Okropne i wionące językową stęchlizną są – wzięte z osobna – oba zwroty, które w tytule nowej książki Jerzego Jarniewicza schodzą się w pojemną i rześką poetycką frazę. Tak samo okropny jest blurb w internetowych księgarniach, zachęcający nabywców manichejskimi hasłami: „samotność bombardowana światem zewnętrznym” czy „miłość uwikłana w fizjologię”, kiedy właśnie owo „bombardowanie” jest źródłem życia w wierszach łódzkiego autora, zaś „fizjologia” to część królestwa miłości wyzwolonego spod platońskiej okupacji. Zdziwiona sama sobą konstatacja, że „autor żywi jednak swoisty rodzaj czułości”, nie zauważa, że w tej czułości jest metoda. Dzięki niej wzmiankowany „chaos miasta”, „anonimowość hotelu”, „przypadkowy czas teraźniejszy” są popiołami, z których powstaje poetyckie ptaszysko.
Pozostańmy jeszcze chwilę przy tytule, czyli sprytnym korzystaniu z mało sprytnych fraz. Swego czasu Jarniewicz napisał cały esej o jednym króciutkim wierszu Philipa Larkina „Dni” i półtora akapitu poświęcił otwierającemu utwór kusemu wersowi „Po co są dni?”. W eseju pojawiły się najpierw niby-utyskiwania na „niebezpieczne zbliżanie się do trywialności, tym mniej smacznej, że tak bardzo pretensjonalnej”, które pomału ustępowały odkryciu, że Larkin „sprowadza słowo z wyżyn pojęć idealnych w materialny świat wielości i zmiany”, czyli – że pozorna niezgrabność frazy czyni ją tym bardziej nośną. Równie daleko, choć w inną stronę idące konsekwencje ma tytułowa dwójca fraz u Jarniewicza. Jej wyporność wydaje się wprost proporcjonalna do ilość klątw rzucanych przez profesora Miodka i do częstotliwości pojawiania się w „rankingach błędów językowych”, ponieważ – zgodnie z prawem Archimedesa – to jest właśnie miara zanurzenia w wannie z kolokwialną polszczyzną. I w jeszcze jednej wannie, którą łódzki autor szczególnie sobie upodobał: w codziennej, branej jak leci rzeczywistości. Do wiersza, biorącego jak leci, jeszcze wrócimy, na razie niech ta zbieżność z Larkinem będzie sugestią, by poetę i tłumacza (a może i krytyka?) traktować jako równorzędne osoby w jednym Jerzym Jarniewiczu.
Jeżeli werset Wisławy Szymborskiej „rozwiązłe analizy, wszeteczne syntezy” czytać jako alternatywę i przyjąć za miernik poetyckich tendencji, to utwory Jarniewicza kładą się zdecydowanie na pierwszej szali tej wagi. Programową wyższość rozwiązłości nad wszetecznością oraz wolę drobiazgowego oglądu piksel po pikselu, odsłuchu sekunda po sekundzie potwierdza zarówno sam autor („ Koncepcja wiersza aspirującego do ponadczasowości jest dla mnie nie do przyjęcia. Bliskie jest mi takie rozumienie literatury, w którym wiersz […] zapisuje niestabilność sensów, szum współczesnego języka, pozorną nieistotność zdarzeń”), jak i towarzyszący mu krytycy. Leszek Engelking dostrzega intencję, by „sztukę nałożyć na życie i kazać jej żyć jego rytmem. A to znaczy poddać wiersz, wyraźniej niż to się zazwyczaj dzieje i bardziej świadomie, prawom czasu”, zaś Anna Kałuża widzi w tym jeszcze inny cel – wykazanie „niemożliwości ustalenia hierarchii zdarzeń, wątków, motywów”. Coś jest na rzeczy, bo podobne wrażenie, jak przy lekturze Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną, wcześniej miałem – toutes proportions – przy Śmierci w Wenecji Viscontiego, ale nie tyle przy jej oglądaniu, co przy słuchaniu wyrazistego i detalicznego dźwiękowego tła rejestrującego naturalne odgłosy życia (właśnie, wcale nie chodzi o ponadczasowego Mahlera!). Ale zostawmy na razie te wszeteczności i rozwiąźle przyjrzyjmy się tekstom.
W rozpoczynającym tom wierszu „Spinario” chłopiec wyjmuje z buta kamyk i to zdarzenie uruchamia dwa zoomy: osobista, „życiowa” pamięć patrzącego cofa mu wzrok o 40 lat, a druga pamięć, „kulturowa”, przywołuje antyczną rzeźbę z podobnym motywem (tam jest bosa stopa i cierń), czyli w zasadzie wystawia z czasu – gdzieś obok. Podmiot tekstu jest zatem układem pamięci działających trochę jak suwak logarytmiczny. W drugim wierszu, „Batman rzuca kością”, na nieco „szymborski” motyw grającego czasem i miejscem przypadku (z bystro łapanymi detalami na pierwszym planie i ze strzelaniną na premierze Batmana w tle) zostaje nałożona inna perspektywa, dla odmiany ściśle tajna – randki dwojga romansowiczów, przez co dostajemy się w pryzmat rozszczepiający zarówno przestawioną sytuację, jak i sam wiersz. W trzecim utworze, „Z archiwum kinematografii”, wiemy już o parze bohaterów, więc zastajemy ich od razu w hotelu, gdzie spędzają czas, jak to kochankowie, na chwytaniu się dwóch brzytw: języka (z trybem „a gdyby”) i seksu (którego echo wybrzmiewa w rozmowach). Wiersz kończy ujmująca zwięzłym kunsztem poetyckim sekwencja przypominania sobie tytułu filmu z, jak na erotyczne rozmowy przystało, Grażyną Szapołowską, ukazująca za jednym zamachem mechanizmy pamięci, osuwanie się realnych zdarzeń w sferę osobistej mitologii oraz nieustanne tasowanie rozmaitych „kadrów” w języku.
Czas nam się wymyka,
z czasem wymykają się miejsca. I dachy nad miejscami.
Opowiesz mi o Binoche, raz jeszcze, jak się masturbuje
w tej bezbłędnej scenie,
ale nie tak jak Szapołowska, kiedyś,
w stanie wojennym? W Bez tchu?
W Bez wyjścia? W Bez końca?
Im dalej w tom, tym więcej podobnych zawiłości. W „Tranzycie Wenus w Zawierciu” hotelowa sytuacja jest rzutowana na coraz „wyższe” plany, wpierw symboliczny, na końcu teologiczny, a miłość poznać raczej po jej „niemożliwej” naturze niż po standardowych objawach. W „Zero zero” od rozjechania się rzeczywistości z jej transmisją podczas meczu dochodzimy do rozjeżdżania się znacznie intymniejszych wzajemnych doznań. W „Nike w kawałkach” ekfraza, mająca za punkt wyjścia fotografię, zyskuje kolejne narracyjne echa: rozmowę o zdjęciu oraz intensywnie erotyczną puentę (efektowną dzięki nagłej pożyczce z innego językowego rejestru). Reasumując tom, Anna Kałuża stwierdziła, że „Prawie wszystkie książki poetyckie Jarniewicza były do tej pory książkami o miłości […], być może ta, która jest o miłości w sposób najbardziej dosłowny, o miłości wcale nie jest”, gdzie indziej z kolei sugerowała, że łódzkiego poetę zajmuje „kwestia uwikłania realnego w słowa, a nie w meandry pamięci, nawet jeśli i one są pamięcią o minionych słowach”. Zbliżona kwestia – co znamienne – pojawia się w eseju Jarniewicza z ostatniej „Literatury na Świecie” (nr 9–10/2012), który dotyczy polskich tłumaczeń Jądra ciemności i skupia się nie na zazwyczaj akcentowanej moralnej warstwie powieści, lecz na zagadkowym toku jej narracji. Głos mówiący u Conrada ulega zatarciu w mroku, zatraca swoje czytelne źródło i w ogóle utrzymuje z realnością stosunki podejrzane i niejednoznaczne.
Podobnie Jarniewicz-poeta wychynął z Jarniewicza-tłumacza (a może na odwrót?) w eseju o tłumaczeniach wierszy Zbigniewa Herberta (tekst został przedrukowany w wydanej niedawno książce Jarniewicza Gościnność słowa). Przez lata arbitralnie narzucano anglojęzycznym czytelnikom obraz Herberta o przezroczystym języku, gdzie słowo = rzecz, na który łódzki autor nie chce się zgodzić. Jego tekst ukazuje Herberta zupełnie innego, zanurzonego w światłocienie mowy, odchodzącego od utopii językowych tautologii na bezdroża, gdzie nie funkcjonuje waluta „przetłumaczalności”. Czytając Jarniewicza, który tak wytrwale bełta zwierciadła słów, łatwo zgadnąć, że nie tylko o Herberta tu chodzi (spór o język jest znacznie rozleglejszy i obejmuje nie tylko literaturę przecież), a przy tym wolno sądzić, że kiedy jeden poeta walczy o prawo drugiego do pozostania „żywym”, niezawłaszczonym i nieprzyszpilonym, walczy poniekąd o samego siebie.
Ale nie tylko o siebie Jarniewicz potrafi zawalczyć. Swoją wydaną w tym roku antologię Sześć poetek irlandzkich (każda w przekładzie łodzianina) wieńczy posłowiem, które zaczyna się od sugestywnego opisu zdjęcia, na którym w 1939 roku Friedrich Herkner, nazistowski rzeźbiarz, pracuje nad monstrualną statuą przedstawiającą Matkę Irlandię. Rzeźbiona postać jest tak paskudnie przesiąknięta plemienną ideologią i tak nachalnie kreująca wizerunek „prawdziwej” irlandzkiej kobiety, że Jarniewicz postanowił uczynić ją anty-mottem dla wierszy współczesnych irlandzkich poetek, którym przyszło zmagać się z patriarchalną tradycją oraz wyzwalać z kieratu moralnej i społecznej roli kobiety. Od opisu zdjęcia z antologii tylko jeden krok do opisu zdjęcia z wiersza „Nike w kawałkach” z nowego tomu Jarniewicza i do zauważenia, że tu wszystko jest na opak. Nike, dumną boginię triumfu, zastajemy zawstydzająco rozmontowaną, nie towarzyszy jej władny męski kreator z dłutem, a okoliczności przyrody też są sporo mówiące:
I wiozą fragment, i nic tu się nie rusza.
Na lewo od piersi w patynowanym brązie
Sterczy Pałac Kultury. Znad piersi
wygląda robotnik w berecie. To miasto
jest pustynią, a Nike jest martwa.
Ta śmierć Nike – podobnie jak szykowana przez irlandzkie poetki śmierć Matki Eire – to śmierć zmurszałej tradycji. Obumarła kultura daje okazję do zmartwychwstania życiu, skamieniałe centrum daje szansę żywym peryferiom, martwy bóg stanowiący prawo i administrację pozostawia marginesy dla niesubordynowanego Erosa – o czym nam uprzejmie donosi zakończenie wiersza:
Ale wróćmy do Nike,
którą wiozą na zdjęciu, w lipcu
sześćdziesiątego czwartego, bo dziś jeszcze
twoje zwycięstwo nad miastem:
zanim się wiadra wypełnią deszczówką,
wybiegasz boso za kadr
i osiągasz punkt rosy.
Podczas dysputy na Manifestacjach Poetyckich 2011 Jarniewicz powiedział, że według niego: „Miłość jest permanentną rewolucją, to jest, jako żywo, trockizm! Permanentne wyzwanie rzucone władzy. Miłość jest rewolucyjna nie w tym znaczeniu, że obala stary porządek i próbuje zbudować nowy, nie. To nieustanne kwestionowanie hierarchii, zależności, przemocy, dominacji. Miłość to szturm na Pałac Zimowy”. Można takie wyznanie – wsparte hotelowo-randkowym tomem – wziąć za greps idealny na podryw, zręcznie ukrytą szowinistyczną ideologię firmującą żywot chronicznie romansowy i wymierzoną przeciw kobietom, a przynajmniej przeciw tej części ich natury, która pragnie stabilności i bezpieczeństwa. Ale jeżeli potraktujemy Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną jako książkę tylko pozornie miłosną, kryjącą głębsze medytacje nad zależnościami języka i świata (człowiek jest pasażerem jednego i drugiego jednocześnie, czego efektem kłopoty zgoła hipostatyczne), to opisywane schadzkowe sytuacje od razu zyskują na szlachetności. Tym bardziej, kiedy buńczuczna deklaracja o „szturmie na Pałac Zimowy” zostaje skontrapunktowana ujmująco dyskretnym i delikatnym wierszem „Cisza w namiotach polarników”, zaś „kwestionowanie hierarchii” owocuje tekstem „I powoli weszli na tor niepewnych zwierzeń” (gdzie wobec carskiego terroru Intercity bunt „się uczula” pod wpływem nieznajomej dziewczyny wyproszonej przez konduktora z przedziału).
Zresztą, o ile trudno o jednego Jarniewicza (poetę, tłumacza, krytyka) w przestrzeni, tak i niełatwo o jego jedność w czasie. Opisując wczesne wiersze łódzkiego autora, Zdzisław Jaskuła użył terminów: „deklaratywność”, „czułostkowe zatroskanie sobą”, „nadwrażliwe roztrząsanie osamotnienia, rzucenia w byt”. W późniejszych książkach łodzianin dotarł w okolice bardziej „różewiczowskie” (oszczędna fraza i odmienne zarządzanie emocjami), a w ostatniej jest wręcz na przeciwnym biegunie starego siebie. Jarniewicz młodzieńczy mógłby inaczej zareagować na manichejskie pokusy Filipa Wyszyńskiego, który niepokoi się o świat „zainfekowany informacyjnymi zarazkami z mediów”, ale Jarniewicz dzisiejszy i obecny mówi o rzeczywistości, która niesie „niewygodne dla poezji konteksty i rejestry: publicystykę, na przykład. Ale dlatego, z powodu tej właśnie trudności, kusi mnie i wabi”. Nawet w takich niewesołych wierszach, jak „Oddzielnie zbieraj całe, oddzielnie potłuczone” (gdzie otwierające „Szczere pole za Koluszkami” odpowiednio nastraja cały tekst) albo „Powrót drachmy” (z przebijającym z tła hotelowej randki ostatnim półwieczem popkultury, sfatygowaną windą i zmarszczkami Micka Jaggera), łódzki poeta nie kokietuje melancholią ani ubolewaniem nad skromnymi kompetencjami poezji. „Dni” Larkina kończą się frazą o lekarzu i księdzu biegnących w długich płaszczach przez pola. Wyobrażam sobie i Larkina, i Jarniewicza we wszystkim, tylko nie w rozwianym długim płaszczu.
Jeszcze względnie niedawno łódzki poeta powiedział w wywiadzie, że „Wiersz jest z natury elegijny, bo jest znakiem nieobecności. Pisanie wierszy, choćby najradośniejszych, naznaczone jest świadomością, że te znaki, te słowa, są ‘zamiast’, że są w zastępstwie, na czyimś miejscu”. Lecz kiedy czytamy utwory z jego nowego tomu, łamiącą krawędzie kadrów „Nike…” albo wspaniale wędrującą ponad porządkami, prawami i sensami „Pawanę”, pojawia się wrażenie równouprawnienia wiersza i rzeczywistości, emancypacji mowy względem uczynku. Jarniewicz nie stawia językiem nagrobków istnieniu, tylko błogosławi ich związek oparty tyleż na pięknych różnicach, co na wzajemnym szacunku. Kto inny miałby to zrobić, jeśli nie autor wierszy po uszy zanurzonych w czasie. I nieszczególnie tożsamy sam ze sobą, a więc – żywy.
Jerzy Jarniewicz, Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną, Biuro Literackie, Wrocław 2012.
Maciej Woźniak
(1969) Poeta, krytyk literacki i muzyczny, tłumacz, autor sześciu książek poetyckich. Publikował m.in. w Tygodniku Powszechnym, Twórczości, Literaturze na Świecie, Gazecie Wyborczej, Opcjach, Studium. Jego tom Iluzjon był nominowany do Nagrody im. Józefa Czechowicza, zaś tom Ucieczka z Elei – do Nagrody Literackiej Gdynia. Niedawno opublikował tomik Biała skrzynka (WBPiCAK, Poznań 2012). Mieszka w Płocku.
Zobacz inne teksty autora: Maciej Woźniak
Recenzje
Z tej samej kategorii: