Schodzi się w twoje ziemie specjalnymi czasownikami, po hebrajsku brzmi to: oleh; zatem: Olé! Dziś Święto Trąbek, taki lokalny Nowy Rok, jet lag w Ejlacie, ale kipa.
Ejlat, Ejlat, ile masz lat, mówią, że ponad cztery tysiące, mówią, że sześćdziesiąt coś. Przyleciałam z Europy, Brahms rymuje mi się z „humus”, jest koniec miesiąca Elul, roku pięć siedem siedem dwa, a moja komórka jest wierna reformom gregoriańskim, powinna wyśpiewywać mi chorały.
Roboam – Jeroboam, układam wyliczanki z imion władców Judy; gdzie jest ten gaj pomarańczowy zakupiony w 1841 przez toruńskiego rabina, tak podobno zaczęło się nowożytne osadnictwo, zanim jeszcze Ben Jehuda zdążył odtworzyć język hebrajski w paryskim Hause. Szallum – Abiasz – Jojakin – Pekachiasz, otwieram przewodnik Pascala, ramka Informacje praktyczne: broń. Allah akbar, witamy Strefę A – Szalom Strefa A!, witamy Strefę B i C, kraj usiany jest małymi punkcikami, trzeba czterech kolorów i trochę błękitu na morza. Joham – Jozjasz – Jehu – Joasz, szalom Hebrew University of Jerusalem, pozdrawiam z domeny huj-mail; smsy ze świętego wzgórza, pikanie bramek w szabat. Wiza wjazdowa, wiza wyjazdowa, wiza blankietowa, płyną dolary; witamy w kraju, w którym płaci się monetą półszeklową, która na awersie ma wykute ułamek jedna druga. Królewskie córki wychodzą na spotkania ojcom; krzyczymy: Jefte, nie! Krzyczymy: Abrahamie, zastanów się dobrze, Zimri – Omri – Basza!
Z Jerozolimy został mi tylko pies i Palestyńczyk, który prosi o wspólny picture, flesz odbija się od jego ciemnej skóry, nie potrafimy wyjść ładnie, jego przyjaciel śmieje się i poprawia odświętny tałes, wielki pies pozuje niczym pomnik, za nami figura Dawida, po głowie chodzą mi bezsensowne wersy psalmów: Schwytajcie nam lisy, białe lisy, co niszczą nam winnice. Wsiadam do szabasowej windy, zatrzymujemy się na każdym piętrze. Broszki, olśnienia; nie taka z ciebie ziemia święta.
Wahit jest Druzem i ma białą bejsbolówkę i autokar na żółtych, żydowskich numerach; jego syn też ma autokar, bo Druzowie to jedyni obywatele Izraela, którzy mogą wjeżdżać do Strefy A. Wahit mówi mi: Szalom, ma niszma? A ja zawsze odpowiadam, że dobrze i wjeżdżamy razem do Betlejem, za mur, za rogatki, za zakaz zdjęć i kordon strażników w cywilnych ubraniach. Z tamtej strony nie wydostanie się żaden samochód z białą, palestyńską rejestracją. Pytam Tarka, czy nie czuje, że to getto; Tarek bezbłędną angielszczyzną mówi, że to autonomia i nie ma żalu do Żydów, choć wcale ich nie widuje; jalla bye Strefa A!
Jerozolima i jej święte meczety są niemal widoczne ze wzgórz Betlejem, ale Tarek nigdy tam nie był; mieszkał za to w Petersburgu i natychmiast przestawia się na rosyjski; wrócił, bo tu zarabia dwa tysiące dolarów w kompleksie z pamiątkami, a poza sezonem pomaga w tłumaczeniach. Wybieram pocztówkę z Ostatnią Wieczerzą, Jezus mieni się w 3D; kilka ulic dalej Mohamad zaprasza na kawę do swojej nowej kawiarni; dawno zarzuciliśmy już poszukiwania pubów, łatwiej tu wieczorem o orzechy i owoce kaktusa.
Mohamad bardzo by chciał, żebym była katoliczką, tu w Betlejem nie ma już chrześcijan, dlatego ciężko mu się odnaleźć w miasteczku, jego lokal jest zawsze pusty. W taksówce namawiam Saifa, żeby puścił głośno muzykę; stłoczeni na tylnych siedzeniach śmiejemy się do pustego miasta; wreszcie Saif pyta, kto jest moim opiekunem, wyraźnie jest nowy w branży turystek. Rano wręczam Wahitowi dolara i dostaję małą butelkę z wodą, ma niszma? Wahit mówi, że dobrze i zdejmuje z przedniej szyby błękitny ręcznik; zanim zejdą się turyści, może pomodlić się w cieniu autokaru. Druzowie uznają siedmiu proroków (m. in. Adama, Abrahama i Jezusa) oraz reinkarnację, która prowadzi do zjednoczenia z Kosmicznym Umysłem (Wolą Bożą). Zamykam przewodnik.
Pierwszy szabat w Betlejem, piwo Goldstar na tarasie pod murem; kiedyś był na nim polski napis: Stoimy po tej samej stronie; zanikł pod warstwą arabskich szlaczków, nikt tu nie interesuje się łacinką poza angielskimi I love you, wypisanymi bardziej chybotliwie niż zwykle; ale w zeszłym roku znowu ten obcy alfabet na palestyńskim murze, tym razem deklarował: Korona Kielce. Pierwszy szabat w Betlejem, myślę, kto kogo kiedy miał przez sen; w ogóle entuzjazm objawia się tu u mnie miłością.
Jadę przez pustynię Negew i wypatruję broni jądrowej, ten kraj przecięty jest z południa na północ, jak mapa, którą mogłabym rozłożyć w tym wietrze na twoich plecach; od dołu rysuję palcem czerwone morze, potem płaskimi dłońmi miękką pustynię, suniemy kręg po kręgu drogą krajową numer 40, wzdłuż wybrzeża, za nami Ejlat, brzeg faluje i osuwa się miękko po lewej, zatapiam się w tej urojonej ziemi świętej, wtulając nos w sporne wzgórza Golan; Golan pachniałby twoją wodą kolońską i gałązkami świeżego pieprzu; roześmiałbyś się i rozłożył ramiona, lewe chłodzi się w morzu aż po Aleksandrię, więc czytamy od prawej, od kciuka, którym przeorasz Jordanię, jej Haszemickie Królestwo. Nawet z tej odległości nie uda ci się wytyczyć tak precyzyjnie prostych granic, do tego trzeba pochylać się nad mapą imperium przyszpiloną do wielkiego stołu w stylu Empire, przy lampach. Nie ma tu lamp, nie ma tu miejsca na rozkładanie rąk, na robienie aniołków w piasku; na tej mapie nie da się zrobić znaku krzyża.
Obłożyłam mój przewodnik miękkim papierem o pastelowej barwie, na wierzchu napisałam: „kosmos”, wiozę to greckie słowo daleko wcześniej w dzieje. Nawet jeśli Grecja wymyśliła nieskończoność, to tutaj ją rehabilitowano, to tu narodziły się nieskończoności dobre i tęskne. Objęto Palestynę wiecznością, o niczym nie mamy pojęcia.
Telawiwskie Białe Miasto, telawiwski bauhaus, obiecałam Tel A-wi-wo-wi odmianę przez wszystkie telawiwskie przypadki. Gdybyśmy przyjechali tutaj, na gapę, na bombę, na telawiwskie lato, nie starczyłoby nam worka szekli na telawiwski pokój. Musielibyśmy czekać, aż wybiedzą tę pierwszą linijkę metra, z ostatniej stacji ruszylibyśmy deptakiem do arabskiej Jaffy, gdzie mówią, że jest trochę taniej, a niektóre uliczki mają błękitne ceramiczne szyldy, na których nawet hebrajskie litery wydają się czystym aramejskim; postawilibyśmy na brzegu kanapę, ja twarzą do Stylli, ty do Harybdy, żeby przekrzykiwać spokojne morze mitologią, nazwami tutejszych obrządków: ormiański! Maronicki! Koptyjski! Protestancki! A wieczorem mówiłbyś: Tabito, wstawaj. Albo: ta nasza kanapa to mały plac budowy, tetris. Wczoraj po sefadryjsku, jutro po aszkenazyjsku.
Hajfa, przybijamy sobie piątki, żydowskie dowcipy, czerwone nitki wełny. Najkrótsza linia metra na świecie, oczywiście nie kursuje w szabat. Taka z nas Kustodia Ziemi Świętej, franciszkanie na obczyźnie, indonezyjskie mozaiki, chińskie kaflowe Maryje, Ojcze Nasz mruczane w kaplicy przez chrześcijan z Korei, koptyjskie krzyże, korony cierniowe made in Israel, i wolę wierzyć, że nie przyjechały transportem za pielgrzymami z Azji, wolę wierzyć, że nie.
Kiedyś będzie u mnie niebieskie miasto Safed, małe, święte i żydowskie, daleko na wzgórzu, ponad wszystkim, z chałatami, tałesem i wypalaniem cegieł; ceramiczne aleje jerozolimskie opadają w dół do gajów; nie wiem, bo kto tam przyjedzie, ten osiada na lata; nie weszłam.
Znów Jerozolima, syndromy; czuję się odświętnie jak Żydówka, patrzę na kobiety na Mea Szearim, przypatruję się uszom, nad którymi widać linię peruk jak linie demarkacyjne na zboczach gajów oliwnych, potrójne wyparcie. Daktyle i detale; w Jerychu mówiłam do ciebie: „trąbko”, na Synaju otwierałam przewodnik, ciężką księgę o melodyjnych zdaniach; historia tej ziemi na dwudziestu stronach wstępu, całe ustępy zaczynające się jak psalmy. Historie, w których „Dawno, dawno temu” zamieniono na „Zjudeizowany Idumeńczyk Antypater…”, mogłabym numerować te wersety; stara księga o Bogu sprawiedliwym i surowym; nie wiem, czy powstaje już część druga, ale cała będzie o zbawieniu.
Wino nad Jeziorem Galilejskim; czarna zimna plaża, koty grzebią w śmieciach, trudno jest chodzić po piasku. Woda też jakaś przechodzona, ale gwiazdy i brzegi mieszają się z winem, z deptakiem ostukiwanym letnimi klapkami, kroki niosą się po Tyberiadzie, wszyscy w czerni, z nadbrzeżnego tarasu widać dwa szofary, pokręcone rogi nubijskich kozic, w takie rogi dmie się na nowy rok. Unoszę się na wodzie, testuję wyporność Genezaretu, a trąbki wyglądają znad murku i brzmią jak zaklęcia, z dołu to tylko dwie kreski czerni, które przywołują nowe. To ja jestem nowe i też jestem czarne, podpływam odświętnie do brzegu (jednak trochę ze mnie samozwaniec). Kot niczego się nie dogrzebał, ale łasi się do mokrych kostek. Na takim brzegu mogłabym palić sziszę, ale święto, dzielenie się chałwą i jabłka obtoczone w miodzie.
Najdźwięczniejsze nazwy mają języki, którymi mówi po dwadzieścia osób. Wyliczanka z obrzeży, marginesów, które gdzieś kiedyś nakładały się jak kolorowe folie na makiecie dzielnic Jeruszalaim. Dzisiaj brzmią mi jak nazwiska: Barzani, Jewanicki, mogłabym im nadać imiona dwunastu pokoleń. Szalom, madame Barzani! Są jeszcze języki-litanie, pogranicza: liszana didan, liszana deni i liszana noszan, amen.
Czuję się jak redaktorzy Biblii, żaden z nich nie napisał, że to koniec, ale i tak powstały posłowia, setki końcowych przypisów, na co mi porządne zakończenia. I co tu przypisać czemu: Morza są martwe, morza są nazareckie, czerwone i śródziemne, a Jordanem spływają wody i mgły. Ale jakie tu są słowa do komentarzy: Języki Hulaulá, dzhidi i tacki to lokalni potentaci, liczeni w tysiącach. Na lotnisku wywiady, Mosady, zagrożenie w skali 1-6; potoczyłam mój rozbebeszony bagaż z szóstką naklejoną na każdą możliwą powierzchnię i było jasne, że już dosyć, rozstanie. Przemierzyłam cię, ziemio, z południa na północ, tak jak było obiecane.
Ola Wasilewska
Ola Wasilewska (1989) – graficzka, wideoklipperka, słowoskładaczka. Redaguje warszawski „Wakat/Notoria” i kobiecy zin „Sklejka”. Jej najnowszą animację wyświetlano na fasadzie Muzeum Sztuki Współczesnej w Zagrzebiu.
Zobacz inne teksty autora: Ola Wasilewska