbrnością wobec dobrze zbadanych praw grawitacji czy ewolucji. Ta różnorodność jest w ujęciu Zajączkowskiej pochłaniającą opowieścią, w której zawsze coś się wymknie wiedzy naukowej i poprowadzi badaczkę w coraz ciekawsze zagadnienia. I znów pójdzie do laboratorium, żeby miesiącami wykazywać zależność między tym a tamtym. W imię usystematyzowania nauki i uproszczenia wzorów. A rośliny? „A będą tak, jak chcą” (122).
Urszula Zajączkowska, Patyki, badyle, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2019.
Ola Wasilewska
Ola Wasilewska (1989) – graficzka, wideoklipperka, słowoskładaczka. Redaguje warszawski „Wakat/Notoria” i kobiecy zin „Sklejka”. Jej najnowszą animację wyświetlano na fasadzie Muzeum Sztuki Współczesnej w Zagrzebiu.
Zobacz inne teksty autora: Ola Wasilewska
Recenzje
Z tej samej kategorii: