Dominika Dymińska rzuciła mięsem. Mięso ma sto siedemdziesiąt sześć stron i, jak mówi notka na ostatniej stronie okładki, jest powieścią dziewczyńską, cokolwiek to znaczy. Nie znam definicji powieści dziewczyńskiej, ale gdybym spróbowała ją skonstruować zgodnie z powszechną zasadą „nie znam się, to się wypowiem”, myślałabym, że książka powinna być raczej niewinna, dość pastelowa, alkohol i popalane za szkołą papierosy występować powinny dość sporadycznie, z męsko-damskich zbliżeń najwyżej ręka w majtkach, ale i to raczej nieśmiało. Mówiąc w skrócie, oczekiwałabym bardziej wiosny, wiary w świetlaną przyszłość, szczypty naiwności a później dopiero jakichś niby dorosłych eksperymentów.
Książka Dymińskiej to antypamiętniczek nastolatki i młodej kobiety. Trochę wulgarny, ociekający seksem i cielesnością stek. I ja ten świat, ten kawałek mięsa, który podano mi na talerzu, akceptuję. Wiem, że istnieje i ocieram się o niego pewnie codziennie. Świat, w którym dziewczynki z poważną nadwagą mają problemy z nawiązywaniem kontaktów międzyludzkich, szczególnie jeśli pochodzą z rozbitych rodzin, rodzice nadmiernie je kontrolują i w szkole nie mają żadnej koleżanki. Takim dziewczynkom grożą także problemy z akceptacją własnego ciała w późniejszym wieku, co pociąga za sobą problemy z seksualnością, które z kolei prowadzą do niezliczonej ilości nieudanych związków, kiepskiego seksu, niebezpieczeństw dla zdrowia psychicznego i nie tylko. Są także narażone na zaburzenia odżywania. To wszystko włókna Mięsa Dymińskiej. To zupełnie oczywiste.
Oczywiste jest również to, że takie dziewczynki są mistrzyniami w uciekaniu, w obmyślaniu planów zemsty, w podróżowaniu palcem po mapie, w konstruowaniu równoległych rzeczywistości. Najłatwiejsza jest ucieczka w Internet, w świat portali społecznościowych i forów. Mamy więc portal randkowy, rozbierane zdjęcia i romans „małej dziwki” z pedofilem. Mamy portal literacki, wiersze, komentarze do wierszy i rodzący się pomiędzy nimi kolejny romans. Dominikę Dominiki poznajemy jako dziecko. Jeśli dotrwamy do ostatniej strony, zostawimy ją jako studentkę. Obserwujemy, jak się zmienia. Z grubej dziewczynki w atrakcyjną dziewczynę, z bywalczyni portali randkowych w popularną gwiazdę literackiego Internetu, która romansuje z pisarzem i chodzi z poetą. Z bulimiczki w amatorkę dobrego smaku, która po pojawieniu się pierwszego uczucia sytości odsuwa talerz. Przez kilka godzin lektury towarzyszyło mi jednak pytanie: Czy te przemiany to wystarczająco dużo, by przepoczwarzyć się z blogerki w pisarkę?
Możecie we mnie rzucać mięsem, ale ja myślę, że nie. Sama Dymińska w wywiadzie udzielonym Karolinie Sulej na łamach Natemat.pl przyznaje, że jej książka nie jest o czymś, a właściwie to jest tak trochę o niczym. Żeby niczego nie przekręcić, cytuję za autorką: „Pisałam sobie jakieś drobne rzeczy. O czymś tam, co było dookoła. W końcu popatrzyłam na to i pomyślałam: ładne. O niczym, ale ładne. Pisałam sobie dalej i patrzyłam, co się z tym dzieje. Robiło się fajnie. Stwierdziłam więc, że można by napisać książkę, bo czemu nie? Nie miałam jednak pomysłu, o czym. Nie wyobrażam sobie, jak można zmyślić 200 stron świata. Dla mnie coś, co nie jest prawdziwe, jest nieciekawe. Fikcja jest bez sensu”.
Zdanie Dymińskiej na temat fikcji wydaje mi się dość radykalne. Stwierdzenie, że coś, co nie jest prawdziwe jest nieciekawe, nie musi się jednak równać założeniu, że coś, co jest prawdziwe, powinno wszystkich zaciekawić. I tak na przykład zgadywanie, kim byli seksualni partnerzy bohaterki ze świata literackiego i czy chodzi o tych samych ludzi ze świata, z którymi faktycznie związana była Dymińska, niezbyt mnie interesuje. Ten rodzaj kroniki towarzyskiej ma lekko nieświeży smak. Sama autorka, gotowa przyznać, że jej książka jest o niczym, bardzo jednak broni jej warstwy językowej. Również Kinga Dunin pisze: „Proza Dominiki Dymińskiej uwodzi stylem Herty Müller i klimatem Aglai Veteranyi. Pisana świeżą, odkrywczą polszczyzną […]”.
Przywołane porównania nie wydają mi się trafne. Inaczej, boję się nawet, że czytelnik, który zacznie lekturę od czwartej strony okładki, będzie bardziej niezadowolony z kształtu powieści niż ten, który sobie blurba daruje. Polszczyzna Dymińskiej jest poprawnym, codziennym językiem blogów i okienek czatów, miejscami odrobinę niechlujnym, wypełnionym niepotrzebnymi powtórzeniami, „robionym na mówiony”. Skojarzenie z Müller budzą pewnie refleksje o języku, rozsiane pomiędzy pamiętnikarskimi kawałkami mięsa z życia, i rola, jaką książkowa Dominika przypisuje słowom: „Ktoś powiedział mi kiedyś, że poza językiem jest też życie, ale ja myślę, że to nieprawda. Ludzie mówią różne rzeczy, ale zawsze myślą to samo. A słowa znaczą dokładnie tyle, ile znaczą” czy: „Moje słowa słychać ciepło, bo drżą na języku, zanim je wypowiem. Kiedy nie wiem, co powiedzieć, mówię, pierdolę. Robię, co mogę”. Brzmi szczerze, ale nie uwodzi.
W języku Dymińskiej tkwi ciało, kobiece ciało, w którym budzi się seksualność. Bardzo wirtualne, uprzedmiotowione, wpisane w plan profilu na portalu społecznościowym czy przestrzeni, w której się mieszka i w której wykonuje się szereg codziennych czynności. Jeśli jest coś, co mi się w Mięsie podoba, to właśnie to. To, czyli opisy mięsa. Na przykład ten: „widzę młodą kobietę, ale wiem, że jej szpik jest już całkiem żółty. Wiem, że regularnie plami bieliznę na powtarzalne kolory, że zna swoje ciało dość dobrze, by odróżnić zdrowie od choroby” albo: „Najpierw widzę w lustrze obojczyki. Potem żebra na dekolcie. Potem kości biodrowe. Nigdy nie widziałam nic tak pięknego jako moje własne kości. Jestem znowu człowiekiem. Ciało jest przedmiotem, wobec którego mężczyznom wolno stawiać oczekiwania”. Ciało jest więc męczone, rozdziewiczane ogórkiem, podaje mu się leki na zahamowanie łaknienia aż wślizgnie się w końcu w kanon. Aż stanie się czymś, co „wygląda cudownie w kuchni i w łazience, w salonie i w korytarzu”. Ciało jest mięsem. Opowiada się o nim „z kobiecą przemocą czyli z bezsilnością”. I Dymińska pisząca ciałem oraz jego obrazami dość mnie przekonuje. Kiedy obserwuje własną fizjologię, nawet jej polszczyzna staje się świeższa i bardziej odkrywcza.
Mięso jest dość surowe. Momentami daje się przełknąć, momentami się je wypluwa. Są również chwile, w których ma się ochotę wybrać wegetarianizm. Mogłoby być lekkostrawniej.
Dominika Dymińska, Mięso, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2012.
Zofia Bałdyga
(1987) Poetka i tłumaczka. Studentka bohemistyki w Instytucie Slawistyki Zachodniej i Południowej Uniwersytetu Warszawskiego. Stypendystka rządu RP. Autorka tomików Passe-partout (Warszawa 2006) i Współgłoski (Nowa Ruda 2010). Jej teksty były publikowane w antologii Solistki. Antologia poezji kobiet (Warszawa 2009) oraz w Anthologia#2 (Londyn 2010), zostały także przełożone na język czeski, ukraiński, szwedzki i angielski. Tłumaczka młodej poezji czeskiej i słowackiej. Współtworzy Elektrolirykę. Mieszka w Warszawie.
Zobacz inne teksty autora: Zofia Bałdyga
Recenzje
Z tej samej kategorii: