[referat wygłoszony 22 września 2015 roku w Sosnowcu podczas II Interdyscyplinarnej Konferencji Naukowej z cyklu „Człowiek – Inny/Obcy Byt”: ZWIERZĘ / JĘZYK / EMOCJE]
Dzień dobry. Warto chyba tę kwestię ustalić na wejściu: siedzę tu przed państwem i mówię. Mówię, więc słyszą państwo dźwięki, te zaś układają się w bardziej bądź mniej sensowne słowa i zdania; mówię, więc widzą państwo, gdy poruszam ustami. Teraz rzecz niebagatelna, z góry przepraszam za nieprzebieranie w środkach: w ustach porusza się język. Ruszam językiem, gdy mówię. O, teraz. I teraz. I znów.
Zdradzę więcej – każde wystąpienie na kończącej się właśnie konferencji polegało na tym samym. Na pokazywaniu i ukrywaniu języka. Teraz, gdy już po wszystkim, można to wreszcie ujawnić, choć rzecz jest polityczna i dość jednak niebezpieczna. Miejmy zatem na siebie baczenie.
Więc mówię, mówimy językiem. Język jest polski, bo urodziłam się w Polsce. Narodziny ofiarowały mi konkretny naród[1], naród obdarzył mnie konkretnym językiem. Odtąd każde słowo jest polskie i każda brodawka na języku, w której chowają się kubki smakowe, też jest polska.
Więc mówię językiem, a państwo to widzą i słyszą. Wcześniej napisałam wygłaszany tekst. Do napisania wygłaszanego tekstu użyłam rąk i klawiatury w sposób następujący: każdą literę wystukiwałam przez uderzenie w klawisz z jej znakiem, dzięki czemu na ekranie pojawiał się jej znak. Przez wiele godzin uderzałam w klawisze. Wcześniej przez wiele godzin przewracałam strony książek i przewracałam oczyma. A teraz siedzę tu przed państwem i wyrzucam z siebie dźwięki, ruszając ustami i odpowiednio układając język. Do tego potrzeba sporej energii, proszę mi wierzyć. Do tego trzeba żyć.
A sporą energię zdobyłam, kładąc coś na języku i zjadając to. Spożycie zapewniło mi życie. Dlatego przed swoim referatem zjadłam zaplanowany w programie konferencji obiad w uniwersyteckim bufecie. Widziałam, że i część z państwa robiła to samo: kładła kęs na języku i zjadała. Obiad był smaczny i pożywny, prawda?
Obiad był na tyle smaczny i pożywny, że poprosiłam o jego przepis.
Z pewnością państwa także to zainteresuje, obiad cieszył się zasłużonym powodzeniem, dlatego podaję, jak leci:
1.
Język dobrze umyć.Mozna krótko wymoczyć w wodzie. Zalać wodą, odszumować.Dodać kilka kulek ziela angielskiego, pieprzu, liść laurowy i włoszczyznę.Gotować ok 2 godzin. do miękkości.Czasem nawet dłużej.Język wyjmujemy, wywar przecedzamy.
Gorący język włozyc do wody z lodem, lub pod kran z zimną wodą. Ostrym nożem obrać skórę. To co nam zostanie to będzie przypominało płat delikatnego schabu.Taki język wykladamy na deskę do krojenia i dokladnie oglądamy.Czasem przy nasadzie są takie „rurki”-to trzeba wyciąć.To sa pozostałości przewodów ślinowych.. Płat kroimy w skośne duuuże plastry. Osuszamy pomiedzy papierowymi ręcznikami. Plastry języka i cebulę wkładamy do wywaru , dodajemy kilka ziaren pieprzu i sól wino.. Dusimy do rozpadniecia sie cebuli.Ok 20 minut. Płaty mięciutkiego języka wykladamy na półmisek.Serwujemy z zasmażanymi buraczkami lub kwaszeniakami,z puree z ziemniaków.
Język jest bardzo delikatnym, lekko kleistym miesem.W smaku i delikatnosci bije schab na głowę.Polecam.Smacznego.[2]
Język jest kleiście dwuzwrotny: językiem nie tylko można jeść i zdobywać energię, ale i można go jeść i czerpać z niego energię. W przypływie głodu nie trzeba stosować gimnastyki metabolicznej – czyli zjadania się od środka (umiejętnością tą – poza człowiekiem – obdarzonych jest bardzo niewiele zwierząt) – wystarczy rozgryźć wał mięśniowy, który zawsze znajduje się w ustach, jakby gotowy do spożycia. Jakby sam się prosił, nosił krótkie spódniczki i wyzywająco smaczne wnętrze.
Język do skonsumowania nosimy zawsze w ustach. Mamy w sobie mięso, świeże i gotowe: smakowanie tego, czym smakujemy, zdaje się ostateczną samowystarczalnością – Kartezjusz byłby z nas dumny. Posilmy się zatem z językiem, posilmy się zatem językiem – ot, teraz. Profesor Ireneusz Gielata podczas swojego wczorajszego wystąpienia tłumaczył za Montaignem, że człowiek to najpyszniejsze ze zwierząt. To co? Smacznego.
Uwaga, informacja dnia: grupa humanistów na konferencji o zwierzętach poodgryzała sobie języki.
Przed odgryzieniem sobie języka pewnie jednak ugryźlibyśmy się w język. Zabolałoby, język jest wszak gęsto unerwiony.
Taki sam język ma większość kręgowców. Wszystkie używają go do jedzenia. Część addytywnie jako organu węchowego (gady), do termoregulacji i picia (np. psy), do ssania (ssaki) czy jako narządu zmysłu smaku i dotyku. Człowiek używa go także do ludzkiego mówienia.
I tu zaczyna się proces dzielenia: o ile z podanego przepisu u zwierząt pozaludzkich wyjdzie smaczny ozór, który spożyłam w ramach konferencyjnego obiadu przed referatem, by mieć siły na wygłoszenie go, o tyle u człowieka to przepis na dobrze wysmażony tekst. Taki, jaki na przykład teraz czytam, memląc językiem wniebogłosy. Mój język to „ukształtowany społecznie system budowania wypowiedzi, używany w procesie komunikacji interpersonalnej”[3]. Jest polski. Ich język to ozór, który „w smaku i delikatności bije schab na głowę. Polecam. Smacznego”. Jest wałem mięśniowym.
Język innego zwierzęcia na moim języku – czy to nie rodzaj kanibalizmu?
Słownikowo ozór to „język zwierzęcia” i „potrawa z ozora bydlęcego”, potocznie i przenośnie mówi się tak również o ludzkim języku[4] (przykład: „Nie lubię tej Maryśki, na mój widok zawsze wywala ozór”[5]). A zatem wprowadźmy teraz poprawne nazwy w miejsce mylących homonimów: nie język innego zwierzęcia na moim języku, lecz ozór wołowy na obiad w uniwersyteckim bufecie przed wygłoszeniem referatu naukowego na konferencji naukowej. Niepokój znika; podobnie znika, gdy rzeźnie znajdują się poza miastem, a w supermarketach kupujemy ładnie wymodelowane bloki szyneczki, a nie żyjące prosiaczki bądź kurczaczki.
Wszystko jest w jęku, w języku.
2.
Przepraszam, że jestem tu tak rozpustnie otwarta, gdy gadam, przepraszam, że wysuwam na widok język, że rozwieram to, co powinno może zostać zamknięte. Że daję państwu dostęp do swojego wnętrza, tego lepkiego i niesmacznego dość. Przepraszam, ale rozmowa to w końcu pokazywanie sobie wzajem lepkich i niesmacznych wnętrz twarzy. To otwarcie na drugiego, otwarcie czysto fizjologiczne. Staramy się tego nie zauważać, więc nie zauważamy, liczy się wszak znaczące i znaczone, a nie to, z jakiej organicznej masy czy maski wypływają.
Nie zauważamy, dopóki język jest normalny, w miarę czerwony i proporcjonalny.
Może być też jednak nadmiernie zaczerwieniony: cały, na końcu, w środku bądź po bokach. Może być też spuchnięty. Może mieć biały, brązowy bądź czarny nalot. Nalot może mieć konsystencję gęstszą bądź rzadszą, grubszą bądź cieńszą. Robi się dziwnie.
Czy umiemy dobrać znaczone do tego znaczącego, które odsłania się przed nami w momencie wypowiadania steków znaczących głosem język? Czy umiemy przeczytać ten język – język języka?
Oczywiście, nie umiemy. To nie komunikat, o który by nam chodziło, to ledwie medium, przez które właściwy komunikat przechodzi. Ciało przekazuje wiadomości, nie wikłając się w ich treść i kształt. Brudne ciało przenosi czystą duszę z miejsca w miejsce: to jeno naczynie dla autonomicznej, zawsze świadomej i sensownej istoty. Na niej budujemy wspólnoty.
Mowa języka jest niekontrolowana i często wstydliwa. Zaczerwienienie całego języka to wynik przekrwienia narządów, np. podczas gorączki; może także świadczyć o braku witamin. Zaczerwieniony koniuszek wskazuje na problemy emocjonalne i niedostatek snu. Zaczerwieniony środek to wyraz nieprawidłowego odżywiania, a czasem także nadmiernego stresu. Zaczerwienione boki języka mówią coś o nieprawidłowym funkcjonowaniu wątroby[6]. I tak dalej, więcej w quasi-medycznych notkach na Onecie czy WP.
Wedle quasi-medycznych notek na Onecie czy WP na języku nie ma komunikatu o niedostatecznym przemyśleniu ontologii międzygatunkowej. Ale dojrzenie języka i jego języka to pierwszy krok ku zmianie tej ontologii. To już działanie.
To już porozumienie. Ot, taki przykład z Donny Haraway:
Jej [psi] prędki i giętki język wchodził w kontakt z tkankami moich migdałków, z wszystkimi ich gorliwymi receptorami immunologicznymi. Kto wie, gdzie moje receptory chemiczne zaniosły jej wiadomości albo co ona przejęła z mojego układu komórkowego, służącego do odróżniania siebie od innego i łączenia zewnętrza z wnętrzem?
Odbyłyśmy zakazaną rozmowę; odbyłyśmy stosunek oralny; opowiadamy sobie historię po historii, złożone z niczego innego, jak tylko z faktów. Ćwiczymy się nawzajem w aktach komunikacji, które ledwo rozumiemy.[vii]
Siedzę więc tu przed państwem, a gdy tylko zaczynam mówić, gdy tylko otwieram usta do pierwszego słowa, ujawniam też inne znaczące, inne komunikaty, które domagają się odczytania. Zaczerwieniona końcówka języka mówi, że mam za sobą kilka nieprzespanych nocy (nie mówiąc o całkiem wstydliwych problemach emocjonalnych), a resztki jedzenia mówią, że przed chwilą żarłam (ozór).
Ale kto z państwa jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci we mnie kamieniem. Kamieniem pełnym pokarmu na przykład.
Mowa języka wymyka nam się spod języka, nie trzymamy jej w ryzach. Wyrzuca nas ku temu, co irracjonalne, nieświadome i cielesne. Toczy się poza kartezjańskim „myślę, więc jestem”. Pokazuje, że do bycia trzeba nie tylko myśleć, ale także na przykład jeść; a nawet być jedzonym przez bakterie, które utrzymują organizm przy życiu. Że bez jedzenia i bycia jedzonym nie można siedzieć i wygłaszać referatów o ontologii międzygatunkowej. Że jedzenie i bycie jedzonym to najlepszy tej ontologii wyraz.
Język to najbardziej zewnętrzny, najbardziej wychylony ku innym organizmom i istotom organ ludzkiego ciała. To jedyny mięsień i jedyna wnętrzność, którą jesteśmy w stanie zobaczyć, a nawet dotknąć. Jest jednocześnie w środku i na zewnątrz; jest jednocześnie mięśniem i wnętrznością (w przemyśle spożywczym zalicza się go do podrobów, ale tych szlachetniejszych). Kładziemy na nim pokarm jak na talerzu, dzięki brodawkom i umieszczonym na nich kubkom smakowym czujemy, czy coś nadaje się do jedzenia, czy nie, język miesza rozgryzany pokarm i przesuwa go ku dalszym odcinkom układu pokarmowego. Dzięki nagłośni układ pokarmowy nie wikła się w układ oddechowy; podobnie języczek oddziela nos od ust, co umożliwia poprawne artykułowanie dźwięków.
Język – z pomocą oddzielającego języczka – załatwia zatem dwie potrzeby: fizjologiczną (jedzenie) i społeczną (komunikowanie się). Znakomicie oddaje to większość języków słowiańskich, w których słowo „język” homonimicznie zachowuje obydwa znaczenia (polski język, rosyjski язык, serbski језик, chorwacki jezik, bośniacki jezik, słoweński jezik, macedoński јазик, bułgarski език, czeski jazyk, słowacki jazyk); podobnie w językach romańskich (łaciński lingua, francuski langue, włoski lingua, rumuński limbă, galicyjski lingua, kreolski lang). W językach germańskich język materialny oraz system znaków konwencjonalnych w obrębie samego języka zostają rozłączone (angielski language vs. tongue; niemiecki Sprache vs. Zunge; holenderski taal vs. tong; szwedzki språk vs. tunga; norweski språk vs. tunge; duński sprog vs. tunge).
W języku polskim zatem język załatwia dwie potrzeby: fizjologiczną (jedzenie) i społeczną (komunikowanie się). Obydwie potrzeby wiążą się z wyjściem z mocnego „ja” ku zewnętrzu, ku innemu. Obydwie nastawiają na relacje i zależności.
Głód jest jedyną potrzebą fizjologiczną, do której zaspokojenia potrzeba elementu z zewnętrza: spać można gdziekolwiek, nie potrzeba do tego łóżka ani rozkładanej kanapy, podobnie z wydalaniem. Jedzenie każe wziąć pokarm spoza siebie, otworzyć usta i włączyć go w swoją przestrzeń. Już w tym podstawowym wymiarze organizm wymusza na nas relację. Co więcej, podobną czynność muszą wykonać wszystkie żyjące organizmy, żeby przeżyć. Relacja nie ogranicza się tylko do jedzącego i jedzonego, lecz do wszystkich jedzących, którzy stanowią także potencjalnych jedzonych. Żyją, więc muszą jeść. Muszą jeść, więc muszą wychodzić poza mocne „ja” osobnika, rodziny i gatunku. Muszą jeść, więc muszą się komunikować.
Powstaje nowa wspólnota.
Odtąd zaspokajanie głodu zaczyna grać politycznie: w rozszerzonym projekcie wspólnoty żywy organizm je martwy organizm, a nie człowiek je ozór w uniwersyteckim bufecie przed wygłoszeniem referatu na konferencji naukowej. Martwy organizm był żywy, a jego uśmiercenie bolało bardziej niż ugryzienie się w język: wspierało się na tych samych nerwach, które odczuwamy, ale głębiej, właściwie doszczętnie, uszkodzonych. Zjedzenie mięsa organizmu przez mięso (wał mięśniowy) organizmu pozostawia nas w przestrzeni „ja” i nie otwiera na innego. Inaczej z rośliną: zjedzenie owocu i wyplucie pestki w ziemię, zjedzenie warzywa i wydalenie nasion powoduje rozmnażanie rośliny – nasze usta uczestniczą w kopulacji roślin. Przyjemność oralna nabiera nowego znaczenia: podczas jedzenia wkładamy w siebie to, co inne, co z innej przestrzeni i z innego odczuwania, i robimy temu (i sobie) dobrze.
Nowa wspólnota wspiera się na języku, a zatem na konieczności jedzenia i bycia zjadanym: nowa wspólnota jest włączająca i otwarta, nastawiona na kontakt, na relację. Granice między zjadającym i zjadanym, zewnętrzem i wnętrzem rozpraszają się – wystarczy otworzyć usta, by zewnętrze zmieszało się z wnętrzem, a zjadający ze zjadanym.
Dlatego przepraszam za tę bezpośredniość, ale ja tu się przed państwem nieustannie otwieram podczas mówienia. A przed referatem zjadłam rzecz jasna nie ozór, lecz zapodany w uczelnianym bufecie wegański posiłek. Zapodany w uczelnianym bufecie wegański posiłek zjadłam ozorem. Tak samo jak państwo, razem z państwem.
3.
Gdy pytamy „jakim językiem mówić o zwierzętach?”, mamy na myśli wyłącznie język znaków konwencjonalnych. Odpowiedź: „czerwonym” byłaby jak odpowiedź „czerwony” na pytanie o rodzaj posiadanego samochodu, i z łatwością mogłaby zacząć funkcjonować jak akademicki odpowiednik żartu o blondynce.
Że naiwność i nieznajomość zasad ogólnie.
Spróbujmy zatem znaleźć odpowiedź na to pytanie w samej literaturze, która – chcąc nie chcąc – jakoś musiała sobie na nie odpowiedzieć.
Na przykład Śmierć czeskiego psa Janusza Rudnickiego. Sytuacja jest taka: Rudnicki opowiada historię Polaka-emigranta w Niemczech, który dostał zlecenie wyprowadzenia psa Starego Czecha. Pies dla Starego Czecha stanowił ostatnie połączenie z ojczyzną, rodzaj kroplówki. Podczas wyprowadzania pies jednak umiera i zostaje ukradziony w pudle po telewizorze (zapewne niefortunnie wzięty za telewizor). W poszukiwaniu pudła z psem Polak dociera do obozu cygańskiego. Tam spożywa mięso z resztą wspólnoty. Istnieje podejrzenie, że mięso jest mięsem ukradzionego psa Starego Czecha.
Całą historię opowiada Polak-emigrant, wplatając w to elementy dialogów z innymi bohaterami. Problem w tym, że w książce Polak-emigrant ani podczas mówienia, ani podczas jedzenia nie używa lepkiego języka; nie mamy także dostępu do stukającego namiętnie w klawisze Janusza Rudnickiego. Tym sposobem bohater staje się bezcielesną hipostazą, a jego czyny ograniczone są raczej przez prawa logiki niż organiczności, materialności. Podobnie Janusz Rudnicki, który po wydaniu książki funkcjonuje jedynie jako nazwisko na okładce. Sygnatura. Pozostaje czysty tekst i jego tekstowe uwikłania: czytanie dzieje się cicho i w głowie, a język w trakcie czytania leży zwinięty w ustach i się nie rozwija. Nic nie czuje, kubki smakowe odpoczywają, nawet gdy czyta o jedzeniu mięsa psa Starego Czecha. Właściwie jakby go nie było.
Literatura odcina się od języka materialnego i po całości wkupia się w łaski języka znaków konwencjonalnych. Ten pierwszy nazywa ozorem i przeznacza wyłącznie dla zwierząt; ten drugi świadczy o wyższości człowieka, który dzięki niemu może tworzyć religie (Pismo Święte), prawa (kodeksy), narody (literaturę, słowniki), a zatem etykę. O ile mowa była dość egalitarna i uruchamiała język, który automatycznie przywoływał do swojej materialności, który natychmiast włączał w komunikację nie tylko wszystkich wokół, ale i konkretny kontekst, miejsce i czas, o tyle pismo zarówno odcięło tekst od piszącego i czytającego, nadając mu znaczenie esencjalne i pozakontekstualne, jak i odróżniło umiejących czytać i pisać od analfabetów.
Wśród analfabetów najbogatszą grupę stanowiły zwierzęta pozaludzkie. Właściwie stanowią do dziś.
Odtąd pismo, literatura, a zatem język służyły do tworzenia podziałów i wyznaczania granic społeczności przez wykluczenie innej wspólnoty. „Ja” odcinało się radykalnie od innego, od zewnętrza, i to na nim tworzyło swoją tożsamość. By cudzoziemiec otrzymał polskie obywatelstwo, musi zdać test ze znajomości języka polskiego. Po wojnie jugosłowiańskiej, gdy Serbia i Chorwacja ostatecznie podzieliły się na dwa odrębne państwa narodowe, językoznawcy na gwałt zaczęli tworzyć różnice w ich językach, które wcześniej funkcjonowały po prostu jako serbskochorwacki, podstawa komunikacji wszechjugosłowiańskiej; w piśmie w oparciu o różnicę wyznaniową Serbii przypadła cyrylica (prawosławie), a Chorwacji łacinka (katolicyzm). Katedry języka serbskochorwackiego na uczelniach rozwarstwiły się na rywalizujące ze sobą wydziały języka serbskiego i języka chorwackiego. Narodowo-wyznaniowe wspólnoty wspierają się na różnicach, a w centrum umieszczają toż-samość: reprodukcję tego samego przez wykluczenie z granic innego.
Dlatego jedzenie kurczaka nie spotyka się u bohatera Rudnickiego z nadmiernym szokiem, podobnie karmienie psa kurczakiem. I jeden, i drugi funkcjonują w granicach wspólnoty, z której kurczak (jako istota) zostaje wykluczony: dopiero podmiana kurczaka na psa pokazuje, że granice są arbitralne i właściwie niekonieczne. W miejscu kurczaka mógłby się także znajdować Stary Czech, i mógłby smakować równie dobrze. Język materialny, język odczuwający smaki i przesuwający pokarm zrównuje w hierarchii bytów i ujawnia – także ludzką – zwierzęcość. Najdosłowniej na świecie: pokazuje, że bez jedzenia, a dzięki niemu bez poruszania ustami bądź stukania w klawisze, niezmienny i esencjalny tekst nie miałby racji bytu. A skoro tak, nie jest ani niezmienny, ani esencjalny: literatura wchodzi w inne, w nieznane.
Więc jakim językiem mówić o zwierzętach? Czerwonym.
4.
A skoro czerwonym, to żywym. Wedle Wikipedii języki żywe to języki „zdolne do zaspokajania bieżących potrzeb komunikacji określonej grupy ludności, która posługuje się nim od urodzenia, np. język polski”[8]. W ramach konsekwentnej metaforyki w klasyfikacji funkcjonalnej istnieją także języki martwe, wymarłe, wegetujące i odrodzone. Poprowadzenie języka życia do określenia wyłącznie systemu znaków konwencjonalnych pozwala na wykluczenie z przestrzeni zarysowywanej wspólnoty (np. Polski) wszystkich, którzy językiem (np. polskim) się nie posługują. W koncepcji żywego języka pojęcie życia jest ograniczone gatunkowo do ludzi, a narodowo do Polaków. Narodziny – podstawa życia – przypieczętowane zostają narodem, dzięki czemu życie nagie, zoe, przekształca się w życie społeczne, bios, to zaś wspiera się na wykluczeniu zoe.
Język materialny, z którym rodzi się każdy kręgowiec, i którym każdy kręgowiec zjada inne organizmy, by żyć, zostaje wykluczony na rzecz języka symbolicznego, który pozwala kulturalnie się komunikować, kulturalnie ustalać prawa i kulturalnie wierzyć w boga. Język materialny i symboliczny stają się antonimami: można mieć albo jeden, albo drugi, można być albo zoe, albo bios. Jednych się je, drudzy jedzą: zasada jest prosta. Ci, którzy jedzą, żyją dzięki temu; ci, których się je, zabija się w tym celu. Ci, którzy jedzą, znajdują mnóstwo powodów, dla których to oni jedzą, a nie są zjadani. Ot, na przykład, że właściwie nie musieliby jeść – tacy są kulturalni i niematerialni. Wszak „język żywy” to metafora jego społecznej ożywczości, „język żywy” nie ma nerwów ani ciała, które można by zabić.
Język symboliczny niestrudzenie zagarnia przestrzeń języka materialnego i naznacza go swoim piętnem: oto obywatelom państwa jedzenie już nie podtrzymuje życia, lecz służy odpowiedniemu lajfstajlowi, jak w uczelnianych bufetach, jak w programach typu MasterChef, w których gotuje się kurczaki i ozory wołowe, ale już nie psy ani ludzi, to jasne. Wszystko to wszak dzieje się nie dla nasycenia głodu (on już od dawna nie istnieje), nie dla nagiego życia, dla przeżycia, lecz dla wykwintnego, kulturalnego życia. Dosłowność – rozumienie języka żywego jako języka, który żyje, więc którym można jeść i mówić – zostaje wykluczona przez kulturalne symbolizowanie. Odtąd Jezus Chrystus cudownie rozmnaża ryby, nie bacząc na to, że ryby rozmnażają się same, płciowo, a zabijanie ich dla zjedzenia je boli, wszak ich system nerwowy nie różni się tak bardzo od naszego. Przecież to symbol, boże, nie bądźmy naiwni.
Ale właśnie bądźmy. Naiwność, dosłowność, oczywistość – to wszystko stygmaty umożliwiające polityczne działanie wspólnoty wspartej na wykluczeniu. Na przykład narodowej: zarzut o dosłowność pozwala odrzucić argument na rzecz podobieństw między uchodźcami a obywatelami państwa (pojęcie narodzin zostaje wyparte przez pojęcie narodu); albo religijnej: zarzut o oczywistość nie daje dojść do głosu sprzeciwom wobec cudownego rozmnażania ryb, więc my dalej, skoro w piątek nie możemy jeść mięsa, jemy ryby; albo międzygatunkowej: zarzut o naiwność umożliwia pobłażliwe roześmianie się, gdy – kiedy usłyszymy „języki martwe” – wyruszymy do rzeźni za miastem, by je zobaczyć i poczuć. Naiwność, dosłowność, oczywistość – w rzeczywistości to momenty otwarcia, otwarcia ust, i powiedzenia sobie wprost, że widać nam język. Że język jest z mięsa i trzeba nim jeść, a nawet można go zjeść. Że to on wyklęskuje nam chlubne i wzniosłe słowa.
Wyłącznie powiązanie języka symbolicznego z językiem materialnym, tym kawałkiem mięsa wegetującym w naszych ustach – którym zaraz skończę wymachiwać, obiecuję – daje możliwość otwarcia na inne byty i inne istoty. I nasze, ich, własne i wspólne, języki. A zatem i nowe etyki.
Język to to, co najsilniej nas ze zwierzętami łączy. Język to także to, co najsilniej nas od nich odróżnia. O różnicach wiemy już od dawna, i wciąż się pogłębiają: teraz czas na podobieństwa.
I oczywistości: język symboliczny bez materialnego nie istnieje, podobnie referat bez wegańskiego posiłku i naród bez narodzin. Język materialny, wegański posiłek, narodziny – to wszystko elementy zwierzęcej przestrzeni, które z siebie wypychamy. Nasze wspólnoty są wyłącznie ludzkie i kulturalne – więc narodowe.
Tymczasem wspólnota nie musi być narodowa, wszak Polak-emigrant – mimo iż nie zna języka niemieckiego, więc obywatelstwo niemieckie nie dla niego – doskonale sprawdza się w cygańskiej społeczności w roli Niemca, a pies przejmuje funkcję świni, krowy, a nawet kurczaka, którego wcześniej tego samego dnia zjadł na śniadanie. Różnice narodowe, jak różnice gatunkowe, ulegają zmianom w zależności od warunków, w których zaistnieją, rozciągając arbitralne granice na kolejne przestrzenie. Różnice ustępują na rzecz podobieństw: i Polak-emigrant, i Niemiec, i Cyganie, i pies, i świnia, krowa, a nawet kurczak – niezależnie od swojej narodowości czy gatunku – muszą jeść, by żyć, by przeżyć. A skoro muszą jeść, mogą też być zjedzeni.
U Rudnickiego pogodzenie między narodami następuje przez wspólny posiłek – i Cyganie, i Polak w roli Niemca muszą jeść. Pogodzenie między zwierzętami także może nastąpić przez wspólne nam jedzenie – z tego samego powodu. Przez wspólny język.
Więc jakim językiem mówić o zwierzętach? Czerwonym, żywym.
Więc jakim językiem mówić o zwierzętach? Zwierzęcym.
Jesteśmy jednym z nich: zwierzę, którym więc jestem[9], to ja. I państwo także.
A gdyby państwo zamienić na „my”, naród na nową wspólnotę, z narodzinami w fundamentach, wówczas mówienie o zwierzętach wreszcie nabrałoby smaku.
Cała nadzieja w języku. Nie tym narodowym, wykluczającym, polskim, nie tym na talerzu w uniwersyteckim bufecie, lecz tym wspólnym, zwierzęcym.
I ten język odsłaniałam państwu podczas całego swojego referatu, za co najmocniej przepraszam, bo rzecz oślizgła i mięsna, i raczej mało naukowa; i tym językiem smakowałam przed referatem ozór innej istoty: ale, w ramach współbytowej etyki troski i odpowiedzialności, nie podczas jedzenia, nie podczas rozgryzania pękających więzów i mięśni, obiad był wszak istotnie wegański, lecz podczas innego typu zbliżenia: zakazanej rozmowy, stosunku oralnego – podczas pocałunku. Do uczelnianego bufetu, gdzie zjadłam wegański posiłek, nie poszłam bowiem sama.
Kończy się zwierzęca konferencja, to ostatni referat. Podsumowanie zwierzęcej konferencji mogłoby na przykład brzmieć tak: otwieraliśmy i zamykaliśmy usta, a w ustach mlaskał język. Wydalaliśmy z siebie dźwięki i wrzucaliśmy w siebie posiłki – językiem.
Ale to chyba nadmierna odwaga, proszę mi ją wybaczyć. Już zamykam usta, już znikam z tym krnąbrnym językiem na wierzchu. Dziękuję za wyrozumiałość.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska (CC BY 3.0 PL)
[1] Za: G. Agamben, Obóz jako biopolityczny paradygmat nowoczesności, [w:] tegoż, Homo sacer. Suwerenna władza i nagie życie, tłum. M. Salwa, posłowie P. Nowak, Warszawa 2008.
[2] Za: Majolika, Ozór wołowy we własnym sosie, „Wielkie Żarcie”, 25 kwietnia 2013, http://wielkiezarcie.com/recipes/30100296.
[3] Hasło ‘Język (mowa)’ w Wikipedii, https://pl.wikipedia.org/wiki/J%C4%99zyk_(mowa) (ostatnia modyfikacja: 4 lipca 2015).
[4] Za: hasło ‘ozór’ w Słowniku Języka Polskiego PWN, http://sjp.pwn.pl/slowniki/oz%C3%B3r.html.
[5] Za: hasło ‘ozór’ w Wikisłowniku, https://pl.wiktionary.org/wiki/oz%C3%B3r (ostatnia modyfikacja: 3 lutego 2015).
[6] Za: Co można wyczytać z języka, Onet.pl Kobieta, 18 listopada 2009, http://kobieta.onet.pl/zdrowie/profilaktyka/co-mozna-wyczytac-z-jezyka/bmxvd.
[7] D. Haraway, Manifest gatunków stowarzyszonych, tłum. J. Bednarek, [w:] Teorie wywrotowe. Antologia przekładów, red. A. Gajewska, Poznań 2012, s. 242.
[8] Hasło ‘Klasyfikacja języków. Klasyfikacje funkcjonalne’ w Wikipedii: https://pl.wikipedia.org/wiki/Klasyfikacja_j%C4%99zyk%C3%B3w#Klasyfikacje_funkcjonalne (ostatnia modyfikacja: 13 lipca 2015).
[9] J. Derrida, Zwierzę, którym więc jestem (dalej idąc śladem), tłum. M. Koza. Tekst dostępny: Academia.edu, http://www.academia.edu/3316323/Jacques_Derrida_-_Zwierz%C4%99_kt%C3%B3rym_wi%C4%99c_jestem_dalej_id%C4%85c_%C5%9Bladem_.
Maja Staśko
krytyczka literacka, doktorantka interdyscyplinarnych studiów w Instytucie Filologii Polskiej UAM. Współpracuje z „Ha!artem”, „Wakatem” i „EleWatorem”. Mieszka w Poznaniu.
Zobacz inne teksty autora: Maja Staśko
Szkice krytyczne
Z tej samej kategorii: