Mówisz o brudzie współczesności, przed którą jednostka musi się bronić. Używasz języka pełnego reaktywnej, zabobonnej agresji i przemocy. Choć folgujesz sobie bardziej podczas wywiadów, to jednak i Żuawi są pełni podobnego języka. Kiedy piszesz o czystości i rasowości jako „wyborności i pierwszorzędności dzieła” (Tyszka-Drozdowski, Żuawi nicości, Warszawa 2019, s. 16), która tak bardzo Ci imponuje, zapominasz (lub celowo przemilczasz), że pojęcie rasy (niezależnie, czy chodzi o konia, dzieła sztuki, czy człowieka) ma jasne konotacje. Niby później się zabezpieczasz: „Maurras mówi: nie ma rasy łacińskiej. Nie zbudujemy niczego na przesłankach etnicznych, to dobre dla barbarzyńców” (80). Jednak niezbyt przekonujące to zabezpieczenie przed oskarżeniem o rasizm. Zastanawiam się, czy zdajesz sobie sprawę, czym jest rasizm i jak działa, choćby w odniesieniu do pojęcia „barbarzyńcy”, którym się posługujesz. Urasawiasz świat, a spośród ras i narodów wybierasz te silne, ponieważ słabość Cię brzydzi i odpycha. Język, który wybierasz, pojęcia, jakich używasz, i pasja, z jaką wręcz gorączkowo poszukujesz swojej silnej tożsamości w opozycji do tego, co Twoim zdaniem marne i słabe, powodują, że Twoja książka nie zasługuje na klasyczną recenzję czy rzetelną opinię. Nie napiszę jej z jeszcze kilku powodów.
Mówisz, że o Polskę biją się dwie partie: partia Gombrowicza, która szydzi z niej, i partia romantyzmu, która uważa, że coś poszło nie tak i trzeba Polskę pomyśleć raz jeszcze. Wyraźnie starasz się wyjść poza paradygmat usidlenia, gdzie albo jest się za Polską uśmiechniętą, albo za Rzeczpospolitą Poważną. Starasz się nadać swoim analizom oraz błyskotliwym spostrzeżeniom nowego ducha, sam jednak wpędzasz się w pułapkę i usidlasz się swoim paleoromantyzmem. Po Gombrowiczu, nawet jeśli go nie czytaliśmy, Polska czy polskość nie muszą być naszym jedynym, a nawet jakimkolwiek punktem odniesienia. Europa też zresztą nie. Warto skupić się na innych kształtujących nas czynnikach niż narodowe czy etniczne. Widzisz rozszarpanie Polski i polskości. Odrzucasz jednak powszechny spór o Polskę (europejski, uśmiechnięty patriotyzm versus poważny nacjonalizm), widząc coś dużo bardziej fundamentalnego, coś co posiada w sobie narodotwórczy wigor. Coś mistycznego, niby Atlandyda ideologii odkryta przez Ciebie – narody łacińskie.
Słusznie piszesz, że żyjemy w kleszczach, między dyskursem narodowym a póżnokapitalistycznym wszędobylstwem, ale jednocześnie brakuje Ci jakiejkolwiek twórczej kontrpropozycji. Wpadasz w czarną dziurę nihilizmu, co zresztą sam przyznajesz. Czy jednak miałaby nas uratować nadgorliwa genealogia? W obliczu kryzysu wspólnoty dużo bardziej wartościowe byłoby skupienie się na aktualności i dostrzeżenie osób, które znajdują się obok Ciebie. Ty jednak uciekasz w historię i próbujesz wytworzyć kontrtożsamość.
Mówisz, że chcesz być reakcjonistą, który reaguje na deprawację kultury, bo kultura jest ważna. Ale chłopak, z którym tańczyłem w kubie, jest mi bliższy niż Twoi żuawi stojący na straży czystości łacińskiej. Jego problemy z wynajęciem mieszkania, jego kłopoty ze znalezieniem pracy i samostanowieniem. Twoi żuawi mogą jedynie spojrzeć na Ciebie wzrokiem zadowolonych ojców i powiedzieć: „dobrze czynisz, synu”. Czy projekt nowej kultury i nowego odrodzenia kulturowo-narodowego traktujesz poważnie? Twierdzisz, że nie interesuje cię nihilizm niemiecki, który wynajduje nowego człowieka, rewolucyjnego, działającego i twórczego, zatapiającego się w rzeczywistości. Ciężko jednak zrozumieć, co masz na myśli, pisząc o „niemieckim nihilizmie”, za dużo swoich wrogów próbujesz pomieścić w jednej kategorii. Sam jednak wynajdujesz jeszcze nowszego, choć dawno już pogrzebanego przez przemiany społeczno-kulturowe. Wyciągasz żuawów z mogiły i formujesz legiony odrodzenia. Szykujesz się na intelektualną rekonkwistę, tak jakby epoka wielkich wojen wciąż jeszcze nie przeminęła. Jednak zwłaszcza po lekturze Theweleita mam nieodparte wrażenie, że jestem w stanie sobie wyobrazić, jak ten Twój reakcyjny dandys wygląda: mężczyzna-żołnierz „[s]woje granice nosi bowiem na sobie w postaci munduru, a zwłaszcza paska i koalicyjki. Ciało przez cały czas czuje, że coś je scala”[1].
Mogłoby się wydawać, że nie ma ludzi, którzy faktycznie sądzą lub którzy są na tyle cyniczni, aby głosić to publicznie, że wszystko wiedzą i to im wystarczy. Oto Theweleitowska maszyna scalająca par excellence! Piszesz: „Współczesny, elegancki spartanin wszystko widział, poznał wszystkie idee i wszystkim gardzi” (Tyszka-Drozdowski, 155), dlatego odczuwa wstręt (jak rozumiem, również bardzo fizyczny) przed współczesnym społeczeństwem i zamyka się w swojej twierdzy. Oczywiście, wiele kwestii może budzić nasz sprzeciw we współczesnej, może doprecyzujmy, późnokapitalistycznej kulturze Zachodu. Ale Tobie to w zasadzie nie przeszkadza. Budujesz swoją siłę na słabości nowoczesności, z radością wyżywasz się na niej brutalnie, odcinasz od niej, a jednak ciągle o niej piszesz. Gardzisz wszystkim, jak przystało na dandysa. Twój Baudelaire pisze w jednym wierszu: „Panie Boże mój, użycz mi łaski napisania kilku pięknych wierszy, co mi dowiodą, że nie jestem gorszy od tych, którymi pogardzam!”[2]. Przeszkadza Ci nowoczesność, która wszystko rozpuszcza, ale i przeszkadza Ci lewica, która walczy o sprawiedliwość społeczną. Przeszkadza Ci to, co premiuje nowoczesność: bezformie, zmienianie form, odejście od silnych tożsamości – wręcz Cię przeraża. Masy ludzi, wielości, procesy, warkot silników, tych wielu maszyn społecznych, które warczą naokoło Ciebie – potężny chaos, który nie składa się w żadną harmonijną muzykę, której chciałbyś słuchać. Ponieważ wiesz wszystko, uczysz się sztuki powściągliwości, żeby pod żadnym pozorem nigdy nie zmienić zdania, punktu widzenia czy stroju. Piszesz: „Dać się uwieść jakimś ideom to uchybić własnej godności; zapalać namiętnością, czyli stracić głowę dla jakiejś sprawy, to ujma” (tamże). Fetyszyzujesz oddzielenie, osobność, wyjątkowość i, jak sam piszesz, napinasz swoją wolę niczym muskuły. Oglądasz to przed lustrem, puchniesz z dumy, że potrafisz się opanować, bo to wielka sztuka. „Miarą człowieka jest jego zdolność do poskramiania uczuć, dyskrecja cierpienia” (tamże). Kto tak powiedział? Baudelaire? Ten dandyzm nie przypomina współczesnego, ani żadnego innego, stoicyzmu. A kolejna aluzja do Theweleita wydaje się tutaj zbędna; myślę, że mówisz sam za siebie na tyle bezpośrednio, że szkoda mi po raz drugi zdejmować go z półki.
Piszesz też, że „[k]atolicyzm to tradycja artystycznej wolności” (195). To bardzo ciekawe, pisać o tej instytucji w ten sposób, zwłaszcza jeśli wie się o stosach, polowaniach na czarownice, procesie brutalnej chrystianizacji i sławnej praktyce cenzorskiej Kościoła. To typowe odwrócenie logiki, gdzie Kościół przedstawia się jako prześladowaną mniejszość, której praw należy bronić. Jest to też spójne z wielką tradycją zrzucania winy na innych i wybielania swoich grzechów. W żaden sposób tego nie udowadniasz, po prostu mówisz, jak jest. Bo tak powiedział jakiś ważny dla Ciebie człowiek, którego cytat przytaczasz z nieznanego nam niestety źródła (brak przypisów!). Apodyktycznie stwierdzasz, że „istnieją dwa rodzaje polityki” (209). Pierwszy z nich ma na celu powiększanie materialnych dóbr i wpływów danego państwa, drugi – uszlachetnianie ducha, arystokracji, wymyślanie nowych form, w których człowiek może się odnaleźć. Ten drugi rodzaj, jak piszesz, ma dążyć do wytworzenia i udoskonalenia kwiatu cywilizacji, czyli arystokracji. Nie istnieje żadna inna polityka? Naprawdę? Nie chodzi mi o to, aby merytorycznie z Tobą polemizować, zwracam jedynie uwagę, jak płytka jest myśl, której jedynym gwarantem jest przytoczenie czyichś słów, z którymi się zgadzasz.
Ostatnio, kiedy próbowałem analizować kolejne zjawiska w kontekście szeroko pojętego faszyzmu, dużo myślałem o pewnym impasie, w którym się znajdujemy. Dzięki kilku rozmowom z przyjaciółkami zrozumiałem, że być może należy, tak jak zrobił to Littell w Suchym i wilgotnym, stworzyć maszynę antyfaszystowskiej ironii, do której wrzuca się różne poglądy na temat rasy, narodu, Boga itp., a ta, przemieliwszy je długo i intensywnie, aby żaden niuans i szczegół nie uciekł, wypluwa z siebie nabrzmiałe XD. Odkąd znam ten tekst Littella, mam nieustanne wrażenie, że jest komentarzem do Męskich fantazji tego kalibru, co Hakim Bey i jego Tymczasowa Strefa Autonomiczna do Kapitalizmu i schizofrenii Deleuze’a i Guattariego. Jeszcze Theweleita stać na naukową rzetelność, wnikliwe badanie, ogromną kwerendę i analityczną precyzję. Po nim jednak nie sposób poważnie traktować tego wszystkiego, skoro faszyzm sprowadza się do paranoicznych chłopców, uzewnętrzniających się poprzez „pancerz” zbudowany na dyscyplinie, tresurze i podporządkowaniu. Oczywiście bardzo upraszczam, ale jednak mam nadzieję, że widzisz komizm tej sytuacji, w której przedstawiasz się jako obrońca łacińskiej kultury i próbujesz osiągnąć reakcyjną i nihilistyczną wielkość. Bo z punktu widzenia schizoanalizy to jest po prostu śmieszne.
Nie wiem, co powinno się napisać o tej książce, ale wiem, że nie należy jej przemilczać. Jak zatem opowiedzieć, jak zanalizować rzecz, która aż się prosi o przepuszczenie przez Theweleitowską maszynę? To byłoby zbyt nieuprzejme i pyszne, ale też po prostu nudne, wszak po co pisać kolejne Męskie fantazje? Być może właśnie Littell zrozumiał najdobitniej stawkę Theweleitowskiej praktyki. Sprowadzić wszystko do podstaw, odszukać to, co pierwotne, źródło tych fantazji i zapytać naiwnie: czy naprawdę Ci o to chodzi? Naprawdę chcesz budować duże zamki? Naprawdę chcesz scalać się z różnymi maszynami homogenizacji? Musisz szukać wielkości i potęgi, która prowadzi do nicości? Czy naprawdę pociąga Cię nicość? Nie ma nic złego w byciu gorszym, mniejszym i pokracznym – nasza ułomność, niedoskonałość stanowi o naszej niesamowitości. Nie ma co się bać swojego wzrostu, swojej matki czy ciała.
Pragnienie podporządkowania jest pragnieniem, rozumiem to. Sam często lubię być uległy, ale nigdy nie kręciło mnie przydawanie mojej pasywności miana potęgi i wielkości. Nie potrzebuję majestatu instytucji ani narodu, ani kościoła, ani swojej męskości, żeby żyć. Oczywiście wpadamy w te doły wypełnione znaczącym, bo tak właśnie jest zaprojektowana metafizyka naszej kulturowej rzeczywistości. Nie ma jednak potrzeby ekscytować się byciem Polakiem, mężczyzną czy w końcu członkiem wielkiej rodziny, w której skład wchodzą cesarze i papieże. To żadna zasługa, często wręcz ujma, na którą nie ma się wpływu. Pomimo bezwolności tego procesu reterytorializacji zawsze warto szukać innego wyjścia, a nie urządzać się w dupie niczym w sali tronowej łacińskich arystokratów.
W całej tej książce chcesz tak bardzo pokazać, że jesteś dzielnym chłopcem, dorosłym mężczyzną, opanowującym swoje muskuły woli dandysem, który gardzi plebsem, brudem i mieszczaństwem. Ale zamiast robić coś, za co ktoś mógłby Cię faktycznie podziwiać, przywołujesz swoich ojców, nie podając nawet jednego przypisu (to strasznie nieuprzejme z Twojej strony). Tak więc zamiast wykonać jeden odważny gest, piszesz, piszesz, piszesz… Całe Twoje pisanie to zręczny montaż ważnych dla Ciebie mott, które nawet nie łączą się w logiczną całość. Dobrze, może być i tak, lecz zastanawiam się, czemu to ma służyć? Chcesz zdobyć uznanie dzięki temu, że poruszasz się w bardzo swobodny sposób po obszernej literaturze (może nie robisz przypisów, bo wszystkie cytaty znasz na pamięć?)? To dziwna metoda. Nie masz w sobie za grosz filozoficznej wrażliwości, wszystko wiesz z góry, jesteś pewny siebie, wszystkim gardzisz. Chciałbyś ze swoją mądrością zamknąć się w zamku i z niego nie wychodzić. Być może nie jest to w sumie najgorsze rozwiązanie, przynajmniej nie musiałbyś patrzeć na plebs, którego tak się boisz.
Być może jednak Twoja niepohamowana wrogość wobec tego, co brudne, nieczyste, chaotyczne, stające się i pozbawione właściwej formy pozwala Ci wyłącznie na upiększanie status quo, które sobie wymyślasz (ten panteon reakcyjnych dandysów!). Nigdy nie łącz brązowego paska z czarnymi lakierkami; nigdy nie zaciągaj, nigdy się nie jąkaj, nigdy nie brudź wokół siebie, sprzątaj kupy po swoim rasowym (casta) psie i pamiętaj, załóż czapkę. Bo w przeciwnym razie te anomalie rozsadzą łacińską godność i bohaterski zbiór zasad, których potęgę budujesz na własnej, choć niezawinionej (to wina taty!), represji.
Baudelaire pisze o albatrosie, dostojnym ptaku, który jest panem przestworzy. Pięknie sobie fruwa, budzi podziw i majestat. Słowem, jest ponad tym wszystkim. Lecz w momencie, w którym zostaje ściągnięty na ziemię i zmierzyć się musi z rzeczywistością, skrzydła, które były powodem jego dumy i wzniosłości, czynią go pokracznym i niezdolnym do żadnego zręcznego ruchu na ziemi. Zastanawiam się, czy tak nie jest z politycznym dandyzmem, któremu hołdujesz i, dalej, czy nie można by o faszyzmie mówić właśnie jako o pewnym wyniosłym i aroganckim sposobie życia, który obierają stłamszeni, wystraszeni ludzie. Być może tak jest. Istnieje przecież i taka tradycja, szeroka nawet, myśli antyfaszystowskiej, w której wszystko sprowadza się do smutasów, marzących o jakiejś arystokracji ducha, którzy chcą być zawsze troszkę lepsi od tych, którymi gardzą – mali-wielcy ludzie, kaprale, wywołujący w sobie generałów. Wbrew pozorom, taka myśl jest daleka od jakiegokolwiek esencjonalizmu, albowiem nie chodzi tu wyłącznie o dandysa, lecz każdego i każdą z nas, która chce być lepsza. Jeśli „faszyzm jest urzeczywistnionym nihilizmem [i] buduje się na intensywnej linii ujścia”[3], to równie dobrze i ja mogę być faszystą, który wie od Ciebie lepiej. Antyfaszyzm nie polega na przeciwstawieniu złu dobra, bynajmniej, jest praktyką teoretyczną, która bada nasze afekty i subiektywności, nie poddając ich ocenie, lecz poznaniu. Inaczej wszystkoo byłoby za proste. Problem jednak w tym, że każdy z nas widzi w sobie albatrosa, pięknoducha, generała.
Krzysztof Tyszka-Drozdowski, Żuawi nicości, Warszawa 2019.
Przypisy:
[1] K. Theweleit, Męskie fantazje, przeł. M. Herer, M. Falkowski, Warszawa 2015, s. 710.
[2] Ch. Baudelaire, Paryski spleen, przeł. J,. Guze, Warszawa 1959, s. 25.
[3] Gilles Deleuze, Félix Guattari, Tysiąc plateau, Warszawa 2015, s. 277.
Recenzje
Z tej samej kategorii: