[Zwłaszcza Magdzie ze Wspólnego Pokoju]
To ciało jeszcze nie dojrzało do ubezwłasnowolnienia. Jeszcze – znów.
To ciało nie karmiło od raptem trzech miesięcy. Dopiero zaczynało karmić siebie, na własny użytek, traciło się i przybierało według prywatnych rachub, łapczywie przyswajało zapomniane smaki.
To ciało chciało. Wychodzić samo, iść przed siebie, nie tocząc, nie pchając nic z przodu, wskakiwać i wyskakiwać, płynąć i płonąć we własnym rytmie, patrzeć prosto, nie oglądając się na boki lękliwie, acz strofująco, wymachiwać swobodnie rękami, bez wtłaczania ich w mechanikę kwoczych skrzydeł – zaokrąglonych, opiekuńczych, odgórnie zagarniających.
ʘ
Wewnętrznie sprzeczne wymachy. Wymagające ćwiczenie, któremu poddajesz się codziennie, byleby tylko ostatecznie się nie poddać. Kwoczo przygarniasz wydane z siebie istnienia, żeby nie wydać ich na pastwę świata. Bronisz dzieci przed urojonymi zagrożeniami, przed złym okiem i zjadliwym językiem, ale chroniąc je, wychowując, ograniczając, wywierając naciski – zagarniasz jednocześnie przestrzeń, która należy tylko do nich, którą muszą (zrozum to wreszcie!) zadeptać po swojemu, na własny użytek lub (odpuść!) nieużytek.
To jest jeden ruch, który wykonujesz mechanicznie i bezwiednie w imię wewnętrznego kieratu, kombinatu zwanego macierzyństwem. Ale jak w tłoku – za jednym uciskiem następuje drugi, odwrotny. Bo im bardziej je do siebie przywiązujesz, tym mocniej szamocesz się, żeby im umknąć, z im czulszą przemocą je zagarniasz, z tym bezczelniejszym rebelianctwem sama jesteś zagarniana.
I zaganiana. Między tysiącem natarczywych uzurpacji, z którymi przegrywają wszystkie twoje chcenia – pierwsze potrzeby (nigdy nie jesteś sama, nawet w toalecie), potrzeby bycia z drugimi (kiedy ostatnio rozmawiałaś z kimkolwiek nie o dziecku i nie w towarzystwie dziecka?), że o potrzebach wyższych (chciałabyś wreszcie, pół roku po otwarciu, zamknąć ten tekst, tak?) nie wspomnę.
ʘ
Ubezwłasnowolnienie. Orzeczenie decydujące o pozbawieniu zdolności do czynności. Logika prosta jak w sądzie – kilkudniowy proces pełen poszlak i domniemań, a potem jawność i dowód: dwie kreski, życie na dożywocie.
Moc decyzyjna orzeczenia stygnąca w nieugiętych znakach. Pierwsza kreska, świadcząca o poprawności i czułości testu, zwija się w bezradny kłębek, maleje, kuleje do kropki nad ż. Druga ugina się, zawija do U, ale nie zamyka, bo przecież będzie teraz nosić w sobie otwarcie, nieodgadniona jak uśmiech, który w odwróceniu można wciąć za płaczliwą podkówkę, a tę z kolei przybić nad drzwiami na szczęście.
ʘ
Drzwi można w jednej chwili z impetem otworzyć, a potem strzelić nimi i zamknąć z powrotem. Otwarcie egzystencjalne wymaga czasu i powolnego dojrzewania. Jest procesem. Narasta.
Tak rozpoczyna się drugi rozdział Szczelin istnienia Jolanty Brach-Czainy (eFKa, Kraków 1999), zatytułowany „Otwarcie”. Autorka dokonuje w nim iście akuszerskiego czynu – filozofię egzystencjalnego otwarcia (która zwykle bywa roniona, bo nie może się zagnieździć w tkance abstrakcjonistycznych dywagacji) wyprowadza na powrót (pozwala się jej od-rodzić) z mięsnej, krwawej, abiektalnej fizjologii porodu.
Filozofka uniwersalizuje doświadczenie porodu. Poruszamy tę kwestię (obruszając się na uniwersalizację Brach-Czainy lub nie) we Wspólnym Pokoju – piwnicy Largactil Staromiejskiego Domu Kultury w Warszawie, gdzie raz na dwa tygodnie spotykamy się, by rozmawiać o literaturze pisanej przez kobiety. „Przemoc narodzin” dotyczy każdego człowieka, to jasne, ale w jakim celu – sprzeczamy się – autorka rozszerza na wszystkich nas również doświadczenie wydawania z siebie życia? Po co – jak jakiś egzystencjalistyczny Janosik – odbiera je rodzącym kobietom i, trwoniąc beztrosko, rozdaje wszystkim?
Co ciekawe, Brach-Czaina właściwie nie opisuje porodów ludzkich – jej położnice to suki, lochy, kozy, klacze i krowy. Według filozofki akt porodu – krwawe rozsadzenie monady, całkowite poddanie siebie temu, co nadchodzi, mięsne misterium egzystencji – zrównuje ze sobą zwierzę i człowieka: w tym momencie (a raczej w procesie) tak samo bezradnych, rozwartych na oścież, bestialsko bolesnych.
Rozumiem i akceptuję to zrównanie, a jednak w odśpiewywanej przez Brach-Czainę pieśni na cześć otwarcia brakuje mi twarzy – twarzy rodzących. Nieoczekiwanie udaje się nam je zobaczyć dzięki Dominice Dzikowskiej, która na kolejne spotkanie we Wspólnym Pokoju przynosi zrobione przez siebie fotografie rodzących kobiet. A konkretnie – ich twarzy, które w skoncentrowanym wysiłku otwierającego się ciała wydają się najmniej ważne. Gdyby autorka wcześniej nie opowiedziała nam o istocie swojego projektu, a jedynie pokazała zdjęcia, mielibyśmy problem z rozstrzygnięciem, w jakim momencie zostały uchwycone bohaterki. Widzimy oblicza natchnionych mistyczek, grymasy zastygłe w ekstatycznych uniesieniach (nie wiadomo: bardziej religijnych czy erotycznych?), rysy wyostrzone bólem, a jednocześnie rozmyte rozkoszą, oczy rozszerzone zarazem paniką i pełnym oddaniem, usta zaciśnięte z bojaźnią lub rozwarte krzykiem i drżeniem. Kobiety na fotografiach są zawieszone gdzieś poza światem, poza istnieniem, a przecież – uświadamiamy sobie – cały ich wysiłek, ból i ekstaza koncentrują się w tym momencie jedynie na tym, by z siebie owo istnienie wydać na świat.
Poród – tak jak opisuje go Brach-Czaina i jak widzimy na zdjęciach Dominiki – jest aktem czystej wiary i aprobaty, zawieszeniem wszystkich egzystencjalnych wątpliwości. „Formuła porodu brzmi: niech to, co jest, będzie”. Jednak zanim ta formuła zostanie potwierdzona rytuałem otwarcia, konieczne jest najpierw doświadczenie zamknięcia, odizolowania się, braku akceptacji. Popiskujące suki biegają z miejsca na miejsce, kozy ogarnia lęk, na przemian kładą się i wstają, uderzają nogami o brzuch, kobiety to kulą się w kącie, to zaczynają gwałtownie chodzić po sali, odpychają od siebie osoby towarzyszące, by za chwilę kurczowo się ich uchwycić, skupiają się na rytuałach rodzenia, a zaraz potem histerycznie próbują zaprzeczyć nieuniknionemu.
Ten niepokój roznieca się na długo przed terminem, a potem, przez kilka miesięcy, tylko narasta, puchnie jak ciasto w dzierży, na wyścigi z brzuchem. Otwarcie i zamknięcie bowiem nie dotyczą jedynie porodu. Brach-Czaina pisze: „Stan otwarcia oznacza dopuszczenie wszelkich możliwości […] jest czystą potencjalnością. Przejawem zgody na różnorodność świata. […] Ale otwartość zwiastuje jedynie bogactwo zdarzeń, nie zapowiada, jakie będą”. Patrząc na twarze uchwycone na fotografiach Dominiki, nie mogę przestać myśleć o tym, jak wyglądały one kilka miesięcy wcześniej, kiedy każda z rodzących teraz kobiet dowiadywała się, że jest w ciąży. I czuję, że najbardziej heroiczny akt egzystencjalnego otwarcia zaczyna się nie na sali porodowej, lecz dużo wcześniej, właśnie tam – z testem ciążowym w toalecie, na fotelu ginekologicznym, w trakcie przypadkowych badań kontrolnych. I że tam również (niezależnie od tego, czy ciąża jest wyczekiwana, akceptowana, czy przypadkowa, niechciana) zaczyna się gehenna zamknięcia, zatrzaśnięcia się na tę wiadomość, monadycznej niezgody na cudze istnienie.
ʘ
U. Przedrostek tworzący czasowniki pochodne, uzupełniający znaczenie czasownika podstawowego o nowo wybrzmiewające – brzemienniejące – sensy. Czasownik podstawowy – „byłam”. Bo chociaż moje ciało po raz kolejny zaszło w urzeczowienie, to jest to teraz rzecz, którą można na dłuższy czas obciążyć szeregiem czynności (przy okazji pozbawiając ją swobody w wykonywaniu innych) – rzecz do macania, oglądania, ważenia, faszerowania i sfuszerowania, oceniania w rokowaniach, obliczania, przybierania i rozbierania, badania i aplikowania. Rzeczownik odczasownikowy („ubywanie”, „przybywanie”), który ma teraz tylko odpoczywać, uspokajać się i zaspokajać potrzeby czasownika pochodnego („przybądź”), zdrowo się odżywiać, ale nie pić i nie używać, tyć, ale zgodnie z tabelami pielęgniarek, spacerować, lecz bez forsunku, wnikać w siebie, lecz bez frasunku.
Jakie to nowe sensy niesie na łopoczącym sztandarze awangardowy przedrostek U-? Oznacza doprowadzenie czegoś do skutku (skutek tkwi w jednej z przyczyn, wygodnie się w niej umościł), usunięcie czegoś lub oddalenie się od czegoś (zacieśnienie w jedynej życiowej roli, wyrzucenie poza otwartą przestrzeń, oddalenie od złudy wolności), zmniejszenie ilości lub rozmiarów czegoś (bo chociaż ciała będzie przybywać, mnie samej będzie coraz mniej), dokonanie czegoś mimo przeszkód (gdyż życie i śmierć przychodzą znienacka, nieważne, jakie stawiamy im tamy). Ukręcić (bicz na samego siebie), urobić (kogoś, by zgodził się na coś; urobić się po łokcie), ugotować (być ugotowanym), ubić (targu z własnym losem). Umartwić się, umęczyć, ulec, ubóść, ubyć. Utrwalić się, utożsamić, ukorzyć. Utworzyć.
ʘ
Utworzyć – to zdanie na przykład próbuję utworzyć co najmniej od godziny. Kiedy już, już zaczyna się ugruntowywać między mną a laptopem widniejącym hen, hen za potężniejącym pagórkiem brzucha, natychmiast jest podmywane dziecięcym płaczem, wylewem żądań, powodzią wymuszeń.
Czarne mleko tureckiej pisarki Elif Şafak (przeł. Natalia Wiśniewska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011) to książka – jak wskazuje podtytuł – „o pisaniu, macierzyństwie i wewnętrznym haremie”. Autorka, wspierając opowieść na własnym doświadczeniu ciąży, porodu, a zwłaszcza depresji poporodowej (to do niej odnosi się tytułowa metafora), ale też sięgając do świadectw innych piszących kobiet, próbuje odpowiedzieć na pytanie o to, czy da się pogodzić bycie matką z byciem pisarką. („Miałaś tylko minutę dla mnie, prawda?” – zdanie zostaje urwane siłą wyrzutu mojej córki – „A teraz znowu musisz pisać, tak?”. I co zrobić: czy po prostu zatrzasnąć się przed nią w pokoju, by uobecniać ją w tym tekście, czy odpuścić i pójść się bawić w „mamę kotków”, mając nadzieję, że uszczknę któryś z córczynych złotych samorodków sensu, by go potem wykorzystać „do wiersza”?)
Podobnie jak we mnie kłócą się teraz Uległa Mamuśka z coraz bardziej sfrustrowaną, bo coraz mniej piszącą Matką Gromowładną (która zamiast gromu dzierży wściekle pióro i klawiaturę), tak w książce Şafak do wojny domowej przystępują jej „wewnętrzne Calineczki”: Panienka Praktyczna, Panna Intelektualistka Cyniczna, Milady Ambicja Czechowska, Blue Belle Bovary, Pani Derwisz oraz Mamcia Pudding Ryżowy. Już same dowcipne przezwiska nadane przez autorkę mieszkankom jej jaźniowego haremu odbierają Czarnemu mleku część depresyjnej aury sugerowanej w tytule. Bo i rzeczywiście książka, mimo powagi tematu, pisana jest lekkim, humorystycznym stylem. Styl ten, podobnie jak cała koncepcja opowieści Şafak, mnie osobiście momentami drażni, zwłaszcza gdy miniaturowe kobietki próbują zmierzyć się na przekonania z postaciami z krwi i kości, co sprowadza głębokie rozważania autorki do dwóch wymiarów infantylnej kreskówki.
Stawka, o którą toczy się walka, pozostaje jednak wysoka, niezależnie od tego, kto staje w szranki – pogrążona w depresji pisarka czy postać przerysowana z dziecięcej animowanki. Książka Şafak zresztą, wbrew tytułowi i mylącym opisom na okładce, najmniej dotyczy samej depresji poporodowej. O tym doświadczeniu autorka pisze dopiero w szóstej i siódmej (ostatniej) części Czarnego mleka – i również tam nie daruje czytelnikowi disneyowskiej oprawy, gdyż wprowadza na scenę kolejną (jedyną męską!) miniaturową postać, a mianowicie złośliwego Lorda Pottona, Dżina Depresji Poporodowej. Książka ta, bardziej niż zapisem depresyjnego zamknięcia się na narodzone dziecko, jest analizą długiego procesu otwierania się na możliwość bycia matką. To właśnie otwarcie – tak podniośle opisane w Szczelinach istnienia – jest stawką, o którą toczą zaciekłą walkę „wewnętrzne Calineczki” Şafak. I w tym momencie nie jest ważne, jak karykaturalnie wypadają owe rozdrażnione, jazgotliwe jaźniątka na tle wyważonej filozofii egzystencjalnego otwarcia Brach-Czainy. Liczy się sama walka, a raczej – pasmo kolejnych klęsk i zwycięstw, które przeżywa każda kobieta, gdy dowiaduje się, że jest w ciąży, gdy się na nią zgadza lub nie, gdy rozrasta się w niej ta wiadomość przez kolejne miesiące albo gdy w niej w pewnym momencie obumiera, i kiedy wreszcie nadchodzi ostatnie starcie – wydanie z siebie werdyktu na świat.
Rozpisane na głosy miniaturek pytanie, jakie zadaje sobie Elif Şafak – czy mam otworzyć się na możliwość bycia matką? – stawia również, tyle że w o wiele bardziej dojmujący sposób, Oriana Fallaci w Liście do nie narodzonego dziecka (przeł. Eugeniusz Kabatc, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1993). O ile bowiem w Czarnym mleku wątpliwości zostają uteatralizowane w stylu buffo, a młoda matka – po okresie panowania różnych ustrojów wewnętrznych: anarchii, monarchii, dyktatury – doprowadza w końcu siebie i swój jaźniowy harem do ustabilizowanego stanu macierzyńskiej demokracji, o tyle w Liście… walka o aprobatę dla istnienia wypada znacznie dramatyczniej. W książce Fallaci monologujący głos głównej bohaterki – samotnej, niezależnej, robiącej karierę kobiety, która dowiaduje się, że jest w ciąży – wydaje się brzmieć bardziej donośnie i jednoznacznie niż rozedrgany, rozbity na role głos u Şafak. A jednak i on załamuje się w zderzeniu z przekonaniami wyrażanymi mocno i dobitnie przez rozmówców bohaterki, którzy później, pod koniec książki, wcielają się w role oskarżycieli, obrońców i świadków w symbolicznym procesie nad nią.
Chociaż otwieranie się lub zamykanie na istnienie jest wewnętrzną sprawą ciężarnej, to od samego początku musi ona zmagać się z ingerencjami intruzów. Ściera się więc z ginekologiem-tradycjonalistą, który nie akceptuje faktu, że przyszła matka jest osobą samotną, i podejrzewa ją o chęć zabicia płodu, a gdy pojawiają się problemy z utrzymaniem ciąży, każe pacjentce podjąć skrajnie radykalne środki ostrożności. Szarpie się w miłosno-nienawistnej walce z ojcem dziecka, który najpierw go nie chce i próbuje „załatwić sprawę” pieniędzmi na skrobankę, ale potem – gdy ciąża obumiera – dołącza do grona oskarżycieli zarzucających kobiecie morderstwo z premedytacją. Bohaterka poważa, a jednocześnie podważa, racje pracodawcy, który obawia się, że ciąża, zwłaszcza zagrożona, zagrozi karierze pracownicy i dobru firmy. W podobny sposób – w zawieszeniu między zaprzeczeniem a akceptacją – traktuje wreszcie rady przyjaciółki-feministki, matki dwójki dzieci i weteranki kilku skrobanek, gdy ta zaleca jej aborcję, ale później paradoksalnie wykazuje wielkie obawy o zdrowie nienarodzonego. Kolejne głosy należą do rodziców bohaterki, którzy postanawiają być po jej stronie zarówno wtedy, gdy zdecyduje się urodzić dziecko, jak i wtedy, gdy je usunie. Jest wreszcie wyważona deklaracja lekarki namawiającej pacjentkę, by nie rezygnowała z własnych planów życiowych tylko dlatego, że rygorystyczny ginekolog kazał jej – w imię dojrzewającego w niej potencjalnego życia – leżeć plackiem przez cały okres ciąży.
Postaci ścierające się w książce Fallaci nie są wcale ucieleśnieniami różnych racji w sporze o prawo do aborcji. Autorka nie opowiada się po żadnej ze stron, a symboliczny proces rozgrywający się w finale książki pokazuje, jak trudny do rozplątania jest każdy węzeł ludzkiego doświadczenia, którego nie wolno przecinać radykalnym cięciem instytucjonalnym. Sytuacja, w jakiej znalazła się bohaterka, wydaje mi się tak tragiczna i autentyczna właśnie dlatego, że nie wpisuje się w żadną rację. List… Fallaci – także poprzez wybór gatunkowy, który wprowadza na scenę, w akcie finalnej prozopopei, głos nienarodzonego dziecka – to dramatyczna szarpanina między bezwzględną aprobatą dla życia (na przykład, gdy bohaterka nadaje konkretne cechy charakteru i prawo świadomej decyzji czemuś, co jest zaledwie trzytygodniowym zlepkiem komórek) a jego równie radykalną negacją (kiedy ciężarna pogrąża się w mrocznym przekonaniu o absurdzie istnienia i chce zawczasu uchronić swoje dziecko przed „przemocą narodzin”). Książka włoskiej pisarki jest boleśnie rozwarta pomiędzy perspektywą otwarcia i zamknięcia, między wyborem a zniewoleniem, aborcją a poronieniem, instytucją a doświadczeniem.
A ty? Co czujesz, gdy patrzysz w tę sączącą się ranę, w tę szczelinę istnienia?
ʘ
Bez. Będzie pachniał majowo, gdy cię urodzę. Na razie każdy zapach, nieważne – przyjemny czy cuchnący – wywołuje mdłości. Dlatego uczę się znowu funkcjonować bez. Bez codziennych kilku kaw, bez wieczornego piwka przy filmie, bez wyjść towarzyskich, bez szaleństw do zawrotu głowy, bo i tak wciąż mi się w niej kręci, bez smakołyków, skoro istnieje trzydzieści procent, że cukrzyca nawróci, bez planów na przyszłe wakacje, bez zaproszeń na festiwale i spotkania autorskie, bez nadprogramowych wydatków, bo wiem, ile pochłoniesz już od pierwszego wdechu, bez ambicji ukończenia tej książki, którą właśnie przez ciebie – dla ciebie – zaczynam pisać.
ʘ
Kiedy bohaterka Fallaci wyrusza w długą, samotną podróż samochodem, mimo zagrożonej ciąży i wbrew zakazowi ginekologa, ale przy aprobacie innej lekarki, próbuje tym samym wywalczyć sobie odrobinę wolności, którą odebrało jej panoszące się w niej istnienie. O ten skrawek niezależności walczy zresztą nie tylko dla siebie i wbrew dziecku – ale również: dla niego. Aby ono mogło stać się w pełni osobą – tłumaczy – także ona musi nią pozostać. Wyjeżdżając samotnie, próbuje ponadto uwolnić się od cudzych głosów – lekarzy, byłego kochanka, przyjaciółki – by rozstrzygnąć grę o życie w całkowitej ciszy: jedynie między sobą a dzieckiem.
Bo to się zawsze rozstrzyga w ciszy. Zamykasz się na racje innych i własne, żeby otworzyć się na wszystkie możliwości, jakie niesie w sobie – noszone przez ciebie – potencjalne istnienie. Jesteś sama, z tymi kropelkami krwi na bieliźnie, które czasem wieszczą poronienie, ale równie dobrze mogą nie być żadnym znakiem. Jesteś sama, porzucona między niechęcią a radością, zgodą a wyparciem, negacją a zaciekawieniem. A najbardziej sama jesteś wtedy, gdy chwyta cię przerażająca myśl, że może dla wszystkich lepsze byłoby takie przedwczesne rozwiązanie, i gdy zaraz panicznie chwytasz się myśli innej – „żeby go tylko, broń Boże, nie stracić”.
ʘ
Własno. To wszystko, czym teraz będę musiała się dzielić. Już nie na dwa, nie na trzy, cztery, lecz na pięć. Kiedyś myślałam, że Bóg trójcę lubi i dlatego obdarował nas córką. Syn nie pasował do trójkowego rachunku, ale za to idealnie wpisał się w społeczną sztancę: dwa plus dwa, rodzice i pareczka. Ty, które dla mnie jeszcze nie masz płci, przyszłości, imienia, jesteś tym trzecim składnikiem dodawania, który nam popsuł buchalterię, ale Komuś Tam – widać – świetnie pasuje do nieziemskiego rachunku. Trzecie dziecko. Trzecie fiat. Trzeci cud.
ʘ
W Macierzyństwie non-fiction. Relacji z przewrotu domowego (książka ma ukazać się w maju 2012 roku nakładem wydawnictwa Czarne) Joanna Woźniczko-Czeczott rozważa, ile prawdy jest w powiedzeniu, że miłość (tu: macierzyńska) to taka rzecz, która się mnoży, kiedy się ją dzieli. W typowym dla siebie słodko-gorzkim stylu autorka – matka, póki co, jedynaczki – rozlicza domowy rachunek wielodzietności. Bez złudzeń wyznaje (cytuję z komputeropisu):
[…] ja w znanym dowcipie o połykaniu monety (gdy pięciozłotówkę połknie pierwsze, jedziesz do szpitala, gdy trzecie, potrącasz z kieszonkowego) widzę coś smutnego. Żal mi tego nieszczęsnego trzeciego, z kieszonkowym o pięć złotych mniejszym. Czwarty nigdy nie dostanie tyle, co jedynak. Można się spierać w nieskończoność, jak który model wpływa potem na osobowość – ale będą to spory jałowe, bo bywa różnie. Ja patrzę na to tylko z perspektywy matki. Już teraz trudno mi dawać siebie po równo, mężowi i córce. Skąd wziąć siebie aż tyle, aby obdarzyć sobą kolejne dzieci i to tak, aby żadne nie czuło się pokrzywdzone? I jeszcze dokonać tego tak gospodarnie, aby ciut siebie dla siebie zostawić?.
Ja również nie wiem, jak gospodarują miłością matki piątki, szóstki czy siódemki dzieci. Kiedy za ich plecami słyszę jęk niedowierzania pomieszany ze złośliwym komentarzem („Mamy XXI wiek, nie słyszała o antykoncepcji?”), sama milknę uderzona siłą tego niezwykłego otwarcia na życie. Ja, która przy dwójce zamieniam się co chwilę w twardą grudkę gniewu lub splątek irytacji, nie wiem, kim będę, gdy urodzi się to trzecie. Nie daje mi też spokoju czwarte dziecko z powieści Doris Lessing Piąte dziecko (przeł. Anna Greń, PIW, Warszawa 2005) – właśnie ono, maleńki i rozkoszny Paweł, odepchnięty przez matkę, gdy ta skupiła się całkowicie na noszeniu w sobie, rodzeniu, karmieniu i wychowywaniu kolejnego syna – „potwora” Bena.
Oczywiście nie trzeba wyostrzać sytuacji aż tak bardzo, jak zrobiła to Lessing (nie pojmuję, jak mogłam zabrać tę przygnębiającą lekturę do szpitala, gdy w drugiej ciąży walczyłam z ciężką infekcją, a mój syn zmagał się z zagrażającym życiu częstoskurczem nadkomorowym). Wystarczy codzienna praktyka – konieczność odsuwania od siebie jednego dziecka, gdy drugie domaga się uwagi, ciągłe przepychanki o ten skąpy czas dzielony między rodzinę a pracę (i z rzadka twórczość), niekończące się pasmo wzajemnych wyrzutów i frustracji. A do rachunku dolicza się przecież miłość – jak uszczknąć odrobinę od silnej, mądrej pierworodnej oraz od wyrwanego poronieniu i częstoskurczowi synka ryzyka, żeby obdzielić nią to trzecie, które przybędzie i weźmie?
ʘ
Najpiękniejsze wyznanie miłosne mojej córki: „Kocham Cię na własność”. Własność – jej prawo – możliwość rozporządzania czymś z wyłączeniem innych osób. Życie rodzinne weryfikuje prawa wyłączności – ugniata je jak ciastolinę, drze na strzępki, tak jak to robią palce mojego synka buszującego w szafkach z sekretnymi notatkami mamy. Własne ciało? Przynajmniej na dwa lata – ciąży, karmienia, rekonwalescencji po tym wszystkim – nie będzie należało do mnie. Własne plany? Z łatwością zniweczą je skręcona noga córki, przeziębienie syna i wszystkie nieznane przypadki losowe, które przyniesie ze sobą to trzecie. Własny czas na rozwijanie pasji i ambicji? Rychło rozmieni się na ciąg czasochłonnych zachcianek, które zawsze wdzierają się w pół słowa, zostanie beztrosko zmarnotrawiony, rozdrobniony, rozmieciony w proch przez niezręczne, lepkie rączki, a potem – paradoksalnie – zamieni się w ogrom ciągnących się niemiłosiernie, nudnych i odmóżdżających godzin spędzanych na placach zabaw, przy kuchence, pralce, sprzątaniu zabawek, przewijaniu, układaniu ubranek. Kąt własny? Cny to blef, szczęsny, sny to już tylko, sny…
ʘ
Kwestia zawłaszczania matki przez dziecko, świetnie opisana przez Joannę Woźniczko-Czeczott w Macierzyństwie non-fiction, pojawia się w książkach, blogach i w dyskusjach publicznych coraz częściej, trudno więc uznać ją dziś za temat tabu. Jednak kiedy w drugiej połowie lat siedemdziesiątych ukazała się książka Adrienne Rich Zrodzone z kobiety. Macierzyństwo jako doświadczenie i instytucja (przeł. Joanna Mizielińska, Sic!, Warszawa 2000), była niewątpliwie tekstem przełomowym, a i dzisiaj pozostaje jednym z najbardziej krytycznych dzieł rozprawiających się z zagadnieniem macierzyństwa.
Zasadnicze rozdzielenie, jakiego dokonuje autorka, jest sygnowane już w podtytule. Rich pisze, że macierzyństwo ma dwa wymiary – z jednej strony jest cudownym, niepowtarzalnym, autentycznym doświadczeniem, z którego matka i dziecko czerpią moc, obdarzając się wzajemnie miłością, ale z drugiej strony nader często bywa mroczną i niszczącą władzą instytucjonalną, całkowicie zawłaszczającą wolność jednostki. W pierwszym rozdziale książki – pod tytułem „Złość i czułość” – amerykańska poetka i pisarka cytuje fragmenty dziennika, który prowadziła, pozostając przez dziesięć lat w domu ze swymi trzema synkami, i zderza je z chłodną, przeprowadzaną po latach analizą własnych zachowań, sterowanych – jak twierdzi – przez patriarchalną instytucję (a nie fakt) macierzyństwa. Wśród tych szczerych wyznań znajdziemy choćby takie (z dziennika): „Moje dzieci stanowią przyczynę najbardziej bolesnego cierpienia, jakiego doświadczam. To cierpienie ambiwalencji: mordercze przechodzenie od gorzkiej niechęci i nadszarpniętych nerwów do błogiego zadowolenia i czułości”. Albo takie (pisane po latach):
Nie wiem, w jaki sposób przeszliśmy od ich [synów – przyp. J.M.] bojowego dzieciństwa i mojego bojowego macierzyństwa do wspólnego rozpoznania siebie nawzajem. Prawdopodobnie to wspólne uznanie, zduszone przez społeczne warunki i tradycję, istniało zawsze, od pierwszej wymiany spojrzeń między matką i niemowlęciem przy piersi. Niemniej jednak wiem, że przez lata wierzyłam, iż nie powinnam była zostać niczyją matką, że, ponieważ silnie odczuwałam własne potrzeby i często gwałtownie dawałam temu wyraz, byłam Kali, Medeą, lochą pożerającą swe prosięta, niekobiecą kobietą w ucieczce przed kobiecością, Nietzscheańskim potworem. […] Czuję żal z powodu marnotrawienia siebie w tamtym okresie, gniew na okaleczenie i manipulowanie relacją pomiędzy matką a dzieckiem, która jest wspaniałym, autentycznym źródłem i doświadczeniem miłości.
Zamiast bliskiej więzi między matką a dzieckiem Adrienne Rich pokazuje, jak wokół nich zaciska się dusząca pętla. Zamknięci sami w domu, kręcący się jak bąki w wirze codziennych rytuałów mycia, przewijania, drzemek, zabaw i karmienia, zredukowani do siebie nawzajem – są poddawani działaniom dwóch odwrotnych sił: dośrodkowej siły przywiązania i odśrodkowej siły wyobcowania. Według Rich matkę i dziecko przywiązuje do siebie nie tylko naturalna miłość, lecz także zewnętrzna opresja – władza patriarchalnej instytucji macierzyństwa. Narzędzia nacisku to wzorce utrwalane w broszurach o dobrym matkowaniu, stereotypowe porady lekarzy, położnych czy różnych domorosłych specjalistów (choćby zrzędliwych staruszek, które na każdym kroku bombardują cię tekstami typu: „to dziecko jest za cienko ubrane, zapalenie płuc murowane”), a także głęboko uwewnętrznione obrazy kobiety jako mikroklimatycznego inkubatora, zaradnej karmicielki i buchalterki, oddanej żony, wiecznie czekającej madonny, zawsze chętnej kochanki, wielofunkcyjnego robota kuchenno-sprzątającego i mistrzowsko wychowującej pacholęta domowej bony. Pod wpływem wpajanych przez instytucję macierzyństwa wzorców matka – w imię rzekomego dobra dziecka – zaczyna ograniczać własną przestrzeń życiową. Rezygnuje z ambicji zawodowych, zaniedbuje swój wygląd i życie towarzyskie, odcina się od swojej twórczości, wreszcie przestaje walczyć nawet o tę odrobinę czasu wolnego, gdy mogłaby zrobić coś tylko dla siebie – przeczytać książkę, porozmawiać przez telefon czy choćby wyjść sama na spacer. Tak oto naturalne wzajemne przywiązanie staje się nienaturalnym, niszczącym obie strony zniewoleniem.
Rich być może zbytnio radykalizuje sytuację ubezwłasnowolnienia matki przez instytucję macierzyństwa, jednak robi to w dobrej wierze i – co ważniejsze – zaświadcza swój tekst prywatnym doświadczeniem. Dzieli się z nami własną historią, mając nadzieję, że w ten sposób ocali kilka innych matek przed rezygnacją z siebie w imię dziecka. „Trzeba pozwolić dziecku na odejście” – powtarza kilkakrotnie. Trzeba otworzyć mu drogę, by mogło nią iść całkiem samo, żyć po swojemu. I to jest, tak myślę, kolejny aspekt egzystencjalnego otwarcia, o którym pisze Brach-Czaina. Przerwać zaklęty krąg ubezwłasnowolnienia, otworzyć się na możliwość odejścia, zwolnić ze zobowiązań… „Lecz nie wystarczy pozwolić naszym dzieciom odejść” – podsumowuje gorzko Rich – „potrzebujemy własnego ja, by doń powrócić”.
ʘ
Zwolnienie. I jego przeklęta wieloznaczność.
A zatem: naturalne w „odmiennym stanie” ograniczenie tempa życia, ale też – tak bolesne zwłaszcza dla pisarek czy naukowczyń – spowolnienie reakcji psychicznych i myślowych skojarzeń (w dniu, w którym odczytałam pozytywny wynik testu ciążowego, pomyliłam Dżej Lo z Whitney Houston, a słysząc teścia obiecującego mężowi, że przywiezie mu samogon, wyobraziłam sobie, że z trofeum myśliwskiego, którym chciano nas obdarować, ostatnie nam się li tylko lisi „sam ogon”), nieustępliwe rozkojarzenie utrudniające lekturę, trzeźwy ogląd realiów, a nade wszystko pisanie.
Zwolnienie w czasie, ale i z miejsca. Nie tyle ze stanowiska pracy, bo ten aspekt mnie nie dotyczy (jako bezetatowej freelancerki ze specjalizacją kura domowa), ile z miejsca, które zajmowałam w rubryczkach tak zwanego oglądu społecznego. Tak, tak właśnie. Już dawno przestałam się na przykład mieścić w standardowych wymiarach rubryczki „doktorantka” łamane na „kariera naukowa”. Jeśli chce się robić tę ostatnią, pod żadnym pozorem nie wolno zachodzić w ciążę. W jedną, w drugą, a w trzecią to już na pewno.
Wykreślona z jednego kwadraciku, próbowałam osadzić się w innym – sygnowanym słowem „poetka”. Jednak i temu statusowi zaczęły ciążyć kolejne ciąże – poetka to przecież raczej skandalistka niż matka; rozhisteryzowana alkoholiczka albo owiana mgiełką tragizmu puszczalska, a nie spolegliwa westalka; nałogowa samobójczyni, a nie ta, która zamiast odbierać życie – daje je wielokrotnie; flirtująca flama fatalna, a nie sprawująca kuratelę matrioszka, zasiedziała kwoka.
Co jednak by jeszcze w miarę przeszło przy standardowej dwójce, staje się aberracją, gdy w grę wchodzi ten żenujący, odstający, żgający w oczy naddatek – trzecia ciąża. Jeszcze nie wiem, ale już przeczuwam, jakie mi ogląd społeczny naszykuje rubryczki. „Nieodpowiedzialna wieloródka”. „Element z Grochowa”. „Kato-patologia”. „Płodna jak królica”. I może jako dodatek motywacyjny: „Dzielna wielodzietna”, „Szalona Matka Polka”, „Straceńcza bohaterka”.
A teraz wystarczy podliczyć. Bilans: straty i zyski.
ʘ
O duszącej sile przywiązania matki i dziecka (tu: córki) pisze Luce Irigaray w niezwykle sugestywnym, metaforycznym tekście I jedna nie ruszy bez drugiej (przeł. Agata Araszkiewicz, „Teksty Drugie” nr 6, 2000). Autorka, podobnie jak Jolanta Brach-Czaina, sytuuje relację macierzyńską w dialektyce zamknięcia i otwarcia. Egzystencjalna gra w „zamknięte – otwarte”, dzięki mglistej perspektywie czasowej zastosowanej przez Irigaray, odbywa się jednocześnie w różnych momentach życia bohaterek. Głos córki wzywającej matkę wyłania się zatem zarazem z mięsnej i głuchej czeluści macicy; z kołyski, w której niemowlę krzykiem domaga się matczynej uwagi; zza piersi karmiącej dziecko lodem; z rozmów z ojcem pozwalającym dziewczynce na ruch i oddech blokowany przez rodzicielkę; wreszcie z miłosnego jęku wydanego w łóżku przez dorosłą już kobietę, która oto – za sprawą mężczyzny – zamknęła macierzyński krąg: otworzyła się na możliwość bycia matką.
Autorka opisuje dokładnie tę samą sytuację wzajemnego zniewolenia co Adrienne Rich, tyle że widzi ją nie od strony matki, lecz dziecka. Możemy się domyślać, że matka z tekstu Irigaray całkowicie już zrezygnowała z siebie (tak jak to było u Rich) – i być może dlatego nie dopuszcza się jej do głosu. Mówi jedynie córka – a mówiąc, dławi się, dusi i grzęźnie, lecz mimo to każdą metaforą walczy o oddech, o zerwanie pętli i wydobycie się z paraliżu. Jej rozpaczliwa walka o własne „ja” jest odwrotnością matczynej kapitulacji. Matka jednak, chociaż zrezygnowała z siebie, nie daje tak łatwo za wygraną, nie pozwala dziecku odejść „na swoje”. Przeciwnie, mściwa i zimna, zdaje się żądać od córki odpłaty za swe poświęcenie. Dlatego zamiast mlekiem poi ją lodem, udając czułą opiekunkę – staje się surową nadzorczynią, pozornie chroni przed urazami – a faktycznie podcina i blokuje każdy jej ruch, w imię dobroczynnego podobieństwa nie pozwala dziewczynce na inność.
Bardzo ciekawie została przez Irigaray opisana czynność zniewolenia przez karmienie. Karmiąc dziecko (nieważne: noworodka, niemowlę, starszaka czy dorosłą córkę przychodzącą w odwiedziny), matka zatyka mu usta, by nie dopuścić do rozmowy. Zamyka się na kontakt, blokuje możliwość otwarcia. Zamiast głębokiej relacji – dochodzi jedynie do wzajemnej konsumpcji. Córka skarży się:
Przygotowałaś coś do jedzenia. Przynosisz mi to. Dajesz mi/sobie jeść. Ale dajesz mi/sobie za dużo, jakbyś chciała napełnić mnie całą tym, co przyniosłaś. Wkładasz się do moich ust, a ja się duszę. Nie wpychaj się tak we mnie i pozwól na siebie patrzeć. […] Pozostań dalej także na zewnątrz. […] Tak bym pragnęła, abyśmy były tu razem, we dwie. Abyśmy nie znikały ciągle jedna w drugiej. Abyśmy mogły się smakować, dotykać, czuć, słuchać, widzieć – razem”. I nieco dalej: „Znowu odeszłaś. Znowu upodobniona do pokarmu. Znowu zniknęłyśmy w tym siebie zjadaniu. Ledwie cię czuję i kieruję się do ciebie – ty uciekasz i zmieniasz się w karmicielkę. […] Czy nie będzie między nami innej miłości niż to wypełnianie dziur? Czy to twoje jedyne pragnienie, by zamykać się bez końca na wszystko, co mogłoby istnieć między nami? Ograniczać nas do konsumowania – bycia konsumowaną, twojej jedynej potrzeby?.
Córka w tekście Irigaray walczy nie tylko o oddech, ruch i rozmowę. Domaga się również spojrzenia. Ale żeby pojawiło się autentyczne spojrzenie, matka musi przestać redukować się do kawałka karmiącego ciała i ukazać dziecku własną twarz. I nie chodzi o modelowe, znieruchomiałe oblicza, jakie pod wpływem oglądu społecznego kobieta dała sobie narzucić. „Niech pękają maski macierzyństwa” – zdaje się, podobnie jak Rich, krzyczeć Irigaray. Niech matki pokazują dzieciom własne twarze – nie ukradkiem, ale w pełnym otwarciu, z całym bólem i radością, zachwytem i zmęczeniem, jakie się na nich wypisują. A córki niech czytają te szczere historie, żeby kiedyś – po latach, może własnym dzieciom – potrafiły opowiedzieć same siebie.
ʘ
Zwolnienie – i ubezwłasnowolnienie – jest także zwolnieniem z odpowiedzialności. Na osobie ubezwłasnowolnionej ciąży odium – nie jest w stanie odpowiedzialnie kierować swoim postępowaniem. Dlatego właśnie – by ją odciążyć – odbiera się jej prawa, a razem z nimi ujmuje część obowiązków.
Staropolszczyzna definiowała słowo „ciąża”, funkcjonujące oczywiście w innym niż dzisiaj znaczeniu, jako „karne zajęcie mienia ruchomego (w zastaw, w sekwestr)”. Dokładnie tak się czuję. Zajęta karnie, bez odwrotu i nagrody (w dniu wyplotkowania nowiny Jotbe pisze, że byłaby skłonna pogratulować, ale nie wie, czy już mnie dostatecznie uśpiły hormony – odpowiadam, że nie uśpiły, domagam się współczucia); pozbawiona możliwości odwołania decyzji lub choćby wniesienia apelacji; unieruchomiona; wzięta za zakładniczkę cudzego istnienia.
Paradoksalnie jednak ciąża, choć jak srogi komornik będzie mnie teraz przez dziewięć miesięcy fantować i egzekwować (znów słownik staropolski), zdejmie ze mnie także pewne ciężary. W stanie zwanym odmiennym najbardziej lubię to, że bywam wtedy, owszem, kłębkiem lęków egzystencjalnych, ale – asekurowana otuliną hormonów – nigdy nie stresuję się codziennymi drobiazgami, nieważnymi pierdołami. Tak będzie i teraz. Odebrane mi przyjemności szybko zrekompensuję sobie innymi, przyrastające kilogramy zapiszę na konto gościa, nie moje, i spokojnie się z nich rozgrzeszę, wszystkie niezrozumiałe, skandaliczne decyzje będę podejmować za nas dwoje, więc łagodniej mnie z nich rozliczą.
Ubezwłasnowolnienie jest bowiem – muszę to wreszcie przyznać – nie tylko stanem dojmującym, bliskim więzieniu czy zaborowi, lecz także sytuacją wygodną i w pewien sposób luksusową. Skoro wzięto cię w sekwestr, to kto się będzie domagał spełnienia dalszych roszczeń? Rościć sobie cokolwiek może tylko ten, kto się w tobie mości. Więc spełnisz wobec niego jedyny obowiązek: będziesz opiekować się swoim ciałem tak, by ono jak najlepiej opiekowało się nienarodzonym. Ale i nad tobą – skoro jesteś ubezwłasnowolniona – ktoś będzie trzymał kuratelę: będzie badał przydatność twojego ciała, zachodzące w nim zmiany i procesy, będzie dopytywał się z troską albo radził tonem wyższości, dotykał znienacka twojego brzucha, który nagle stanie się sprawą publiczną, ustępował ci miejsca w autobusie i w dyskusji, odciążał cię, usprawiedliwiał, infantylizował – słowem: zwalniał z odpowiedzialności.
ʘ
Kobiety łatwiej niż mężczyźni zwalniają się z odpowiedzialności za własną twórczość – stwierdza Erica Jong w tekście Artystka jako gospodyni domowa (przeł. Barbara Kopeć-Umiastowska). Dlaczego tak się dzieje? Autorka odpowiada:
Kobiecie trudniej jest zostać artystką, gdyż trudniej jej stać się sobą. Często nie wierzy w życie po trzydziestce; nie wierzy w swój własny głos; nie widzi siebie jako osoby dorosłej. Bez przepustki nie umie nawet wyjść z pokoju. […] Kobieta – jeśli tylko nie wyjdzie poza stereotypowe role społeczne – może świetnie radzić sobie w życiu, wciąż będąc przekonana, że jest zależną małą dziewczynką. Frau Doktor. Frau Architekt. Pani Józefowa Jakaśtam. Pani Henrykowa Cośtam. Mama Harolda. Mama kart kredytowych, pustych czeków, książeczek bankowych; klientka ZUS-u, pozyskiwaczka sponsorów, kierowniczka klubu, doktorantka, naukowiec, sekretarka… Dopóki przyjmuje polecenia, dopóki nie musi sama sobą kierować i odpowiadać przed sobą za ukończenie pracy… Ale artystka słucha tylko swego wewnętrznego głosu i tylko przed sobą odpowiada. No tak, a jeżeli nie mamy wewnętrznego głosu lub go nie rozpoznajemy?.
Sytuacja pozostawania w domu z dziećmi – jak pokazuje choćby przykład Adrienne Rich – jest dla artystki idealną okazją, by zwolnić się z twórczości. Dziecko szybko zajmuje miejsce tego, co do tej pory było dla niej najważniejsze – malowanie, śpiewanie, pisanie itd. spadają do rangi zajęć dodatkowych, rzadkiego luksusu lub wręcz kobiecej fanaberii. Matka łatwo rozgrzeszy się (a i inni wykażą zrozumienie), gdy zdradzi własną sztukę – „owszem, zrezygnowałam, ale przecież dla dobra dziecka”. Problem pojawia się później – kiedy, odchowawszy potomstwo, kobieta próbuje znowu tworzyć, i kiedy okazuje się, że nie ma już do czego wracać.
Adrienne Rich opowiada, jak dla zinstytucjonalizowanego macierzyństwa zdradziła własną poezję. „Mój drugi tomik był w druku, jednak ja przestałam pisać i czytałam mało za wyjątkiem magazynów o domu i książek o pielęgnacji niemowląt. Czułam, że byłam przez świat postrzegana po prostu jako kobieta ciężarna i wydawało mi się, że łatwiej i bezpieczniej jest również postrzegać siebie samą w ten sposób”. Będąc w ciąży i wychowując synów, Rich – jak wyznaje – zobojętniała na poezję (tak cudzą, jak i własną), a jeśli już zdarzało jej się pisać wiersze, to nigdy nie wspominała w nich o dzieciach. „Dla mnie poezja była czymś, w czym żyłam nie jako czyjaś matka, gdzie istniałam jako ja”. Wreszcie – po latach rezygnacji – autorka postanowiła podjąć ciężką walkę o odzyskanie swojej sztuki i odbudowanie utraconej tożsamości. „Być coraz bardziej nieugiętą w pisaniu wierszy” – czasem taka deklaracja w pamiętniku wystarczy, żeby na powrót wziąć odpowiedzialność za tworzenie i uniknąć (jak ostro kwituje Rich) „duchowej śmierci”.
„Dlaczego nie piszesz? Pisz! Pisanie jest dla ciebie, ty jesteś dla siebie, twoje ciało jest dla ciebie, weź je!” – nawołuje z pasją Hélène Cixous w Śmiechu Meduzy (przeł. Anna Nasiłowska, „Teksty Drugie” nr 4/5/6, 1993). Ten klasyczny już tekst jest tryumfalną pieśnią pochwalną na cześć kobiecej mocy twórczej – również tej, która płynie z doświadczenia macierzyństwa. Zew Meduzy, już nie odrażającej czy śmiercionośnej (bo taką przedstawiały ją mity patriarchalne), ale pięknej, rozśpiewanej, roześmianej, wyprowadza na światło siostry, które dotąd nie miały odwagi wyjść ze swych mrocznych klitek. I oto „nadciągają, przybyłe spoza czasu”: „małe dziewczynki uwięzione w «źle wychowanych» ciałach”; zatrzaśnięte we „własnych pokojach” pisarki, które wprawdzie trochę tworzyły, ale w ukryciu i ze wstydem; czarownice spławione pod gładką taflę kultury; „piękne usta zatkane kneblem, puchy marne, przerwane westchnienia”; kobiety uginające się pod ciężarem wiecznej winy; te, które panicznie boją się przemówić publicznie, a gdy już ośmielą się „zabrać głos”, to dają w zamian całe siebie – „wystawiają się” cieleśnie (jak w teatrze, jak w zdradzie, na ostrzał); wreszcie zrezygnowane, zahukane matki, którym wmówiono, że ich ciała – ciężarne, rodzące, karmiące – są tabu, i które nigdy naprawdę nie poczuły drzemiącej w nich mocy.
„Pisz siebie: twoje ciało musi stać się słyszalne” – zdają się skanować za Cixous. „Pisz, by wreszcie móc przejąć inicjatywę w swojej sprawie”. Z początku nieśmiały, stopniowo potężniejący, wreszcie wręcz orgiastyczny pomruk nadchodzących kobiet nabiera mocy. Mówią, bo wreszcie zrozumiały, że mogą: „Ta, która dziesięć tysięcy razy ugryzła się w język, by nic nie rzec: albo już ją to zabiło, albo poznała język i prawo do zabierania głosu lepiej niż wszyscy”. I mówią na nowo – śpiewnie, ekstatycznie, cieleśnie – wynajdując zuchwale „niezdobyty język, który rozsadzi ograniczenia, klasy i retoryki, porządki i kodyfikacje”.
A gdzieś wśród nich, wszczynających proces, gotowych na otwarcie, również ty, pękata Winnie the Proof, rozkołysana brzeczka z białym atramentem, nabrzmiewające „obszerne ciało śpiewające”.
ʘ
W procesach o ubezwłasnowolnienie obowiązuje zasada, że osobę, której dotyczy sprawa, należy niezwłocznie wysłuchać zaraz po wszczęciu postępowania. W moim przypadku wyrok już zapadł, orzeczenia nie da się uchylić, a mimo to piszę do was, więc domagam się wysłuchania.
Genesis jest gehenną, trudne są prawa księgi urodzaju, zanim otworzę stronę księgi wyjścia, poczekam cierpliwie na potop hormonów. Na razie na pustyni jest sucho, ale ty mi już możesz gratulować, Jotbe.
Bo wiem. Muszę coś zrobić tą ciążą.
Muszę ją przeżyć, przetrzymać.
Muszę ją przetrwać, utrwalić.
A ona mnie musi przepisać.
[październik 2011–marzec 2012]
Joanna Mueller
(1979) Urodzona w Pile. Poetka, eseistka, redaktorka, wielodzietna mama. Wydała cztery tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (Kraków 2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (Kraków 2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (Wrocław 2010) i intima thule (Wrocław 2015) oraz dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (Wrocław 2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące (Wrocław 2013). Redaktorka (razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) książki Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009). Mieszka w Warszawie, gdzie m.in. współprowadzi seminarium o literaturze kobiet „Wspólny pokój”.
Zobacz inne teksty autora: Joanna Mueller
Szkice krytyczne
Z tej samej kategorii: