Kurka wodna, mówię se, zatknij fontannę, pliska!

Sami wiecie najlepiej, co mogę mieć na myśli. Wyobrażacie sobie o niebo siarczyściej, niż ja, jaka zapałka chodzi mi po głowie. Wizja całuje was prosto w papizm, wiernopoddańczy jest jej stosunek do waszych racji istnienia. Przemawia za wami facjatka o znamionach idealnego odbiorcy, kwiatek, którym, jak twierdził papież w programie Ziarno, nie należy dawać fang w kinole dziewczyn, co najwyżej wirować z nim, jak piegowaty praszczur, ze swoją sukienką, na jednej nodze, pod kapeluszem, uprawiał taniec robota. Anatewka głowowa zabiera gałgany i zawija się do środka nosa, ląduje między fasolowatymi otworami. W Ameryce, za domami, czekają zainstalowane w glebie baseny, w kształcie fasolek. Żeby kwitli, nieprawdaż, deskorolkowy, spuszcza się woda i trwa „fistaszkowa parodia / Dla fistaszkowych ludzi” (wyimek [z] Wallace Stevens, Uczony dyskurs w Hawanie). Reakcyjna tafla doczekuje chlupotu (chlupnij, chwilo, jesteś czarną polewką!). Głowa przenosi się do nosa, na jej dawnym czubku wyrasta język teściowej. W nosach są jeziora. Głos niesie się pomiędzy stalaktytami, odbity taflą. Czujecie głos? Przemawia za wami facjatka o znamionach idealnego odbiorcy (facecjezym, zymofacjans stawiany trąbą powietrzną na ziarnku fasoli, z którego wyrasta klimatyzator olbrzym i rozdziawia pośladki). Sami wiecie najlepiej, co mam na myśli.

Tupecik! Oczywiście, wyobrażacie to, jaki kulawy penis człapie mi po głowie i śledzi was w pelerynie szpiega z krainy deszczowców, żeby pokazywać palcem: aj, karambaseraj, ła-pa-ro-wy, machać się!

Mózgł: ja też mogłem być fajny kiedyś (fanatycznie fajny Kiedyś: ej, Kidy, kiedy umarli uwolnią się wreszcie od sobkowskiego natychmiast?!)

Ale nie zawsze tak było, że ślicznie wyglądaliście z rozpłaszczającą sie przed wami wizją, ciągnącą się „bez trudu i wyrzeczeń”, rozpuszczającą się w waszych kiszkowato wewnętrznych kieszeniach, chwytającą się za retortowe fraki i wsio, serwującą na golasa nowego znów bakcyla. Rety, mógł mieć rację Tacyt wtedy, jak go naszło, żeby napisać, że „gorzkie facecje bolą, kiedy zbyt blisko zbliżają się do prawdy”.

Czy pamiętacie wyrazy rysujące się neandertalczykom na machach, kiedy wpadli na pomysł, żeby komunikować się przy pomocy wizji? Ach, te zmarszczenia, pomyślałby kto! A właśnie, że pomyślałby. Z miłą chęcią. Bo neandertalczycy. Pomyśleli klejenie się między sobą plastykami, kultowo nastawionymi do siebie wzajem. Kultowo obrazkom pomachuje jakkolwiek rokujący obrazek. Słychom już dziękuje klikowość, którą widy przedstawiają im, na festynie, pod transparentem Biesy dla Głupich Dzieci lub Porąbanych Smarkaczy; jest niemownie i nowość: można mówić samym oglądaniem.

Cała aparatura do widzenia: wierność wizji, reszta to miałki, płytki siusiu-gar, rozdmuchany w pudrze i pompierskich sikawkach, kosmaty ku wielośrodkom futerał na pozostałych, którzy pozostali odbiorcom (demon koci siebie w arach: poniewiera odbierać, nie być). Dziej – krezus podziany, a gdzie dzianie się?

Są razem, na kupie jednego wydarzenia (finale kosmatyku!, tu twoje combo). Sobie zefirkiem i od razu zapisem, samotni-emisją.

Ona staje w jamach akcentowaniu, że jest dziko. Hajle siusiają pachami, żeby objawić się pytaniu, czy wąż siusia. Chlip-chlip, ale fajnie, Gall Anonim będzie wściekły.

Terazozaur Indziej, Niedoczas Mazda

Ale zanim neandertalczycy wpadli na pomysł, żeby nie przegadywać się przez siebie, tylko wprawiać w trans prototypem kamery, jej futerałem, po wsze czasy porastającym obiektyw fontannami skór łączących się w jedną, aby przewidywać losowanie naoliwiające mniej lub bardziej ruchawe śliczności, piętki chlebów pożenionych ze wszystkim, co zasadza się na uśmiechach spuszczanych z łypnięć; zanim neandertalczycy wpadli na pomysł, żeby dać się wyżyć na sobie, kultowo nastawionym do siebie wzajem, straszliwie dowolnym obrazkom, musieli zostać wyparci. Wymarcie, jasna to sprawa, dziką potrafi być zasługą, a tu stoją za nim w jamach sławnie mędrkujący homo (zabiją każdego, kto się do nich zbliży; panny są pedałki, a punki bobole).

Świetnie powiedział (napsiał?!) Grzegorz W. Kołodko: „My jesteśmy bardzo nowocześni, ale onegdajszy homo sapiens to wpierw człowiek archaiczny, a później już bliski nam człowiek kromanioński (około 45 tysięcy lat temu). Przez krótki okres towarzyszył mu neandertalczyk, który wymarł w Europie jakieś 30 tysięcy lat temu, ale podczas współistnienia z naszym przodkiem przez 15 milleniów miał dosyć czasu (i trochę okazji), by powymieniać z nim geny. Musiały to być fascynujące spotkania!”

Kto całuje jokera, ten parluje co słychać.

No właśnie! I właśnie w tych czasach kontemplariusze obsiadali park. Obserwowali ptaszki, fokusowali, jak te ptaszki robią, uśmiechają się po pachy, ponieważ są w cugu zawieszonym na generalnej ziarnistości, wtranżalają coś, co rusz, a jeszcze mają biliony okazji i kupę czasu, żeby pośpiewać.

Fistashes (me TiVi to bej, mówię wam, mówcie na mnie Uwierz Mi!!)

To wtedy, zanim neandertalczycy wpadli na pomysł i jeszcze zanim zostali wyparci przez pozorną linię, linię do przodu, ciągnioną do przodu uśmiechu jokera, właśnie wtedy, kiedy komuś w parku ptaszki rozdziobały czubek głowy, ale takie małe ptaszki, że nawet nie poczuł tego, jak skutecznie uśmiechnęły się do niego, z czaszki wyfrunęła mu fontanna krwawa niczym sędziwy język teściowej, czego w żaden sposób nie rejestrował, a nikt nie zająknął się nawet słowem na ten temat, tylko wszyscy się gapili, bo tryskało, oj tryskało zawzięcie, jakby się chciało chwycić najwyżej poprzeczki i pochłonąć ją, w krwawym żelowaniu pogrążyć najwyższą poprzeczkę; właśnie wtedy, gdy –znające dosłownie każdy -ślepy, zgniły, wilgotny i oziębły- zaułek unurzany w bezdomnych masach– wróbelki wznosiły serenady do kontuzjowanych (nasze współczucie – złośliwe jak pogoda; współczuja abstrakcji, ja też) i zderzały się z lusterkami maluchów trzęsących się na poboczach, jak gdyby złomowiska dorobiły się tak długaśnych rączek, że teraz już zawsze są tuż tuż, bo chodzą na nich nawet patyki (korek ogarów w pepitkę gra mózg alfonsów z kokardą); właśnie wtedy, kiedy okazało się, że pod oknem celi księdza Twardowskiego, który zamieszkał w damskim zakonie, znajduje się obecnie największa ilość ludzkich kup, jakie wytrzymywały, żeby puścić, męskie pośladki (nb. nadludzko nośny, pochodzący z mickiewiczowskich Dziadów, tytuł rozprawy J. Trznadla nt poezji ks. Twardowskiego to Dźwigasz mnie – ktoś ty?); kiedy Internet znajdował się w pudle na fata, ponad terrarium projektanta mody, jakiegoś tam Żana-pola Ghettoje, którego na ulicy wołali Terazozaur Indziej, właśnie wtedy wyszły w Polsce Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi Davida Fostera Wallace’a.

Toy-Toi sorry, że taka ze mnie pliska

Czy ktoś pamięta, jak wygląda twarz księdza Robaka? Tak. Pani, pan i bachor. Pamiętacie bardzo, że wygląda tak samo. Jak siostra Robak.

Czy ktoś stworzył obecnie system? Stw-łuf-uff, po prostu przypomnisz sobie, że cię nie było, kiedy najnowsze już ciało lizało się z wilgocią, która cię ziębiła i nie mogłeś roznamiętnić ani krztyny niewinności, czy choćby jednej wzmianki o swoim Ja; ktoś grał na twojej kamerze.

A czego nie pisał (psio mu wił, giętki walec, w otok, co raźność wskóra między kapelusze) Mickiewicz Adam? Błagam, czy pamiętamy?

Rozsiadłszy się w lobby Beniowski Plaza, kładąc echo w skarpety, dryfujące z wentylatorem na niemowną klikowość, skitraną za szybkę, w którą tylko stukać i stukać, jakby człapiąc do jego (wentylatora) klimatycznych przetworów. I-haha i cho-howgh!
Krajoznawczo pan Mickiewicz na przykład pisał (posłuchamy, ciekawie?) tak:

„Dotąd Sławianie zachowali dawną religią. Dziwili się przychodnie, znajdując u nich czystsze pojęcia o Bogu. Przypisywali im głębszą znajomość wielkich tajemnic, zdumiewali się nad ich mocną wiarą w nieśmiertelność duszy i nawet roznosili bajkę, że plemię to jest nieśmiertelnym. Ale i sławianie, lubo wierni w dochowaniu prawd, nie mieli siły rozwijać ich i uzupełniać, a nawet z czasem wyobrażenia ich zaczęły grubieć i zniżać się, obrzędy mieszać się i fałszować.

Oprócz dogmatów religijnych posiadali Sławianie zapas wiadomości tradycyjnych, które wystarczały potrzebom ich towarzyskiego życia. (…)

(…) Skoro wybrano ziemię do zamieszkania, radzono się naprzód bóstwa «wróżbami», «czudami». Oborywano potem miejsce pługiem, a granica tak oborana zwała się «czudo». Wszyscy, którzy za nią mieszkali, byli dla osady «cudzy», goście; ale nie przywiązywano jeszcze do nazwiska «cudzy» znaczenia: nieprzyjaciel. Wewnątrz określonej ziemi było naprzód poświęcone miejsce, pospolicie w gaju, zwane «uroczyskiem», sławiański Palatyn. Tam odprawiano ofiary bóstwu, radzono się wróżb, czyli «uroków». Tam sądzono sprawy, czyli «roki». (Zawijać rok, znaczyło pozywać). Stamtąd rozsyłano «wici», wzywając oddalonych osadników na radę.”

Aha, pa i cze, że jakowaś prawda u uroków je, by być (japa duje, skuchę – nie chybi – zbiesi). Biesia: dudu-dek(Legie cudole, duzi cudzo, ni-byli).

O transikach robaczkowych znaczniej, zdaje się, pisnąć miał… Słowacki pan. A czego panoczek nie psiał? Pisał:

„Tam są legiony zjadliwe robactwa! / Czy będziesz czekać, aż twój łańcuch zjedzą? / Czy ty rozwiniesz twoje mściwe bractwa, / Czekając na tych, co pod tronem siedzą / I krwią handlują i duszą biedactwa, / I sami tylko o swem kłamstwie wiedzą, / I swym bezkrewnym wyszydzą palcem / Człeka, co nie jest trupem – lub padalcem?

Lecz pokój z niemi! – Nie, ten brud ruchomy / Nie zna pokoju – więc życzenie próżne! / Niechaj więc włażą w zakrwawione domy, / Niech plwają na miecz – stworzenia ostrożne – / Aby zardzewiał, nim będzie łakomy / Ich zgiętych karków – niech mają usłużne, / W jadzie maczane, pióra – dusze w bagnie – / Niech żyją! – Takiej krwi nikt nie zapragnie.”

Biały Kołnierz Disco przez podmorskie (zmulone głęboko) Cha.

Pisał: „Że twa peruka – jeśli masz perukę – / Frenologistów podeprze naukę – /

«Że twój but prawy powieszą w Sybilli, / A o znikniony lewy będą skargi…»”

A wcześniej też pisał (wszystko tu z Beniowskiego podbieram) tak: „O, Melancholio, nimfo, skąd ty rodem? / Czyś ty chorobą jest epidemiczną? / Skąd przyszłaś do nas? Co ci jest powodem, / Że teraz nawet szlachtę okoliczną / Zarażasz? (…)”

Pisał: „(…) i Grób zaparł się – że gady / Z niego nie wyszły – lecz z urwanej głowy / Ten polip odrósł i lud wyssał blady. / Wygnać go była kiedyś wielka praca… / Ma nas za trupa ten szakal – i wraca. / (…) Lecz widzę, że mię ten liryzm zabija, / Że na Parnasu szczyt prowadzi stromy, / Kiedy czytelnik tę górę omija / I woli prosty romans, polskie domy, / Pijące gardła, wąsy, psy, kontusze, / A nade wszystko szczere, polskie dusze.”

Właśnie! To jest to. Mowa dalej się znajdzie o takiej kubaturze, z której popijając wygląda się na mędrca, a w ogóle nie jak opój. Super, pan Słowacki patrzył duszy w glebę. „Pijące gardła, wąsy, psy, kontusze” – wszystko to jednym jest kijem, mieszadłem do rozmnożonych, tyłem jadących na nas, pawi. Disnejowski dyabeł jak mufka na dwa nosy od anty-nie jedynego kanału.
„Przepowiadając, mówiła mi stara, / Że widzi ciebie w sankach z wieloryba, / A zaś przy tobie stoi jakaś mara, / Ubrana w szaty dziewicze – to chyba / Ja… Czy nieprawda? (…)”

Gdzieżby!

„(…) – O, gdyby ta szpara, / Gdyby ta jasna z dyamentu szyba, / Przez którą Diwa widzi przyszłe rzeczy, / Mogła zastąpić we mnie wzrok człowieczy (…)”

Ot, kuszenie voodoojaskółek!
Ale! Co? To:

„Jaskółki wiedzą tam drogę na wyraj,
I bocian także, z małą szarą pliską
Do tej krainy lecą z wielkim krzykiem;
Bocian okrętem jest – pliska sternikiem.

«Ona ptakowi na ogonie siedzi,
I prostą drogę w chmurach rozpowiada.”

Ona stoi ptakowi, żeby słychom szlachtować widy, a ja? A, to jest niezły kawałek. Autor Gąb za lud krzyczących (które się kończą: „Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie”) zrobił coś takiego, co się nazywało


ZDANIA I UWAGI
Z DZIEŁ
JAKUBA BEMA
ANIOŁA ŚLĄZAKA (ANGELUS SILESIUS)
I SĘ-MARTINA

tam się zawiera ten kawałek, który się nazywa JA:

„Gdyby szatan na chwilę mógł wynijść sam z siebie,
To by w tej samej chwili już ujrzał się w niebie.”

Nasze czasy, czaszki (ki Bolek odda za zgrzebność to, czym zazdrości Wałęsie palca? odpowiedź: janśetsej.jesteśnaj, johnie kuku-ble)

Sytuacja mniej więcej taka, jak w wierszu De. Bie. (Dominika Bielickiego) pt. Rząd dusz, gdzie jest napisane:

„Wiecheć: kilka giętkich gałązek
trzyma się kupy w miejscu cięcia.”

A na końcu:

„Kij siedzi w wiechciu.
Co ja mogę wiedzieć?”

Swego czasu mówiło się, że na osadzanie (odumarłym bym polecił: walić nas) straszliwych dusz w szczegółowych realiach (ścisłe dane geograficzne, budowy dyszli, itipe.), jakiego to procederu dopuszczał się w swojej twórczości taki pan, który się nazywał Mickiewicz, niebagatelny wpływ miała lektura rozgadanej prozy Laurence’a Sterne’a. Co będzie się mówiło teraz?
Małostkowe rzeźbuzie mlasną na drugi koniec krwi, po wszystkich ślinkach już całkowicie kakaowej w klimacie, zaschniętym jak roślinne chóry. Dosłowne –mumbo jumbo– nie do wiary, że: pycholomachia nadal ssie… się i wzuwa.

W każdym razie, jak o nas, Polakach w rajtkach, nadają, że my są w ciąży se i (naraz) prequele Dziadów (Wernyhora znaczy Waligóra, ale i Smyk, który mógł wykończyć bliskie sobie osoby, również dziatki; to Wernyhora jest w ciąży chyba). Podobnie o Amerykanach ktoś mógłby puścić talk-show, że z nich wypruwają się cielące zmysły Moby Dicki. Pacholeum mutakutafondis. Tam jest Ameryka, więc nadal olbrzymim echem bije w pupę pieniądza teoremat „tekturowych masek” („wszystkie widzialne obiekty, człowieku, to tekturowe maski”). Ale niebagatelną, być może olbrzymią, wrażeniowość wymogła na amerykańskim „khanisku” (mówię Wam) rozgadana proza Laurence’a Sterne’a.

Odkrywanie przestrzeni w konserwach, bo po prostu łyskającej w sunących pustkowiami samochodach. To wiemy chociażby z monumentalnych realizacji minimalistów (minimalizm-dziej włącza się w plastyce podczas nocnej wycieczki autem, kiedy to widać było tylko ciemność i szperające w niej reflektory tegoż auta), oni też – swoją drogą – ujawniali zawieszenie rzeźby na podwoziu, które jest czasem.

Ale zachłystywanie się przestrzennością, z jaką związuje swój los opowieść, poszło „na wyraj”, wraz z falująca linią wyłuskaną ze Sterne’a przez amerykańskich prozaików. Wita rozwlekłość, do której czas i przestrzeń zaglądają wybuchami samopoczucia ich naprzemiennej bombowości. Żużel z palca (tryska!) i bomba w górę (!) spiralą opuszki. Linia z chęcią sknociłaby i zakopciła własny wizaż, jeżeli mogłaby tak przypodobać się diablej chiromancji i wlepić się wielośrodkiem swoich losowych koniuszków (osobna kamera przypada na każde jedno roztworzenie ust, wytłuszczenie warg, przy rozdziawieniu broszurki, oszołom-brochy) w zwierzęce wizje, ich kliki na widziadłach podjętych przez pieczary. Jamy są wyjątkowo gościnne dla wszelkich malunków, które -jak ptak- akcentują, że dopiero wtedy jest dziko, kiedy ona (wizja) mu (akcentowaniu) staje.

Stefan Bratkowski napisał (i wydał w 1980 r.) oddalający się kontynent, gdzie dzieli się teorią „Wielkiego Naleśnika”. Oto wyimek: „Eksperci i doradcy doskonale orientują się, co można sugerować administracji obsługującej «Wielki Naleśnik» – nie wychodzą poza zmiany kursu, które pozwalają ominąć, powiedzmy, najbliższą mieliznę, a Struktura nieraz mimo to ładuje się całą siłą bezwładności na przeszkodę, gramoli się przez nią, jak – wspomnijmy tu obraz spod szkolnego mikroskopu – korzenionóżka grzechocząc swymi człowieczomaszynowymi podstrukturami, z których jedne wychodzą poobtłukiwane, inne znów na lepszych pozycjach, umocnione i zwycięskie, po czym naleśnik stacza się pogodnie na głębokie wody, zadowolony z siebie, wydalając ryki samozachwytu.”

A coś o nas (Polakach w rajtkach) bez nas (u których jest jak wszędzie indziej, tylko tyle różniejszego, że więcej jest Polaków)? To:

„Tajone namiętności? Nie brak w Polsce konformistów, którzy zawsze gotowi są kamuflować swe niezadowolenie, ale przeciętny Polak ma prawdziwie «niewyparzoną gębę», niemożność zaś «odgadania się» oznacza dlań najbardziej uciążliwą dolegliwość. Jego façon d’être obywatela społeczeństwa, które dokonało rewolucji społecznej, nie jest wcale stylem bycia dawnych klas niższych, przeciwnie – jeśli rewolucje społeczne zwykle degradują pozycję klas, które przedtem były «u góry», rewolucja społeczna w poczuciu Polaków dała wszystkim prawo do sposobu bycia dawnej szlachty, tak więc Polacy stali się szlachtą – ze wszystkimi jej wadami i zaletami: z jej drażliwością ambicjonalną i wynikającą stąd kłótliwością, z jej umiłowaniem równości i wolności, z jej wrażliwością na imponderabilia, która powoduje, że jedno fałszywie użyte słowo może w Polsce zmarnować prestiż najbardziej zasłużonego polityka.

Obecny polski chłop niewiele ma wspólnego z tym, co uważa się za tradycyjną europejską «mentalność chłopską» – mówić do niego «językiem jego serca», oznacza mówić do niego jak do szlachcica, jak do «pana brata», z rewerencją, usuwającą bariery jego podejrzliwej drażliwości.”

Ale pożegnajmy na chwilę wnikanie talkujących 1 palec głów w perspektywiczny skrót sarmackiego punka, który nie jest padalcem i nie kiwa go cylinder połknięty przez płaszczkę w dobrze leżących spodniach, czyli mentalność, całościowy organ naskórny wyskakujący zza twarzowego winkla, naleśnik lejący się gęsto do –otwartej jak umysł– łaty (sporo Luda w jednych gaciach, czas pokaże czy do prawdy). Zanim podrapiemy się w czuprynę, dociekliwie skrobiąc, co i jak, w jakiej sarmacki czad (zimno-falowa grzywa zdążyła właśnie zalać planetoidę w trupa żel-joker, niczym jawne, ale skryte, złoża muzyki konkretnej) pozwala sobie gustować nimfoleguminie… spotkajmy się z naszymi czasami (neandertalczycy nie wpadli jeszcze na rozpierdzielającą ich ciągłą wizję, pozwalającą przepuścić śmierć przodkiem, a wy wiecie, co pomyślę, jednak –jasna sprawa– nie chce się wam tego, świetlić temu, jak mu tam, mi). Więc mamy nasze czasy (czaszki), w których fundamentem ekonomii jest odgłos zabitej dechami pedałki (remedium wiochmeństwa). A możliwość czaderskiej popularności w Polsce objawiły Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi.

Gigolo Niedoczas (bambarambambrybry: projekt nagrobka napisu jest gie)

Prawie –wiecie sobie– skręciłem wzięty w leasing kark, próbując odwiedzić napis jest gie, żeby zobaczyć, że zniknął. W Ameryce pamiętają, że diabeł tkwi w papuciach. Aby ulżyć, a nie popaść w zapamiętałość, wyświetla się, nakładając na kapcie, seksualizm. Podobno znali tam dawno taką -macającą się w karmiący ją skutek- rzecz, którą my odkrywamy właśnie (tak twierdziła J. Staniszkis w programie Ziarno… a nie, przepraszam, w wywiadzie-rzece) teraz. Że słowa nie mają znaczenia, że powieszą w sybilli twój lewy pantofel, a okaże się, że twoja peruka straciła niewinność ze średniowiecznym, nastoletnim kołkiem, który ją (niewinnowościową szyneczkowatość) uzyskał na zawsze (wy młodzi: jak wieprz w szynce; nie, to wy młodzi jak w wieprz w szynce). Psychotycznie wpatrywali się post-mordercy Indian, opatulani piąchą, jasną, jeżeli od linii losu patrzeć, a od zewnętrza zlewającą się ze łzą Otella (za co cały zachód po nic wzionięty zostanie przez biedaczysko w byciu twardym wschodem), szukali osobistej, przyszłej kryski pomiędzy zmarszczkami zostawionymi twarzą Becketta. Doprowadzanie milczenia w słowach do fiksacji przekraczającej wszelką zasmarkaną sukcesywność drapieżników (czy to śliniących się do słuchawki stającej babolom z Wall Street, czy pomagających wturlać się komuś w bezdomność tuż obok kotłów warujących na dobrowolnych robotach, puzonów dzielnych, bo suwających pracy rozporek). Robienie tego na scenie, a nawet do telewizora, a przy tym igranie z taśmą, rękami nieżywej małpy w miejscu twarzy, czy punktowym światłem. Żyjecie? Nie, my nie. To niepołknięta pigułka w kuble, nawet pigułka doczeka się bycia dziadem. Choć nie mogli się opędzić, ci Amerykanie. Dali się opętać Beckettowi (taki pan Coover, taki pan Gass). Częściej niż rzadziej zdarzało się pisać encyklopedyczne powieści, grubaśniejsze od Lalki. Ale ideałem byłoby zmilczeć. Żeby nie musieć przegrywać z medialną a-fte-i-wewte-smaczniam-co-mi-tam, galopadą robioną kląskaniem.

Ktoś posłyszał wprost w ramiona swojej mentalności jedno fałszywe słowo prestiżowego polityka i Peter Handke mógł poprzedzić Konno przez jezioro Bodeńskie mottem: „śnicie czy mówicie?”.

Beckett napisał Słowa i muzykę, sztukę radiową (koziołkującą w swoim popisanym życiu, za dotknięciem wewnętrznie usznych triangli Mortona Feldmana), gdzie jednemu z głosów na imię jest Słowa. Później miał powiedzieć pan Beckett, że muzyka zawsze zwycięża.

W kawałku Wallace’a (pomieszczonym w Krótkich wywiadach z paskudnymi ludźmi), który się nazywa Kościół nie ludzką ręką uczyniony, nauczycielami sztuki są księża, jednego (a może i nawet niejednego) trzeba leczyć terapią przez sztukę, asystowaniem przy której para się Day, widzący wszystko w kolorach młody artysta, zatrudniony w objazdowym ośrodku (sporo sytuacji za scenę ma jadący samochód). Podobnie jak i w kilku innych kawałkach, narracyjne tła sytuuje tu przestrzeń basenu. W basenie podtapia się córka dziewczyny Daya. On jej nie może pomóc, nie umie pływać. Ale umie czytać. I czyta dziewczynce, przy szpitalnym łóżku, opowieść o olbrzymach:

„Jestem olbrzymem, górą, planetą. Wszystko inne znajduje się daleko w dole. Odciski moich stóp to kraje, mój cień jest strefą czasu. Spoglądam z wysokich okien. Myję się wysoko w chmurach.”

Tak w rozdziale kawałka pt Czarna sztuka. A w następnym rozdzialiku (pt Czarne i białe) jest uczony sztuki:

„– Wszelka prawdziwa sztuka jest muzyką – (inny nauczyciel). – Sztuki wizualne to zaledwie jeden kąt wszechogarniającej komnaty prawdziwej muzyki – (ibid.).
Muzyka ujawnia się jako relacja pomiędzy jedną tonacją a dwiema nutami splecionymi w tańcu przez tę tonację. Rytm. Także w rozwianych przedsnach Daya muzyka pochłania wszelkie prawo: to, co najbardziej masywne, ujawnia się tutaj jako rytm, nic więcej. Rytmy są relacjami między tym, w co wierzysz, a tym, w co wierzyłeś przedtem.”

W dniu, w którym miałem pójść sobie zwyczajowym dworem i liczyć, rozpocząć codzienne obliczenia, ilu mijam faciów żłopiących pokątnie w przestrzeni (ach, pijące gardła, gulgot równany w kroczu zacnym, jednako łączliwym duszkiem) oraz ile mnie otacza wiszących jeszcze owoców; wychodzę, słyszę na twarzy dwór, jak pawiana zrobionego pampersem w bambuko, i spostrzegam się tego dnia, że nie spotykam żadnego ze wszystkich ich (kiedy lezę im to oddać, że są), owoce się wchłonęły całe w ten przestrzenny punkt, z którego wyradzały się, żeby go obtoczyć, a facia spotykam jednego, smutnego do granic wszelkich koszulek z napisem oj tam oj tam, który to facio nie ma nic do picia i nic z piciem wspólnego, czeka tylko, czeka na swojego kruka, kruka przebranego za padalca, padalca połkniętego przez placek, placek z ptaszkiem (dodo).

Mówi się, że David Foster Wallace był uczniem wielkich postmodernistów. Tylko: czy istnieje ktoś, kto nie był wychowankiem wielkich postmorderców?

(Zawijamy roki, zawijamy roki, a tu Gass, i jaki z niego twardziel, bo oznajmia, że nibylandia posiusiała się do szpiku kości, widzenie każdego, co się widzeniu żywnie podoba, obtacza nas uśrednionym ssaniem, że wrastamy w nieodwracalne „pigeon culture”;
i czasochłonna świnka z gąbki przestaje i przestaje i przestaje być dziadolką;
zaś Raymonda Federmana Beckett doprowadził do przeświadczenia [oj przeświadczmy się!], że najwięcej udało mu się ustalić, kiedy nie przestał powtarzać „moja śmierć jest ze mną”;
a republikanie? weźcie, co robi konserwa „nadewszystkiego”
diablim plackiem kwitnącego w siedzeniu, no co?,
zarzucają republikanie demokratom, że to ci drudzy [duzi cudzo] są tymi „od słów” i powinni uważać, jak to brzmi, kiedy cytując jedną z konserw nazywają drugą z nich
„świnią ze szminką”.)

Ale to Wallace robi zastanawiającą furorę, także w Polsce (a dlaczego nie zrobił jej nam Federman?). Więc tak. Napisał powieść grubaśniejszą od wielości Lalek, Faraonów czy spaślaków takich jak Freon – suchy szwagier, uprasza się go tentegować, z pantofelków zaraz! i Homery sine dwa, tentegują go.

Więc napisał Inifinite Jest (tytuł merda korzenionóżką w szekspirowskim kopaniu śmiechów z kostuchy, błazeńskiej czaszki wykopywaniu do zbioru pytań, które Bóg podaje do nas [ej, to wy?]).

Formułując Inifinite Jest, rozpiął przed światem własną – powiedzmy – Tęczę grawitacji. Pani Jolanta Kozak (tłumaczka Krótkich wywiadów z paskudnymi ludźmi) mówiła w radio, że pozycja Wallace’a w amerykańskich uchokach przypomina tę, jaką zajmował niedawno Vonnegut (na jednym ze stołecznych murów dało się przeczytać jakiś czas temu coś, jakby napis: tylko Vonnegut żyje, reszta to pacany).

Zadie Smith jako redaktorka tomu małych form, pochodzących od autorów, którzy wyskoczyli z basenu pełnego lat 90, postanowiła nadać mu tytuł skopiowany z czołówki opowiadania Wallace’a (zgadnijcie jaki! Inkarnacje poparzonych dzieci? poparzone dzieci Ameryki?). W przedmowie przywołała jego odpowiedź na pytanie, co znaczy żyć w Ameryce. Miało znaczyć nieprawdopodobny, więc nierozstrzygalny smutek (weź smuteczkę, daj smuteczkę-Yupi, sprzedam „sprzedam”, kupię „dambodawaj”). Smith wspomniała, że egzemplarz Inifinite Jest pokutował na półce każdego nowinkarza. Doza diabelnie kuszącego i wciągającego humoru, jaką wykazywała zawartość każdego z tych pokutujących egzemplarzy, zostawia czytelnika na pastwę melancholii, która odbija się na zawsze już w pierwszym śniadaniowym płatku, witającym miseczkę brzdęknięciem o jej dno radośnie karbunkułową sylwetką. Jakoś tak wspominała Smith, jakby rozpamiętując odbicie każdego napotkanego na swojej drodze, wysmażonego na lśniąco cornflake’a.

Co zakrzyknęli trzej magowie, kiedy zoczyli gwiazdę? Nie migaj się przy taśmie! Ona sprawi, że ciemiączko poszerzy swój horyzont, aż będziesz widział same tyły głów, to sprawi mu radość, zapytaj, którędy do lady, a potem nie pękaj, tylko opowiedz jak się bawiłeś, a jak się bawiło ono i co mówiło. Powiedziało: ciemiączko nie mówi, ciemiączko się nie bawi, teraz lada, lady są gąsienicowymi scenami, skręcaj ciągle gdziekolwiek, byle do czaszki, i dziw się pókiś żyw.

Wallace’owi nie pomogły nawet („nawet!”) elektrowstrząsy. Odebrał sobie życie.

Ale skąd furora w Polsce? (To sprawka frenologistów!)
Dlaczego wszyscy chcą zaglądać pomiędzy obmierzłe jądra, wypatrywać tam trzeciego, do triangulacji na wyraj?
Proszę o podpowiedź pana Słowackiego. Ptaszę babardzo:

„Trochę w tem wina jest mojej młodości, / Trochę tych grobów, co się w Polszcze mnożą, /
Trochę tej ciągłej w życiu samotności, / Trochę tych duchów ognistych, co trwożą, / Palcami grobów pokazując kości, / Które się na dzień sądny znów ułożą / I będą chodzić, skrzypiąc, płacząc, jęcząc, / Aż wreszcie Pana Boga skruszą – dręcząc.”

Nieznajdująca wzięcia pigułka potrafi zostać swoją szmatą.
Sprzedam ego i emoc za dożywotni jeden grosz.

Mary przychodzą do nas jako fajne dzieciaki, najbrudniejsze myśli, którymi chcielibyśmy chadzać po cudzych głowach, głowach po czarność w zenicie. A dalej:
macha z kapusty w kieszeniach pampersów: dzieci biorą się z seksu, który jest ich przyszłą płcią, której nie ma nikt, bo ona jest penisem, który jest kobietą, a kobiety są czystą fantazją, kiedy czynne są tylko fantazje, których brakuje, bo miejsca zajęte są pretendowaniem, prefiksowaniem się od suburbiów siebie po Pacanowość, gdzie tulilibyśmy się do własnych granic (sprawdzić etymololo. Matoła: skąd wzięło się powiedzenie „Donald, Matole” itd.).

„Istnienie praw charakteryzuje się stanem napięcia. Prawa są z natury sztywne.” – tak mówi się w Kościele nie ludzką ręką uczynionym (stąd Legie cudzoUFOziemskie czeszą lewym czołem pawią grzywkę unurzaną lwią częścią w morenie do trawienia najtrudniejszych pyszałków).
L jak: Loobbisz juchuchać komuś pod machą?

Trzon Krótkich wywiadów z paskudnymi ludźmi stanowią zwierzenia najróżniejszych kolesi na temat seksu (tytułowa seria). Z seksualizmu bierze się naiwność, maźnięcia kreski, która czuje, że myśli.

„Luba jura”.

Zbiór zbudowany jest na kształt mocarnego zigguratu. Rozwlekłość przyszpila uwagę, jak czerw uważający na płotkę. Raz ryjkiem, raz fotem. Szczegół w zetknięciu z językiem, którym głowa nakłada sobie do środka łaty, pozwalające percepcji zachować rąbek godności, przybiera postać zwiastuna makabry, którą sprowadzi mówienie, kiedy –aby gdziekolwiek dotrzeć– zachodzi konieczność powiedzenia o jakieś sto kup procentów więcej, niż kogokolwiek może obchodzić.

„Co nam ślina na język przyniesie, szablą odbierzemy” – zaraz nabawi kogoś ataku paniki ta zgrywa Krzysztofa Mętraka, kiedy stoimy aerodynamicznie w świetle między lampkami zapalającymi się konsumpcji (konsumpcja to przecież intymny wszędzie seks!). Znaczy się, hm.

Spectrum Matołka

Jeżeli można o kimś powiedzieć, że jest „wrzodem na tyłku”, bo (np.) bez przerwy prezentuje siebie, zawracając gitarę sposobami tak niezwykłymi, jak nieciekawymi, chyba więcej uda się mu pomóc i coś ulżyć jego aparycji, przyswajając jej problemat raczej poprzez mniej lub bardziej ruchawe wyobrażenie, niż za sprawą trzaskania kolejnych gumek, na których trzyma się czar współobecności. Siedzący na foczce, czy filmiku załączonym w fajdających tekściorach, wciśnie nam do twarzy nawet bilion wrzodów, jeżeli tylko są zrobione z tego samego, co obraz.

To nie są wyciśnięte pryszcze, lecz powszechne rany, które odrobiłem twarzą. Oznajmia ktoś prawdziwszy. Tak, tak. Wallace sięga do zakresów, w których jawnie, acz skrycie, pokutuje wzniosłość. Takich, jak zadręczanie się, czy ktoś nas polubił i w tym samym rzucie plazmą: auto-karcenie za to, że podobnym zmartwieniom oddaje się miejsce na czaszkę, zamiast przemyśliwaniu, czy nam się ktoś spodobał.

W wagnerowskim Parsifalu tragedia bierze się z odpowiedzi na niezadane pytanie, z braku laku w postaci pytania. W tytułowej serii Krótkich wywiadów z paskudnymi ludźmi, przewijającej się przez całą książkę, pytania są wymazane, pozostają puste miejsca po nich, każde oznaczone zwięzłym „Pyt.”. Warunki pojawiających się w serii wypowiedzi tworzą najróżniejsze konstelacje (zawsze trzecie jądro, i masz: trianglem na wyraj de profundis).

Aby dotrzeć gdziekolwiek, każdy musi powiedzieć całą masę niepotrzebnych rzeczy, które mówi się głucho (z braku pytania o nie?), telepią się jak slogan przeczytany ze spadającego między oczy obucha (w Kościele nie ludzką ręką uczynionym: „Rotacja mentalna stanowi hobby Yanga. Yang jest dyplomowanym doradcą i kuratorem pomocy społecznej. […] – Mam taki dar – mówi Yang, przeczesując kędziory czterema palcami. – Zamykam oczy i stwarzam sobie szczegółowy obraz dowolnego obiektu. Pod dowolnym kątem. A potem go obracam. […] Jego koszulka głosi ZAPYTAJ MNIE O MOICH NIEWIDZIALNYCH WROGÓW.”; w kawałku pt. Na łożu śmierci, trzymając cię za rękę, ojciec wziętego dramaturga z off-broadwayowskiej grupy Nowi Młodzi prosi o łaskę, kwestią pozostaje, kim jesteś ty, któremu tytułowy zdechlak zwierza się z najwyższego obrzydzenia, jakim nieustannie darzył swoje dziecko, w każdym razie zwraca się do ciebie per „ojcze”, a ty wrabiasz go w decydującym momencie, tuż przed wyzionięciem ducha, podając się za jego znienawidzonego syna, ale wpierw z jego ust pada: „To jest geniusz wielce specyficznego, perwersyjnego i żałosnego rodzaju, nieprawdaż? Attykowie osobisty dar czy geniusz nazywali techno. Na pewno techno? Dziwna nazwa na «dar». Deklinuje się w dopełniaczu?”). Właściwie cała ta nieodzowność wypowiadania siebie w nas prowadzi do tego samego jaskółczego złącza, heterotelii (istnieje coś takiego jak heterotelia powietrza?). Maria Janion: „nie jest jeszcze tragicznym w sposób konieczny człowiek walczący sam przeciw wszystkim; staje się nim dopiero wtedy, kiedy czyhający z zasadzki «wróg» tkwi wewnątrz niego samego. W obrębie przeciwieństwa wiedzy i niewiedzy, świadomego i nieświadomego, to, co jest wrogie człowiekowi znajduje się w nim samym, a nie poza nim.”

„Inne sprawy. Twój głos jest donośny i skrzekliwy, i wędruje między oktawami bez uprzedzenia. Twarz zaczęła ci się świecić, gdy jej nie umyjesz. A dwa tygodnie głębokiego i przerażającego bólu minionej wiosny zostawiły ci coś, co wypadło ze środka: twoja moszna jest teraz pełna i wrażliwa, jest dobrem, które trzeba chronić.” – tak w kawałku pt Na zawsze w górze narrator, przy okazji urodzin, zwraca się do chłopca kontemplującego publiczny basen z perspektywy trampoliny („Twoja trzynastka jest ważna” – na początku, a pod koniec: „Dwie czarne plamy, agresja, i zniknięcie w studni czasu. […] Więc co jest kłamstwem? Twardość czy miękkość? Cisza czy czas?

Kłamstwo polega na tym, że jest i jedno, i drugie.”). W kreskówkach dla dorosłych to dorośli bohaterowie najczęściej zaopatrują odcinki w śmieszność, kiedy wykazują się całkowitą wręcz niedojrzałością, którą nawet najbardziej pełzające jeszcze szkraby z łatwością rozpoznają w fiksowaniu się na sobie, obrażalstwie, resentymencie, przeroście reakcyjnej skórki, tracącej na zwiewności przez umoczenie w zadartym smarku (hybris), zapychającej kanały zdolne do podziemnego produkowania sytuacji (Dyke). Być może tak, że ziemia ziewnie od lubczyku, którym rajcują się powszechni konspiratorzy, i wzionie następnie bilion wrzodów na jakimś tam tyłku, a ktoś wyglądać będzie, jakby wyrastał siedząc.

W kawałku pt. Świat dorosłych kompulsywne monitorowanie kursu jena skojarzone jest z uzależnieniem od masturbacji i peep-sprawek (mała miss najniższych cen, których peep-show, specjalnie dla niej, my, ludy, oglądamy chyba). Bohaterka Świata dorosłych (I) i Świata dorosłych (II) osiąga dojrzałość w swoich oczach, dopiero kiedy przestaje się zadręczać tym, czego nie widzą w niej jej ukochani podczas seksu i oskarżać przed sobą samą, że jest za bardzo skupiona na sobie, i pod wpływem epifanii dopuszcza do siebie świadomość, że jej wspaniały mąż potrzebuje samogwałtu na równi z nią.

Brawurowa Osoba w depresji na jednym wdechu prezentuje, jak to jest z całym mówieniem siebie i co się dzieje z tym wszystkim, co się już zdążyło powiedzieć (a zamiast tego można było chociażby spytać o imiona bliskich terapeutki, wyglądających na zdjęciu zza jej pleców), kiedy przy pomocy całej tej masy wypowiedzeniowej rysował się przełom, wyjeżdżający spod maski na ciągliwych wyrazach zwątpienia, przełom, który jednak nie mógł nastąpić, ponieważ jedyna osoba zdolna wysłuchać składającej się właśnie całości, odumarła pacjentkę, a jej uwaga stanowiła jedyne wyjście, ponieważ zawodową ambicją okupiona została żywa, choć niemożliwa cierpliwość.

Konieczność wywiedzenia straszliwej ilości prefiksowania się na sobie, od siebie po Pacanowość.
Gra toczy się o zupełnie wyjątkową pulę, w której każda jedna bieda, będąc drobiazgowo odtwarzaną, przepoczwarza formuły zapisu we wszystko, co jest. Czytając idziemy do łóżka ze wszystkimi głosami, jakie Wywiady z paskudnymi ludźmi zabierają. Dorośli mają za sobą mnóstwo do powiedzenia i przemawia za nimi kupa okazji, by powymieniać się genami z brudnymi, śniadaniami, karbunkułowymi dzieciakami. I wyciągać kopyta w diablich papuciach, żeby pytać: ej, to wy? To wy pchacie się przede mną, kiedy ja się produkuję, w kolejce do taśmy, rychlej się pchamy, czy produkujemy?

Woody Allen, podpiwniczany przez Marcina Świetlickiego, serwuje nam rozrywkę z cudzych niemożności zachowania ludzkich związków. Wallace pokazuje w rozrywce chemię, oborywanie uśmiechów równikiem. „Arche programowania Agona M. Nara była metastazą oryginalności. Potrafił on tak potasować i rekombinować sprawdzone formuły rozrywkowe, że muza Znajomości objawiała się w przebraniu Nowości.” – tak to się kształtuje w kawałku pt Tri-Stan: wydałem Sissee Nar na pastwę Ecko.

Gest zaznaczania palcami w powietrzu czułków-cudzysłowów pojawia się w dwóch z serii Wywiadów z paskudnymi ludźmi. Narastanie częstotliwości migających czułków zdaje się podkreślać, że spotkanie, podczas którego dochodzi do obnażania naiwności seksu, odbywa się na żywo, a my spotykamy się z jego zapisem. W dwóch innych wywiadach pojawia się przerażająca ściana, która zaczyna dyndać, zwisając na luzie ciągłego mówienia z ludźmi. Oba przypadki opisują brutalność łat, jakimi w skrytości ducha umawiają się ze sobą głowy, że jakoś będą szyć dalej, wbrew dookolnej makabrze, tak żeby patrzyło im z oczu tylko tym, co chcą wiedzieć. W obu przypadkach mężczyzna (jeden na przykładzie hipotetycznym, drugi na przykładzie post-hipiski, tzw. „przegiętego w siebie Kiełka”) opisuje doświadczenie gwałtu jako niemożliwe do wyobrażenia rozpoznanie granicy pomiędzy tym, co jest, a tym, co może być. Pomiędzy kłębiącymi się wszędzie, psychopatycznymi gwałcicielami a każdorazową sposobnością wyskoczenia z własnej skóry i wyborem perspektywy drugiego człowieka, choćby miał to być psychopatyczny morderca.

W obu przypadkach mówcy zderzają się z bandami swojej bobslejowo nastawionej do świata gadki, rozpaćkują się i zamieniają w zupełne poczwary.

Jak podłożyć bombę pod pozór, zwyczajnie dobierający się do kultowych mocy? Piąć się ofiarowanymi mu ustami. W końcu wargować tam, dokąd zwisają języki w diablich papuciach i frędzlowatych mokasynach (wiecie o niebiański ogarek piękniej ode mnie, że takie obuwie nie posiada języków i wcale się nie ślini do siebie, postękując: lewy diabeł i prawy diabeł, buciki dwa – to jest samo Ja).

To, jak Wallace zadaniowo rozgrywa poszczególne teksty, styka nieco z wdrażaniem konceptów w opowiadaniach Waltera Abisha, choć u Abisha styl jest jeden, a u Wallace’a obsesyjność jedna, a styl kombinowany. Ale właśnie, kombinatorstwa Abishowi nie można odmówić. Napisał Alfabetyczną Afrykę i wszyscy zaklasnęli jego znajomości kontynentu, a on tylko opłynął wokół, wzdłuż brzegów, po krawędzi. Uprawiał Abish swoiste mapowanie tego, co znajome: uwielbienia mózgu dla jego własnego widoku przy pracy, mapowaniu na plasterki i balasy. Potrafił też Abish napisać opowiadanie (bez lokalizacji) z inspiracji wystawą Roberta Smithsona. Jego pisarska perspektywa przeobraziła się (miał jedno oko) natychmiast po obejrzeniu Alphaville Godarda. Zaczął pisać fotosami, szarmancko pozbawionymi głębi. Intrygując artystycznością uśmieszku. Zbierając mózg z własnej ściany, zastanawiałem się, że nie trafiłbym z powrotem do swojej twarzy i że dobrze mi tak, że znaczniej czekam, niż się macham.

U Wallace’a przewija się motyw podchodzenia czytelnika „z czapką w dłoniach”. Lew Trocki, akcentując zażywny stosunek stworzenia i intrygi, odnotowywał przypadek robotnika, który „zdjąwszy czapkę” zbliżył się do budzących postrach Kozaków, żeby rozczulić ich: „«widzicie przecież, jak faraony rozprawiają się z nami, głodnymi robotnikami» (…) Ten świadomie uniżony ton, te czapki w ręku – cóż za trafne wyrachowanie psychologiczne, cóż za niezrównany gest! Cała historia walk ulicznych i zwycięstw rewolucyjnych aż roi się od podobnych improwizacyj”.
Ryszard Kapuściński twierdził, że nasze myśli zmieniły się nie do poznania pod wpływem mikrofonu wyskakującego magnetofonowi spod pachy, garną się myśli do membrany, chcą intrygować mikrofon wyskakujący magnetofonowi spod pachy, jak fujara kobrę. Jak powszechnie wiadomo, Henryk Bereza ogłosił swego czasu „rewolucję artystyczną w polskiej prozie”, underground miał wyrosnąć na babochłopiej glebie. Chyba tylko bujności jego wizji zawdzięczamy to, że wyszły drukiem dwie czołowe przedstawicielki prozy magnetofonowej, trenta tre i Panna Lilianka Ryszarda Schuberta. Ta druga sugeruje istnienie powieści-procesu, która się nazywa Pajac.

Biorąc pod uwagę, jak się tu nagrywa widzenie dyndającego ptaszka od drugiej, całkowicie urokliwej strony, wszystko mówi głos, Ewcia, którą nawiedza „paskud”, a zatem kusi żeby uznać Pannę Liliankę za uwerturę do Krótkich wywiadów z paskudnymi ludźmi. A Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi za amerykańskie hi-fi Pajaca (jaki jest twój ulubiony aromat wachy? oczywiście: stereotyp).

Nie będzie zbawienia w Ja. Zbawienie zastępcze: towarzyskość? Ech, jakby to powiedzieć.
Odkrycie, że mówienie to mówią wszyscy naraz, a nie tylko ci (pa, idą) natchnieni (z ustami rozkładającymi się do przodu uśmiechu jokera, z oczami w szelkach maklera) (mówiąc czytasz, zamiast samym oglądaniem się wyrażać pięknie, a może być, że nie najpiękniej, jeżeli mamy akurat [ile mamy Uzi w mieście] plebiscyt na klęcie śpiewki mądralińskiej bardziej, niż najmniejszy, najmniej obecny trup, plebiscyt pod nazwą czasowi łyso, bowiem zjedzą go jaja, ale czym będą śpiewać) (klapnij, chwilo, jesteś kłapaczką).

Może zamiast towarzyskości po prostu Konrad Swinarski o Puku: „Puk zna swoje granice – jego satysfakcja erotyczna polega na tym, że może uczestniczyć w cudzej sprawie, ale tylko z daleka (…). Pełnego zaspokojenia właściwie nie może znaleźć, a to z przyczyn klasowych, seksualnych i tych, które są wynikiem jego zależności. Puk mści się więc na biegu wydarzeń tego świata, to upodabnia go do diabła, z tą jednakże różnicą, że bardziej dąży do prawdy niż do zła. (…) Puk. Puk jest istotą poza czasem i wiekiem, wszystko jedno – młodą lub starą. Dokonuje on zemsty na niesprawiedliwości natury. Nie ma powiązań seksualnych, wyżywa się w intrydze. Intryga go fascynuje, ponieważ w dysharmonii świata odkrywa on swe własne odbicie. Bawi go to, że pary mieszają się pomiędzy sobą, choć jest to tylko przypadek. Intryga jest dla niego jak gdyby zaspokojeniem zastępczym. Jest on symbolem fantazji ludzkiej, która, nawet nie znajdując zaspokojenia musi egzystować; jest śmiertelny a niespełnialny na ziemi.”

Odpowiem na potrzeby tych, którzy potrzebują publiczności. Wy znacie moją odpowiedź, lepiej niż ja, więc na nią nie czekacie. Czeka ją tylko zwykły koniec.

 

     Tekst dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska (CC BY 3.0 PL).

Andrzej Szpindler

(1985) Duch aktor rzecz

Zobacz inne teksty autora:

Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |