Julia Fiedorczuk: Kilka lat temu Slavoj Žižek ogłosił, że ekologia to opium dla mas. Masz jakąś odpowiedź na takie stwierdzenie?
Jonathan Skinner: Od 2007 roku, kiedy Žižek miał swój wykład o ekologii, sporo się zmieniło. Polityka i retoryka rządów w tamtym czasie zdawała się być zaprogramowana tak, żeby bezproblemowo wylądować, jak hybrydowy pojazd, na autostradzie neoliberalnych haseł o zrównoważonym rozwoju (sustainability). W istocie, wydawało się, że „globalne ocieplenie” może wkrótce przejąć rolę Wielkiego Innego odgrywaną wcześniej przez „terroryzm” i stać się kolejnym usprawiedliwieniem dla polityki typu „wszystko gra”. W 2012 prezydent Obama mówił o „globalnym ociepleniu” w kategoriach „szansy”.
Jednocześnie, w 2008 roku pękła bańka kredytowa, w 2009 szczyt klimatyczny w Kopenhadze (COP 15) skończył się kompletnym chaosem, w 2010 katastrofalne trzęsienie ziemi zrównało z ziemią ubogie osiedla mieszkalne na Haiti, w tym samym roku eksplodowała platforma wiertnicza należąca do BP (zaraz po tym, jak Obama zarządził zwiększone wydobycie ropy na morzu), co poskutkowało wylaniem się 5 milionów baryłek ropy do Zatoki Meksykańskiej. Trzęsienie ziemi w 2011 spowodowało stopienie się trzech reaktorów jądrowych 238 km od Tokio, w 2012 superhuragan Sandy zdewastował wybrzeża Nowego Jorku. Hakerzy wywrócili do góry nogami porządek na froncie internetowym, w 2013 tajfun Haiyan zniszczył centralne Filipiny, w tym samym roku ekstremalna susza dotknęła dużych obszarów Kansas, Oklahomy, Teksasu, Nowego Meksyku, Arizony i Kalifornii, co miało poważne konsekwencje dla amerykańskiego rolnictwa.
Można by pomyśleć, że w warunkach cyklicznie powracających apokaliptycznych doniesień, w zdrowej „kulturze strachu”, „katastroficzny kapitalizm” będzie kwitł. Tymczasem, jedyną „katastrofą”, jaka na trwałe zagościła w mediach, był początek kryzysu finansowego w 2008 roku, usprawiedliwiający zaprowadzenie tzw. polityki wyrzeczeń (austerity). Jasne, jeśli weźmie się pod uwagę, że boom na „czystą energię” (np. ekstrakcja gazu łupkowego w Stanach Zjednoczonych) zasilił rynek energetyczny, to można pewnie powiedzieć, że kapitalizm „pozieleniał” zgodnie z założeniami. Ale wszechobecne farbowanie konsumpcji w zielonych sloganach (greenwashing) nie stłumi lęku, który zaczynamy odczuwać za każdym razem, kiedy odrywa się duży kawałek antarktycznego lodu.
A zatem w tej chwili nie ma dowodów na to, że kapitalizm mógłby zaprowadzić i utrzymać reżim zrównoważonego rozwoju. Podstawy takiego reżimu są bez ustanku dyskutowane, przy czym mówi się raczej o „adaptacji” niż o prewencji. Pomysł, że ekologia mogłaby stanowić opium dla mas, wydaje się dziś kompletnie niezsynchronizowany z globalną rzeczywistością afektywną. Panujący niepokój jest poza zasięgiem (mówiąc delikatnie) analizy wywiedzionej z dziewiętnastowiecznego marksistowskiego powiedzenia. Dzisiejsze „masy” są albo tak głęboko uśpione, w transie śledzenia informacyjnych update’ów, że opium nie jest już im potrzebne, albo przerażone, albo jednocześnie przerażone i podekscytowane, albo tak pochłonięte walką o przetrwanie, że żadne opium po prostu by nie zadziałało.
Žižek chyba myśli, że ekologia to ostatni z burżuazyjnych pomysłów stających na drodze rewolucyjnej świadomości albo/i porządnej lacanowskiej terapii (łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu, etc). Jednak „ekologia” ma też inne odcienie – nie tylko moralne znaczenie właściwego postępowania w stosunku do jakiegoś porządku naturalnego. „Nauka”, która stoi za wyobrażeniami Žižka na temat ekologii, ma więcej wspólnego z menadżerską fantazją o zamkniętym systemie, który można kontrolować. Tymczasem nauki przyrodnicze już pół wieku temu porzuciły takie rozumienie ekologii na rzecz myślenia w kategoriach systemów złożonych.
JF: Istnieje silna intelektualna moda (na pewno w Polsce, ale może w innych krajach europejskich też) na raczej pogardliwe (a na pewno ironiczne) traktowanie problemów związanych z ekologią. Można usłyszeć argument, iż ekologia jest z gruntu antropocentryczna, a zatem sama sobie przeczy, udając, że upomina się o dobro innych istot. Katastrofy zdarzały się i będą się zdarzać, z ludzkim udziałem, czy bez niego, a nasze starania, aby im zapobiegać, wynikają z egocentrycznej troski o samych siebie. Co Ty na to?
JS: Takie postawienie sprawy, ten paradoks, wyrasta z ułomności (i hipokryzji) zachodnich logocentrycznych teorii umysłu opartych na naturalizmie i ubezpieczonych przez ludobójczą politykę kulturową Zachodu (przychodzi mi do głowy Walter Mingolo i jego dekonstrukcja kartezjańskiego „cogito ergo sum” ukazująca ukryte w tym zdaniu inne stwierdzenie, „conquero ergo sum”). Przykładowo: niedawne badania na temat związków pomiędzy lasami i kulturami ludzkimi pokazują, że chronienie natury może oznaczać (albo wręcz implikować) ratowanie ludzi, i odwrotnie. Żeby być precyzyjnym, w tym przykładzie chodzi o ratowanie języków, które znikają z powierzchni planety w takim samym tempie, w jakim znikają gatunki zwierząt zamieszkujących kurczące się leśne ekosystemy tej planety. Nie ma tu żadnej sprzeczności. Troska o zachowanie bioróżnorodności idzie w parze z troską o zachowanie różnorodności kulturowej…
JF: Poniekąd uprzedzasz moje następne pytanie, ale mimo wszystko zadam je. Dlaczego mielibyśmy przejmować się ginącymi gatunkami zwierząt? Przecież nawet samo pojęcie „gatunku” jest antropomorficzne?
JS: Nie bardzo widzę powód, żeby w ogóle przejmować się tym pytaniem, ono dla mnie świadczy jedynie o przedziwnym braku ciekawości. Odpowiedź na pytanie: „czemu mielibyśmy się przejmować” jest tautologiczna i brzmi: ponieważ niektórzy z nas (ludzi) interesują się innymi (nie-ludźmi) i troszczą się o nich. Ta troska stanowi motywację wielu naukowców. Dlaczego ten, który jest ciekawy poza-ludzkiego świata, miałby bronić swojej ciekawości i troski przed tymi, którzy są tych rzeczy pozbawieni? Czy ktoś opisał zjawisko braku zainteresowania? E.O. Wilson starał się opisać zjawisko „biofilii”, czyli po prostu miłości do poza-ludzkiej natury. Tak już po prostu jest, że niektórzy ludzie interesują się „przyrodą”, a inni – nie, albo interesują się tylko dlatego, iż czują, że to jest ważne. Niektórzy mają „biofilię”, inni nie. Niekoniecznie uważam, że któraś z tych opcji jest „lepsza”, szczególnie, że zarówno ciekawość, jak i jej brak, występują na całej rozciągłości ideologicznego spektrum. Zresztą, „biofilia” to niekoniecznie dobry termin, ale lepszy niż „antropocentryzm”, czy cokolwiek mogłoby być jego przeciwieństwem. „Biofilia” to bardzo ludzka cecha! Aldo Leopold, myśląc o pomniku gołębia wędrownego wzniesionym na północy Winconsin, odnotował, że to nowa rzecz pod słońcem: jeden gatunek opłakuje odejście innego.
Biofilia niekoniecznie idzie w parze z ciekawością innych kultur, ale oba zjawiska mają wiele wspólnego. Jak już powiedziałem, utrata bioróżnorodności to zarazem utrata różnorodności kulturowej. Oczywiście, tu się krzyżuje bardzo wiele wątków. „Prymitywne” kultury niekoniecznie są bardziej „ekologiczne” od kultury zachodniej, jeśli np. gdzieś tradycyjnie jada się jaja morskich żółwi. Ale z drugiej strony, dbałość o te żółwie być może powinna być domeną ludzi, którzy najlepiej znają i rozumieją ich środowisko naturalne – to, z kolei, w dialogu z „ekoturystyką” i transnarodową ekonomią.
Dodam od razu, że kolejną istotną odmianą philos jest filozofia. Nieobecność biofilii czy też ksenofilii zdaje się mieć przełożenie na brak filozoficznego rygoru w niektórych dyskusjach o ekopoetyce. Pojęcia takie jak „natura” czy „ekologia” bywają używane bez zastanowienia, trochę jakby w przypadku „natury” nie trzeba już było wykazywać się dyscypliną potrzebną tak przy definiowaniu kwestii kulturowych. Krytycy pozwalają sobie na wypowiadanie ogólników, które byłyby niedopuszczalne, gdyby chodziło o „kulturę”.
JF: A zatem, co to właściwie znaczy „ekologiczny”? Zwłaszcza, kiedy przechodzimy do poziomu ekopoezji?
JS: Używam pojęcia „ekologia” w sposób refleksyjny, jako pojęcia drugiego rzędu. Ekologia ze swojej natury zawiera w sobie relatywność. Ekologia jakiegoś systemu może oznaczać problem dla innego systemu. Weźmy za przykład bobry: ekologia bobrów jest inna od ludzkiej ekologii, ale istnieje też system, w którym one obydwie się zawierają. Bobry tamują rzeki, powodują powodzie i zaburzają lokalne środowisko. Z ludzkiego punktu widzenia nie są bardzo ekologiczne, ale z punktu widzenia systemu hydrologicznego – być może tak. Ostatnio w Wielkiej Brytanii zauważono znowu dzikie bobry, po latach nieobecności. Ale zostaną one schwytane i usunięte dla dobra środowiska naturalnego – najwyraźniej ekologia Wielkiej Brytanii w XXI wieku jest dla bobrów zbyt „ludzka”. Pojęcia ekologii używa się czasem prawie rodzajowo, żeby opisać nielinearne relacje pomiędzy elementami jakiegoś systemu (np. dziennikarz może użyć frazy: „ekologia instytucji finansowych na Wall Street”), sądzę jednak, że o „ekologii” można mówić dopiero wtedy, kiedy uwzględniamy relację pomiędzy tymi elementami a ich środowiskiem. Środowisko jest „ślepym punktem” systemu, tym, co nie komunikuje się językiem systemu. Każdy system ma jakieś środowisko. „Natura” może stanowić środowisko dla miasta, ale powietrze jest środowiskiem dla natury. Wziąwszy pod uwagę przemożny wpływ przemysłu na powietrze, można dojść do wniosku, że przemysł (miasto) otacza teraz „naturę”, jest jej środowiskiem. Kiedy próbujemy definiować ekologię jako jakiś rodzaj „naturalnej równowagi”, to zachowujemy się, jakbyśmy stali z boku i patrzyli z zewnątrz, innymi słowy – zapominamy, że nasza percepcja też ma jakieś środowisko. My także jesteśmy częścią wielu systemów i samo pojęcie „naturalnej równowagi” też mieści się w systemie (idei) zawierającym takie elementy jak „zrównoważona natura” i ta „nasza natura”, podobno mniej „zrównoważona”. Interesuje mnie ekologia, która zawiera w sobie zarówno miasto, jak i dziką przyrodę.
JF: W jaki sposób ekologia łączy się z pisaniem? Czym jest ekopoezja?
JS: Zaraz po spacerowaniu, pisanie i/lub rysowanie to właściwie początek ekologii. Przemieszczanie się w środowisku – niezależnie od tego, czy trajektoria jest prosta, czy kręta – otwiera przestrzeń na czas i osadza czas w przestrzeni. Dawniej podkreślałem etymologię słowa „ekologia” – greckie słowo „oikos”, czyli dom. Jednak teraz wydaje mi się, że spacerowanie, a nie zamieszkiwanie, jest ludzką ekologią par excellence. Spacerowanie to nieukierunkowane działanie, które umożliwia nam spotkanie z naszymi sąsiadami. My możemy obserwować ich, a oni nas – nasz sposób chodzenia, zapach, dźwięki, jakie wydajemy, sposób, w jaki się komunikujemy. W przeciwnym razie nasze ekologie stykałyby się tylko powierzchownie, z niewielką szansą na dobrowolną wymianę w ramach wspólnej przestrzeni (commons). Chodzenie jest formą przemieszczania się dopasowaną do ludzkiego działa. Co więcej, jak to pięknie pokazał w 1967 roku Richard Long, chodzenie zostawia ślad, linię zaświadczającą o nieodwracalnej, powiązanej z czasem naturze ludzkiego metabolizmu. Możliwe, że dla innych gatunków piszemy za pomocą stóp, poza tym zostawiamy też ślady w powietrzu, na roślinach.
W pewnym sensie, linearny ślad wydrukowanego zdania oddala się od nielinearnych interakcji składających się na ekologię środowiska. Jak przecinka w lesie albo słynna linia kolejowa u Thoreau – taki ślad jednocześnie odsłania i zasłania.
Poezja z natury podważa wszelką syntagmatyczność (każdy wiersz, oprócz „poziomego”, ma też wymiar „pionowy”), w ten sposób wprowadza do pisania jakiś element ekologii. Ponadto, tradycyjnie, jako sztuka słowa mówionego, poezja jest związana z mitami, opowieściami i pieśniami zawierającymi pierwotną treść naszej ekologicznej inteligencji.
Ekopoetyka to punkt stykania się form, różnych rodzajów wiedzy i kultur. Pismo „Ecopoetics” [Jonathan Skinner jest założycielem i redaktorem tego pisma – przyp. tłum.] pozostaje pod wpływem „antropologii dialogicznej” (wypracowanej, między innymi, przez etnopoetykę i hermeneutykę przekładu Dennisa Tedlocka). Podstawowe założenie pisma brzmi: żadnych rozstrzygnięć. To jest największa siła i największa słabość tego przedsięwzięcia. Pomysł był taki, żeby zestawić ze sobą rozmaite tendencje, z nadzieją na to, że na stykach pojawią się momenty głębokiego zasłuchania, dialogi, rozmaite niemożliwe do przewidzenia efekty. Myślę, że to się udało, chociażby w ten sposób, że „ekopoezja” rozpowszechniła się, stając się wyzwaniem (a zarazem zaproszeniem) dla eksperymentalnych poetyk, częściej kojarzonych z miejską awangardą, by zainteresowały się kwestiami związanymi ze środowiskiem naturalnym.
Chcę jednak dodać, że ekologia nie jest łatwa ani wygodna, ani przewidywalna, ani komfortowa. Kiedy w literaturze pojawia się ekologia, pojawia się też element dyskomfortu. Ekopoezja przekracza granice gatunków, wykracza poza granice literatury. Należy do ekotonu (ecotone) pomiędzy literaturą i nauką. Musimy być twórczy i sceptyczni. Kryzys ekologiczny powinien sprowokować literaturę do tworzenia nowych rzeczy w nowy sposób, a nie do utrwalania zacofanego konserwatyzmu. Oto pierwsza i podstawowa przesłanka ekopoetyki.
tłum. Julia Fiedorczuk
Dyskusje
Z tej samej kategorii: