Nazywaj rzeki po imieniu

I
29 lutego 2012 roku ukazało się pierwsze polskie wydanie Finnegans Wake Jamesa Joyce’a w przekładzie czy spolszczeniu Krzysztofa Bartnickiego. Troszkę już wody od tego wydarzenia upłynęło, proszę się jednak nie dziwić, że piszę dopiero teraz – tej książki nie czyta się w dwa wieczory. Nieprzypadkowo nazywam rzecz „wydarzeniem”, bo wydawnictwo (Korporacja Ha!art) rzeczywiście uczyniło z tego faktu wydarzenie – odbyła się nawet konferencja prasowa. Jak można było się domyśleć, prasa nie pozostała obojętna: odpowiedziała mnóstwem notek, szkiców towarzyszących, prób recenzji. W wielkanocnym wydaniu Rzeczpospolitej głos w sprawie zabrał Zbigniew Lewicki:

Po dłuższym okresie zapowiadania wydarzenia, którego moc miała dorównywać uderzeniu komety, ukazał się polski odpowiednik dzieła Jamesa Joyce’a Finnegans Wake, noszący tytuł Finneganów tren. Został powitany prowincjonalnymi uniesieniami nie nad dziełem jednak, co wymagałoby określonej wiedzy, lecz nad faktem, że oto w Polsce, u nas, nad Wisłą, ukazał się przekład tego arcydzieła. […] Reakcje mediów tworzą miły dla ucha jednogłos, którego najwyraźniej nie należy zakłócać. Gdy po przyjęciu zaproszenia do występu w audycji radiowej poświęconej tej książce piszący te słowa zapowiedział swój krytyczny do niej stosunek, propozycja nagle się zdematerializowała. Przy problemach, jakie sam miał z wydawcami, cenzurą i recenzentami, Joyce z pewnością doceniłby ironię tej sytuacji[1].

Zbigniew Lewicki opowiada się po stronie Joyce’a, przeciwstawiając się jednocześnie temu, co irlandzkiemu pisarzowi rzekomo uczynił Bartnicki, a tym samym dyskredytuje pomysł przekładu jako taki:

Finnegans Wake nie jest książką „do czytania” ani nawet „do studiowania”. Jest zabawą intelektualną dla wybranych, pozwalającą czerpać satysfakcję ze znalezienia nowego tropu i podzielenia się nim z garstką podobnych zapaleńców na świecie. To książka, która w zamierzeniu autora miała być jakością niepowtarzalną i nie do naśladowania. Nie miała wskazywać drogi dalszego rozwoju literatury, lecz stanowić jedyny w swoim rodzaju triumf umysłu twórczego podobnie jak sformułowanie jednolitej teorii pola, nad czym Einstein pracował przez większą część swego życia, miało być najdoskonalszym osiągnięciem umysłu ścisłego. W takich przypadkach wszelkie tłumaczenia na języki są zbędne.

Lewicki nie tyle nawet chciałby zostawić Joyce’a w spokoju (co byłoby jeszcze jakoś zrozumiałe: różne rzeczy się – za przeproszeniem – plecie, ogłasza, manifestacyjnie podaje do wiadomości), co postuluje, by lektura jego dzieł zachowała swój dotychczasowy charakter: ekskluzywnej zabawy dla garstki wybrańców. Reszta – w tym także ja (nie jestem bowiem ani anglistką, ani politolożką, ani tym bardziej specjalistką od Joyce’a) – powinna z oddalenia patrzeć na pomnik pisarza i jego monumentalne dzieło oraz w pokorze składać hołdy. Jak sugeruje badacz: jeżeli nie stać cię na przeczytanie oryginału, odpuść sobie. Nie dla psa kiełbasa. Jeśli jednak sięgniesz po spolszczenie (Lewicki już po tytule i lekturze pierwszej strony ma pewność, że wcale nie jest to przekład, a tylko „polski odpowiednik”), to miej świadomość, że rezygnujesz z eleganckiej wędliniarni Joyce’a na rzecz taniej jatki Bartnickiego. Owszem, tłumacz w licznych wywiadach, audycjach, na konferencjach oraz spotkaniach wyrażał się o dziele Joyce’a (a także o samym pisarzu) z – delikatnie mówiąc – pewnym despektem, zaś o własnej pracy mówił nierzadko z drażniącą nieco dezynwolturą (w wywiadzie dla Wysokich Obcasów Bartnicki powiedział, „że się dokonało […], bestia została ubita”). Nie zgodziłabym się jednak, że jego przekład to „zabieg wręcz barbarzyński”.

Sięgnęłam po ten rzekomy „odpowiednik” kiełbasy i nie mam poczucia, że zaserwowano mi tanią mielonkę czy parówkę pełną wiór, ścinków, zmielonych kopyt. Już raczej pasztet (w najlepszym zresztą gatunku). Rarytas. Co prawda, nie biesiaduję z elitą, ale bawię się nie najgorzej. Podglądam sobie język polski w stanie, w jakim go jeszcze nigdy nie widziałam. Słyszę rzeczy w rodzimym języku, jakich nigdy przedtem nie słyszałam. Owszem, Finneganów tren daje mi się we znaki, ale także daje mi różnorodne znaki: zwodzi, uwodzi, prowadzi, ostrzega – jak każda wybitna literatura.

Książka nie staje się dziełem wybitnym tylko dlatego, że orzekł tak jakiś badacz. Ani za sprawą tego, że jakieś mniej lub bardziej elitarne grono odnajdzie w nim dobrą zabawę intelektualną. Książka wybitna to taka, która potrafi – pomimo zmieniających się gustów, zmierzchu bogów, paradygmatów i nadejścia innych (zawsze nowych) formacji kulturowych – skupić na sobie oko i uwagę czytelnika. Nie wiem, czy ludzie potrzebują arcydzieł. Wiem coś innego: arcydzieła potrzebują ludzi, a konkretnie – czytelników. Nieczytane stają się domeną kapłańską, hieroglifem, językiem obcym i nierzadko też martwym. Tymczasem nieustanne czytanie (zaczytywanie) arcydzielnej książki sprawia, że z czasem obrasta ona w komentarze, legendę i literaturę na własny temat, a ponadto zaczyna funkcjonować w przekładach. W moim przekonaniu, arcydzieło to źródło, które z biegiem czasu przechodzi w rwący potok (moment odkrycia i pierwsze interpretacje), a potem zamienia się w coraz to szerszą rzekę (i tutaj rzeczywiście istnieje słuszna obawa, że zacznie się tę rzekę używać do własnych celów: spławiać nią coś, przemycać). Im większy dystans od źródła, tym bardziej rzeka wymaga regulacji, kontroli, tam, zapór (lecz przecież i tak, od czasu do czasu, wylewa). W końcu jednak wpada do morza i to jest chyba ten moment, kiedy ilość interpretacji, mitów, użytków z danej literatury jest już tak duża, że nie starczy życia ludzkiego, by morze to poznać, zgłębić, przepłynąć. Tak mniej więcej wygląda los każdego wielkiego dzieła (podobnie sprawy się mają ze słowem w ogóle, a także i tym, co w Finneganach trenie jest sygnowane jako ALP!): coraz dalej od źródeł, coraz więcej mułu, szlamu i innych naleciałości czy zanieczyszczeń.

Co zrobić, jeśli nie jest się wytrawnym pływakiem lub doświadczonym nurkiem, a jednak chce się wejść do tej wody? Proponuję żeglugę rzeczną na niewielkim odcinku, czyli lekturę książki (tudzież jej przekładu) i zawitanie do dwóch, trzech przystani (monografii danego dzieła czy też biografii danego autora). Zapewne, coś się w ten sposób traci, wyprawa przestaje być sportem ekstremalnym, przygodą życia, podróżną w nieznane. Jednak im bliżej źródeł, tym rzeczka wcale nie musi stać się ładniejsza, przyjemniejsza, bezpieczniejsza. Wszak żywiołem potrafią być także bystre potoki! Arcydzieło to właśnie taki żywioł. To moc, potężna siła, przemoc, w obliczu której jedni staną do nierównej walki, inni dadzą się porwać, a najzacieklejsi spróbują zmienić bieg wypadków. Do tych ostatnich zaliczyć można najprzenikliwszych interpretatorów, największych krytyków, genialnych tłumaczy, ale także przemyślnych manipulatorów, charyzmatycznych oszustów, najzręczniejszych magików, kuglarzy, fantastów. Nie wydaje się jednak, aby Bartnicki – chwilowo triumfujący nad „ubitą bestią” – przypominał hochsztaplera czy innego niebieskiego ptaka. Zrobił, co mógł, by na gruncie polskim źródło wybiło (z całą mocą i siłą).

Jeśli rzeczywiście Finnegans Wake jest opowieścią zawierającą w sobie wszystkie możliwe i niemożliwe opowieści świata, to źródłem, z którego rozpoczyna ona swój bieg, oraz morzem (możliwych i niemożliwych odczytań), w którym każda opowieść musi się w końcu rozpłynąć, jest właśnie ALP – Anna Livia Plurabella (kobieta-rzeka Liffey opływająca mężczyznę-wzgórze Howth, czyli HCE – Humphreuy’aChimpdenaEarwickera), która blisko swego finału (będącego zresztą nieodmiennym początkiem czegoś nowego/ tego samego) mówi: „Smotże, tamo, już, island, bridge. Tam to ty mit ja” (s. 626). Wzgórze wybija się, znaczy teren, daje znaki. Rzeka opływa, roznosi znaczące, „Smoontna w samotności” płynie „Po gorzki kres!” (oba cytaty – s. 627): „Ach w dal a ląd a los a lot a cel gdzie”… (s. 628) „rzekibrzeg, postephując od Ewy i Adama, od wygięcia wybrzeża do zakola zatoki, zanosi nas znów przez commodiusvicus recyrkulacji pod HowthCastle i Ekolice” (s. 3) – by przytoczyć najczęściej w ostatnich tygodniach cytowany fragment z literatury pięknej, czyli pierwsze zdanie spolszczonych Finneganów, które stanowi jednocześnie dopowiedzenie ostatniego zdania tej niezwykłej książki. Obieg, cykl, „królewskie dzieło w toku” (s. 625), ale i pułapka, zamknięte koło powtórzeń, pętla. Jak bowiem ALP musi w końcu zginąć w morzu, tak wszystko, co oryginalne, musi rozpuścić żywioł języka.

II

Finnegans Wake nie jest księgą pojęć, a przez to staje się niemożliwa do pojęcia, ogarnięcia, zawłaszczenia i streszczenia (choć joyce’olodzy wypracowali z czasem mniej czy bardziej fortunną „Próbę rekonstrukcji warstwy fabularnej i struktury przestrzennej Finneganów trenu”, którą zresztą przedrukowali w posłowiu do polskiego wydania redaktorzy książki, Katarzyna Bazarnik i Zenon Fajfer). Jest bowiem dziełem otwartym, stanowiącym – jak pisał niedawno w Tygodniku Powszechnym Jakub Momro – „projekt literatury totalnej”, czyli koronę marzeń filozofów o „autonomicznym uniwersum znaków”:

W totalność jego projektu wpisane jest zamazywanie granic oddzielających literaturę od życia, estetykę od etyki, język od świata, erotykę od polityki. Dzięki tym wielokrotnym przekroczeniom zrodziła się literatura doprowadzona do poznawczego i estetycznego ekstremum, której można bodaj jedynie doświadczyć, ale o samym tym doświadczeniu niezwykle trudno mówić[2].

Jak się doświadcza literatury totalnej, utkanej ze znaków, które narzucają się nam z niezwykłą wręcz siłą, które nieustannie zmuszają do myślenia, które nie obiecują niczego więcej poza tym, że właśnie dadzą nam się we znaki?

„(Stoop proszę) o ile nieabced wam skupienie, kaoło tej księgi skluczym, cóż za kurioza znaków (schylże się zatrzymać), w tym allaphbecie! Czy wy (My i TY mamy ze sobą) potrafilibyście orzec czyto za świat? O wszystkim wam to sam opowie” (s. 18). Jak mówiłam, jest to książka pełna przemocy, nakazów, zakazów, rozkazów – wszystkiego, co przychodzi ze strony znaków i daje się we znaki. „Proszę wejść mi w drogi” (s. 95). A Finneganów tren to – jak czytamy na 115 stronie – nie zawsze podpisany list („Mniejszy ignorant to ten kto ma o słowo z każdą spółgłoską za mało niż kto ma ich wszystkich za dużo. Czy to koniec? Wyraź go pociskami, dorzuć arabeski na stronę”). A jednak. Czasem i tutaj ktoś mówi „ja”:

Ja jestem robotnikiem, nagrobnym kamularzem, […] Istnieją poważne przypuszczenia że cel twórcy mógł być geodezyjny, bądź, jak rzecz widzą bystrzejsi, domestykonimiczny. Lecz skoro pismo wiedzie tam podłużnie i obrót, obrót i podłużnie tu wiedzie pismo oraz linie liter ślistają wzwyż zaraz lara labinślustająwzniż poprzez stary sementarz tam jupetwrotem, gdzieby thamLet Rósł aż Hum. Lit. Spał, gdzie właściwie west wiedza? (s. 114)

Nie ma wiedzy. Są znaki. Nic bez nich o człowieku – zwłaszcza, jeśli ten człowiek to HCE, „Hen Chodzący Everyman”. (Należy odnotować, że Bartnickiemu udało się pozostawić w przekładzie oryginalny – znaczący i wszechobecny w Finnegans Wake – akronim HCE, „Here ComesEverybody”). Czy w tym szaleństwie jest metoda? Jak mówi ALP, żona HCE, „Torf by się wyznał w takim turmęcie wody? Tak blisko a wszak daleko! Lo ale mów alei! Uwielbiam paplovat! Maur aby tak słuchać bez mekońgca oraz morawięcej. Onder gdzie regnie rzeka. Muchać jak nisko płynie. Kocham to mad życie” (s. 213). Co konkretnie się wdaje w znaki w tej paplaninie? Nie bardzo wiadomo. Ale przecież jest to historia miłosna, historia wszelkiej miłości (od Adama i Ewy, przez małżeństwo z oberży i z powrotem – po nowego Adama, nową Ewę). Ta paplanina to po prostu życie i jego przejawy (znaki miłości, namiętności, rozkoszy, cierpienia, nienawiści). ALP kocha (to) nawet bardziej niż żyje (kocha nad życie), albo inaczej: kocha to szalone/ wściekłe/ zwariowane życie.

Język Finnegans Wake stanowi precyzyjną, szalenie wykoncypowaną maszynę, która mieli i odwirowuje słowa do tego stopnia, że nie sposób nie dopatrzyć się w seplenieniu (s. 61), czkawce pijackiej (s. 177) czy wszechobecnych przejęzyczeniach (tu np. „jak ją natura tworzyła bez owijania w bieliznę” [s. 109]), pewnej naturalności, pierwotności, autentyczności, przymusu nadania miana (życie wdaje się w znaki) i przypadkowości (życie znaki rozliczne daje). I jeśli język ten mówi w końcu coś więcej, wyjawia sen (który byłby, jak chcą komentatorzy, snem całej ludzkości), wyjaśnia to, co mroczne, podprogowe, podświadome, dzieje się tak właśnie dlatego, że te spotkania są – jakby powiedział Gilles Deleuze – konieczne, nieuchronne, choć przecież przypadkowe.

III

Jak wspomniałam, Finnegans Wake jest dziełem otwartym. Co zaskakujące, otwartym przede wszystkim na czytelnika. Tym bardziej więc zaskakuje postulat Zbigniewa Lewickiego, by czytać je w oryginale. Były redaktor Literatury na Świecie stwierdził, że Bartnicki, dokonując arbitralnego wyboru, ograniczył zakres interpretacji oryginalnego tytułu do jednej zaledwie możliwości: „«wake» to zarówno stypa, jak i przebudzenie, czyli początek i koniec, cykliczność bytu – ale czyje? Finnegana czy Finneganów? Odpowiedź zależy od tego, gdzie postawimy «brakujący» apostrof”. Nie podzielam powyższego wrażenia, gdyż, podobnie jak Derek Attridge, znajduję dzieło Joyce’a jako niewyczerpywalne (w lekturze, ale również w przekładzie czy interpretacji). Attridge w poświęconym najsłynniejszemu irlandzkiemu pisarzowi numerze Literatury na Świecie (2004/7-8) pisał, że „Joyce’owski świat, do którego jesteśmy zapraszani i w którym znajdujemy czytelniczą przyjemność, zawiera w sobie także świat naszych aktów czytania i rozumienia”[3]. Przyjemność tekstu w przypadku Finnegans polega na docieraniu – od czasu do czasu – do punktu, w którym coś staje się bardziej zrozumiałe, ale także na nieustannym uświadamianiu sobie nieskończonej ilości pułapek i porażek interpretacyjnych. Każdy, kto wziął do ręki ostatnie dzieło Joyce’a, jest poniekąd skazany na błądzenie i jednoczesne odnajdywanie się (odnajdywanie drogi), na chwile triumfu, frustracji, przepięknej oraz fortunnej w gruncie rzeczy przegranej. To dzieło pozostaje bowiem nieredukowalne, a co za tym idzie – jak każde dzieło autora Dublińczyków – nierozstrzygalne (czego również pięknie dowiódł w swoim eseju Attridge).

O otwartości Finnegans Wake może świadczyć fakt, iż każdy niemalże czytelnik znajdzie tam słowa pochodzące z jego własnego języka (przypuszcza się, że autor utkał swój tekst z około setki różnych języków i kodów: przykładowo, na stronie 359 odnajdziemy okrzyk „O kropnięci! Kryskam stąd!” stanowiący zapożyczenie z alfabetu Morse’a). Ale można też pójść znacznie dalej i rozpoznać w totalności modernistycznego projektu Joyce’a coś w rodzaju testu kompetencji, jakiemu został poddany język (i nie będzie wcale chodziło o angielszczyznę, której własności i możliwości sprawdza się tu na każdym kroku, ale o język w ogóle). Oto bowiem James Joyce poświęcił całe lata (a było ich 17) na napisanie dzieła kompletnie nieprzeźroczystego, wsobnego i osobnego. Nie jest to jednak, paradoksalnie, dzieło autonomiczne i samozwrotne. Finnegans Wake wręcz domaga się czytelnika, bez którego okazuje się niczym: nie powieścią, lecz samą tylko potencjalnością. Jak twierdzi dalej Attridge,

Finnegans Wake uczy nas, we wspaniały sposób, że żadnego tekstu nie da się opanować, że znaczenie nie jest czymś ustalonym i niezmiennie ukrytym za słowami, możliwym do uchwycenia raz na zawsze. Każde czytanie, upiera się tekst Finnegans Wake, to proces wymiany, która nie ma końca – tekst wpływa na czytelnika, tak samo jak czytelnik wpływa na tekst, i żadna ze stron nie zachowuje stabilnej tożsamości, na której druga strona mogłaby polegać.

Totalność tego dzieła polega właśnie na nieistnieniu żadnej opowieści o Finneganach: nie ma streszczenia, nie ma instrukcji. Finneganowie będą więc dla każdego czytelnika tym, co on sam zrekonstruuje w toku lektury. Jeśli w ogóle istnieje jakiś szkielet, rama, rusztowanie, to wyznacza je dość stabilna (zarówno w oryginale, jak i w przekładzie Bartnickiego) składnia, która jednakowoż niewiele może znaczyć w przypadku tekstu tak gęstego, wybujałego, ekspansywnego. Nikomu nie trzeba, myślę, tłumaczyć, czym jest tratwa wobec tsunami.

Attridge wskazuje na jeszcze jeden aspekt Finneganów, który także stanowić może jakąś podpórkę dla czytelnika. Jest nim głośna lektura, najlepiej w grupie: „warto czasem odłożyć książkę, ponieważ wygląd słowa może przesłonić jego dźwiękowe echa”. Z kolei tłumacze Finnegans Wake na język holenderski przypominają, że pierwszorzędne znaczenie dla Joyce’a miała mowa, nie zaś pismo:

To nie słowo pisane wprawia świat w ruch, ale słowa dźwięczące w twoich uszach. Stąd cała muzyka i wszystkie piosenki w Wake. Joyce był prawie ślepy przez większą część życia, a czytanie Finnegans Wake, zwłaszcza czytanie na głos, sprawia czasami wrażenie, jakby człowiek dryfował z zamkniętymi oczami w łonie matki, słysząc docierające z zewnątrz rozmaite dźwięki i piosenki. W większości obcych słów ukryte jest jakiś angielskie słowo, więc tak naprawdę jest to w zasadzie książka po angielsku, ale jest to jakaś angielszczyzna pierwotna. Język wywodzi się z dźwięków, Joyce tworzy dźwięki z języka i języków i przekształca te dźwięki w nowy język[4].

Krzysztof Bartnicki, pasjonat poezji Bolesława Leśmiana, świetnie poradził sobie z aspektem mowy, dźwięku, muzycznością tekstu oryginalnego. Finneganów tren to… tren. Po prostu. To tren rodziny Finneganów („hej rzewny ponów tren, śpiew od nowa żeby słowa i sensu, sensu i słowa znów powstał klan, krewny ponów klan” [s. 121]). To pieśń ludzkości, która nazywa rzeczy (i rzeki) po imieniu: wszystko bowiem, choć poczęte, źródłowe, ginie w końcu w morzu możliwości. Przepada z hukiem, ale i rodzi się z wody. Od samego początku jesteśmy zanurzeni.

James Joyce, Finneganów tren, przeł. Krzysztof Bartnicki, red. Katarzyna Bazarnik, Zenon Fajfer, Korporacja Ha!art, Kraków 2012, s. 628 + IV.
 
Tytuł eseju stanowi cytat z Finneganów trenu (tamże, s. 198)
 
[1] Z. Lewicki, Katedra na piasku, „Rzeczpospolita” 7-9 kwietnia 2012, s. 30.
[2] J. Momro, Galaktyka słów, „Magazyn Literacki”, dodatek do „Tygodnika Powszechnego” 10/2012, s. 10.
[3] Derek Attridge, Czytanie Joyce’a, przeł. A. Zdrodowski, „Literatura na Świecie” 2004/7-8, s. 34.
[4]HierKomtIedereen. Z Erikiem Bindervoetem i Robbertem-Janem Henkesem, holenderskimi tłumaczami Finnegans Wake, rozmawia Katarzyna Bazarnik, „Literatura na Świecie” 2004/ 7-8, s. 126.

Karolina Felberg

Doktorantka w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk (członkini Zespołu do Badań Literatury i Kultury Późnej Nowoczesności), historyczka literatury nowoczesnej, krytyczka zajmująca się literaturą najnowszą i współczesnymi sztukami wizualnymi. Autorka książki Melancholia i ekstaza. Projekt totalny w twórczości Andrzeja Sosnowskiego (Warszawa 2009). Jej eseje, szkice i recenzje zostały opublikowane w licznych książkach zbiorowych oraz w czasopismach (m.in. w Pamiętniku Literackim, Gazecie Wyborczej, Odrze, Dekadzie Literackiej, Czasie Kultury, Kresach, LiteRacjach, Tekstualiach, Pro Arte). Pracuje w Fundacji na Rzecz Badań Literackich, współpracuje z Fundacją "okularnicy" im. Agnieszki Osieckiej oraz z Fundacją Lokal Sztuki / galerią lokal_30.

Zobacz inne teksty autora:

Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |