„Herzensschatzi, komm” – zaczęła mocnym, zdecydowanym głosem krucha, zjawiskowa dziewczyna, a zgromadzeni w sali Biura Literackiego poeci zaproszeni do Połowu 2011 i my, prowadzący warsztaty, zamarliśmy zahipnotyzowani. „Bim, bam, bom, fantom, symptom,/ monochrom. Płynie prom…” – popłynęło dalej i już było wiadomo, że oto „jest poetka!”, i że można zacząć niecierpliwie czekać nie tyle na jej debiutancki arkusz (włączony później do antologijnego pakietu Połów. Poetyckie debiuty 2011), ile na pierwszą książkę z prawdziwego zdarzenia.
Dziewczyna, która na październikowych warsztatach zahipnotyzowała słuchaczy swoją recytacją, to Katarzyna Fetlińska, jej tomik, niedługo potem wydany przez Biuro Literackie, nosi tytuł Glossolalia, a wiersz wówczas przez nas usłyszany (nagranie można) wyznacza dokładnie centralne miejsce debiutanckiej książki. Centralne, początkowe lub końcowe – wszystko zależy od tego, jak ją czytać: od dechy do dechy (w przód lub w tył) czy raczej niepoprawnie i opacznie: na jednym oddechu, w sposób lustrzany, bratając ze sobą wiersz pierwszy z ostatnim, drugi z przedostatnim, i tak dalej, aż do środka, gdzie stykają się ze sobą i przenicowują teksty „Kunstkamera” i właśnie „In Absentia, 2000”, oba stanowiące fraktalne odwzorowania całości tomu. To tutaj – w zaczątkowym pępku, w średniówce, a może w puencie książki – wąż języka (syczący podwójnym es w tytule Glossolaliów i narysowany przez graficzkę Julię Nowosad na okładce) nagryza i połyka, dławiąc się, lecz rozsmakowując, własny ogon.
To łapczywe, kąśliwe i haptyczne mlaskanie lingwistycznego Uroburosa zwiodło mnie na pokuszenie już w pierwszym warsztatowym wystąpieniu Katarzyny Fetlińskiej. W wylewie glosolalii można było wyłowić poszczególne znajome słowa, ale reszta brzmieniowych zbitek – „pozlepianych u nasady piór” – z trudem układała się w zrozumiałe frazy, a co dopiero w „dokładne opisy” – ekfrazy, z których (jednak!) złożył się świetny debiut poetki (dla mnie – najświetniejszy debiut od lat). Wiersz „In Absentia, 2000”, wydobyty potem z natchnionego mamrotania na światło interpretacji („ku lepszemu światłu, ku świetlanemu lepiej, ku światłym/ lekarzom”), również okazał się ekfrazą, nietypową dla tomu, bo filmową, odnoszącą się do wizyjnej krótkometrażówki braci Quay. Skupiam się na tym tekście, bo wydaje mi się symptomatyczny („fantom, symptom,/ monochrom”) dla całego tomiku, tak jakby w samopodobny, nietrywialny i „nieskończenie subtelny” sposób odwzorowywał fraktalną strukturę zbioru Glossolalia albo – mówiąc medycznie, nie matematycznie – był typowym objawem językowej nerwicy natręctw, do której przewrotnie przyznaje się Fetlińska w wywiadzie udzielonym Łukaszowi Zatorskiemu („Mówiąc prościej – daj osobie z ZOK napisać książkę, a dostaniesz właśnie coś takiego”).
Na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne cierpi (ach, jakże pięknie!) nie tylko język poetycki Fetlińskiej, ale też bohaterka filmu braci Quay – w krótkometrażówce milcząca, natomiast w „In Absentia, 2000” przemawiająca znerwicowanym głosem peelki (która pod którą się podszywa i w ile awatarek się rozszczepiają? – to trudno orzec, panie doktorze!). Oba dzieła – poetyckie i filmowe – choć rozgrywają się w sferze nasyconej surrealnością, odnoszą się do realnej osoby – Emmy Hauck, pensjonariuszki psychiatryka w Heidelbergu, której listy do męża stanowią dzisiaj część kolekcji dzieł sztuki tworzonych przez ludzi chorych psychicznie. W filmie widzimy stół, a na nim epistoły – wydrapywane w papierze zgrzytającym i wciąż łamiącym się rysikiem, opadające miękko w pościel z ołówkowych trocin, wreszcie wrzucane przez obłąkaną kobietę do nieczynnego zegara i nigdy do męża niewysłane. Zresztą – po co je wysyłać, skoro tęsknota jest rozleglejsza niż odległość, a magnes serca przyciąga do sali szpitalnej jeśli nie mężczyznę z krwi i kości, to przynajmniej jego namacalny fantom. Wiersz Fetlińskiej skupia się na czynności pisania z równie szaleńczą zaciekłością, jak ręka bohaterki braci Quay (uzbrojona w czarne obwódki paznokci, umacniana dłonią fantomu) skupia się na ściubieniu kolejnych linijek listów do męża. Momentami tekst staje się wręcz manifestem, swoistą ars poetica: „Myślę wiersz, piszę list, wwiercam/ się. Wierzę w wiersz. Stopnie// nasycenia słów”. Wwiercanie się jest u Fetlińskiej synonimem pisania – jej znerwicowane, zrytmizowane, eufoniczne frazy wiercą się wiecznymi nawrotami w głowie czytelnika, z precyzją chirurga trepanują, do żywej tkanki, jego zautomatyzowany aparat odbiorczy. Portretowane w „In Absentia, 2000” sobowtórki (doppelgangerki) wprawdzie różnią się od siebie (bohaterka krótkometrażówki wydrapuje przekaz w chorobliwym milczeniu, peelka wiersza zaś nadrabia za nią gdaczącą gadatliwością), ale w pisaniu ich ruchy stają się lustrzanie siostrzane. Obie dochodzą do granicy, za którą czytelność przekazu rozmywa się w fakturę abstrakcyjnego obrazu – ciąg powtarzalnych wersów wwiercających się w kartkę neurotycznym „Herzensschatzi komm”. Aż po komę: „Komm, komm, komm”.
Czy to znaczy, że wiersz Fetlińskiej nie znaczy? Wręcz przeciwnie: w tej nerwicy natręctw jest metoda! Utwór poetycki, zbudowany z wielu nakładających się warstw (tak jak listy Emmy Hauck złożone z nachodzących na siebie słów „Herzensschatzi komm”), zbliża się do granicy czytelności, a niekiedy ją przekracza – i właśnie dlatego zaczyna znaczyć więcej. Sprawdza się twierdzenie będące jednocześnie poetyckim credo Fetlińskiej (do którego i ja chętnie się dołączę): wiara w wiersz to wiara w stopnie nasycenia słów. Autorka obsesyjnie nasyca wyrazy i frazy brzmieniami, obrazami, znaczeniami, odległymi skojarzeniami, a w efekcie z tej mistrzowskiej alchemii wychodzi roztwór przesycony, z którego wytrącają się zarodki krystalizacji, łączące się potem w coraz większe struktury znaczące. Nie tylko w mikrostrukturze wiersza „In Absentia, 2000”, ale też w makrostrukturze tomiku wszystko do siebie pasuje – chaos nie jest bałaganem, lecz skrywa obliczony z matematyczną skrupulatnością chaos deterministyczny. „Jestem matematyczną, oczytaną katarynką – przyznaje Fetlińska w przywoływanym już wywiadzie. – Wszystkie podarowane mi głosy zostały splecione we wstęgę Möbiusa – przetnij w połowie, a całość zostanie zachowana. Przetnij wzdłuż w odpowiednim miejscu, a powstaną dwa nowe, splecione ze sobą. Te głosy tworzą mapę w ujęciu Toblera – z paralelnymi punktami, równymi odległościami i lustrzanym odbiciem. Kalkulacja i jasno określone zasady to gra, a ja lubię gry. Przynajmniej pozornie nie traktują rzeczywistości poważnie, lecz dystansują od niej, próbując oswoić. Nie da się inaczej ujarzmić świata niż przez rytuał”.
Rytualne ujarzmianie świata rozgrywa się na każdym poziomie poetyki Fetlińskiej. Słowa czują się bezpieczniej w ordynku podobnych brzmień, idiomy krystalizują się wokół pozornie odległych skojarzeń, motywy szarpią się w refrenach kompulsywnych powtórzeń, frazy wiążą się ze sobą węzłami perwersyjnych perseweracji, rytm kręci się siłą neurotycznych nawrotów, a cała książka jest spętana typowym dla nerwicy natręctw przymusem porządku i symetrii. W „In Absentia, 2000”, tak jak i w całych Glossolaliach, matematyczne wykalkulowanie łączy się z chorobliwą obsesją, a precyzja organizacji naddanej nie wyklucza się z luźnym, wręcz freestyle’owym flow. W wierszu pojawia się na przykład z głupia frant motyw drobiowy – „wiercą się kwoki, obrastamy w piórka. Jak to się stało,/ że zniosłaś jajo? Ja? Jo” – i skonfundowany czytelnik mógłby uznać, że autorka epatuje absurdem dla samej tylko przyjemności wytrącania odbiorcy z równowagi. Jednak jeśli dobrze podrapać w tych irracjonalnych frazach, to nawet kurze metafory – które w tomiku tłoczą się jak w kurniku – zyskują racjonalne wytłumaczenie. Wkurzające kurze drapanie słychać przecież w filmie braci Quay (kiedy bohaterka pisze swe „hercenszace” jak kura pazurem), a dodatkowo obecność kwok i ich zalotników zostaje uzasadniona pierwszym zdaniem Habanery Bizeta (i wreszcie wyjaśnia się, skąd w wierszu o Emmie Hauck wzięła się Carmen!): „L’amour est un oiseau rebelie” – „Miłość jest niesfornym ptakiem” („Kogucikiem” – uściśla Fetlińska).
Jeszcze jedno paradne (acz pozatekstowe) skojarzenie drobiowe dorzuca sama autorka („Ja? Jo”), kiedy zwierza się Maciejowi Tarankowi (w wywiadzie zamieszczonym na stronach Biura Literackiego): „co mnie skłoniło do pisania? Najpierw smutna dola wiejskich burków i kur. Uważałam, że muszę zawrzeć w słowach ten wysiłek, kiedy kura znosi jajo i oczy jej zachodzą bielmem. Dyszy głośno i robi rytmiczne przysiady, wyduszając z siebie to jajko. Bardzo się wtedy dziwiłam, że opisanie tego nie jest takie proste, że po przeczytaniu nie ma tego czegoś – jaszczurczego języczka na wierzchu i schnącego, parującego jaja”.
Można by zapytać: czy Uroburosowi Fetlińskiej udało się znieść jajo? Czy umie skusić czytelnika Glossolaliów wielokrotnie rozwidlanym i połykanym, rozgadanym gadzim języczkiem? Ja poczułam się zwabiona już pierwszym usłyszanym we Wrocławiu „Herzensschatzi, komm” – i z każdą nawracającą jak symptom lekturą jestem wodzona na kolejne rozkoszne pokuszenia. Tomik Fetlińskiej to niewyczerpana skarbnica skojarzeń, gabinet osobliwości, w którym można nasycić oko jedną z wielu anamorfoz. I tak na przykład anamorficznym majstersztykiem jest podwójna ekfraza „Breakfast in fur, 1936 (on the Grass, 1863)”, w której Fetlińska nakłada na siebie dwa dzieła – futrzaną zastawę Mereta Oppenheima i Śniadanie na trawie Édouarda Maneta (i jeszcze, na dokładkę, podlinkowuje Adama i Ewę Michała Anioła oraz jedno z artystycznych wcieleń Marcela Duchampa – Rose Sélavy). Te skojarzeniowe dokładki serwowane przez poetkę w każdym wierszu (autorskie oko czytelnika tuczy?) sprawiają, że w Glossolaliach niemal spełnia się marzenie Salvadora Dalego (jednego z ulubionych bohaterów ekfraz Fetlińskiej) o „jadalnym malarstwie” czy – w tym przypadku – „jadalnej poezji”. Autorka podejmuje swoich gości „na bogato” – niemal słychać mlaskanie i siorbanie, gdy smakosze słów (do których i ja się zaliczam) łapczywie rzucają się na wykwintną leksykalną ucztę. Wiersze są równie haptyczne jak obrazy, do których się odnoszą – pełne kubistycznych pęknięć i zwielokrotnień jak płótna Picassa („The Young Ladies od Avinion, 1907”, „Guernica, 1937”, „Dora Maar with Cat, 1941”); przygważdżające surrealistyczną zagadką jak dzieła wspomnianego Dalego („Corpus Hybercubus, 1954”, „Rainy Taxi, 1938 [Commedia dell’arte]”), René Magritte’a („Les Amants, 1928”, „The Son of Man, 1964”) czy Maxa Ernsta („Two Children Are Threatened by a Nightingale, 1924”); odsłonięte do mięsa i kości jak seksualne obsesje malarskie Francisa Bacona („Three Figures and Portrait, 1975”); a wreszcie – zastygłe w martwej, woskowej melancholii, podobnie jak ramy i okna Duchampa („Fresh Widow, 1920 [on Façades – replica, 1964]”), podglądane w lustrach bohaterki Matisse’a („The Piano Lesson, 1916”), bywalcy nocnych barów u Hoppera („Nighthawks, 1942”), tudzież obsługujące owych bywalców manekinowate kelnereczki Maneta („A Bar at the Folies-Bergère, 1882”).
Debiutancki tomik Katarzyny Fetlińskiej jest, jak można się przekonać już po samych tytułach wierszy, kulturowym glosariuszem – poetyckim komentarzem do wybranych dzieł sztuki (ja wymieniłam tylko nikłą ich cząstkę, zapraszam do osobistej wycieczki po salach owego przebogatego Kunstmuseum). Kuratorka ekspozycji zadbała o osobliwe ustawienie eksponatów – naczelną zasadą jest tu coincidentia oppositorum, która pozwala ze zbiegów przeciwności wyzyskać monstrualną wręcz wielość znaczeń. Wieloznaczne – i sporo o tomiku mówiące – jest już samo tytułowe słowo „glossolalia”. Odnosi nas ono nie tylko do daru „mówienia językami”, którą to łaską Katarzyna Fetlińska bez wątpienia jest obdarzona. Niektórzy mogą ją uznać za popisującą się poliglotkę, szpanującą biegle angielszczyzną, francuszczyzną, niemczyzną, a na dobitkę wrzucającą do wierszy makaronizmy włoskie i łacińskie czy zwroty rosyjskie, ja jednak widzę w owym szmerze spod wieży Babel świadomy zamysł. Autorka celowo rozplenia glosy i głosy (także wprowadzając czytelnika w błąd fałszywymi tłumaczeniami w przypisach), aby uzyskać transowy efekt uniesienia glosolalicznego, ale też – co uparcie podkreśla w wywiadach – żeby zmącić uroszczenia czystego, przezroczystego głosu, rozszczepić silne, narcystyczne „ja” panujące niepodzielnie we współczesnej poezji. „Irytuje mnie – wyznaje poetka Łukaszowi Zatorskiemu – dominująca obecnie w literaturze polskiej poetyka silnego, osobistego głosu. «Ja», które opowiada, że jadło kanapkę w tramwaju, z ręką w kieszeni i z palcem w dupie. Myślałam nad tym, czy da się mówić z perspektywy ogółu, zagłuszając podmiot. […] Wydaje mi się, że nasza osobliwość nie znika – wręcz przeciwnie – cały czas jest budowana z szumów i śladów, z szeptów i krzyków, aby ulegać ciągłym zmianom. «Ja» to taki błazen, który pławi w przesadzie, bawi, zwodzi, kłamie i straszy, jak jakieś dydko”.
Pławienie się w przesadzie to główna grzesznostka Glossolaliów – nie przypadkiem podwójne es w tytule przywołuje angielskie słowo gloss (połysk, błyszczenie). Błyszczą tu wikipediowa erudycja poetki i jej wypolerowane na wysoki połysk dobra językowe. Gospodyni tomu podaje śniadania na trawie na najlepszej zastawie (tej obleczonej futrem Oppenheima) i widać, że wprost nie może się oprzeć kompulsywnemu przymusowi serwowania sobie i czytelnikowi wystawnych, niecodziennych słów czy zwrotów (świetnie rozumiem ten gargantuiczny językowy apetyt!). Obdarzona charyzmatem mówienia językami Fetlińska dokonuje też cudu rozmnożenia sensów – po lekturze ma się poczucie nasycenia (a nawet przepełnienia), a i tak zostaje jeszcze dwanaście koszy ułomków do kolejnych wysokokalorycznych interpretacji.
Dwanaście jest nie tylko koszy – tyle ścian liczy również zagadkowy wielościan umieszczony przez graficzkę Julitę Nowosad (zapewne w porozumieniu z autorką) na arcydzielnej okładce Glossolaliów (która staje się w ten sposób wizualną ekfrazą tomu poetyckiego). Z kolei rozłożony do dwóch wymiarów dwunastościan przypomina znajdujący się na okładce kwiat – zgaduję (może błędnie?), że jest to lilia, symbolizująca dziewiczość i zmartwychwstanie, a dodatkowo ładnie współbrzmiąca z tytułową glosso-lalią (choć przyznam, że do językowych harców Fetlińskiej pasowałby raczej przywołany w wierszu o Pannach z Avinionu anemon-zawilec). Niewinna lilia przewleka się jak palec oblubienicy przez obrączkę przymierza (a zarazem wieniec nagrobny) utworzoną z ciała połykającego własny ogon Uroborosa. Przymierze zostaje przypieczętowane krwistą smużką krzyżującą się z łodygą lilii. „Herzensschatzi, komm” – syczy kusząco wąż, szemrze niewinnie leluja – „komm, komm”, czytelniku, na kochanie, przyjdź! Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, „odpływał i opływał w wiersze”, a miłości, niesfornego kogucika, bym nie miał… – lepszy los wywróż mi, „O Carmen, wywróż mi karminowej/ krwi. Lepiej. Lepiej mi”. Czy ty, czytelniku: przyjdziesz, pokochasz, przeczytasz? Nie wróż, nie męcz, nie mrucz… Pisz mi!
Katarzyna Fetlińska, Glossolalia, Biuro Literackie, Wrocław 2012.
Joanna Mueller
(1979) Urodzona w Pile. Poetka, eseistka, redaktorka, wielodzietna mama. Wydała cztery tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (Kraków 2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (Kraków 2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (Wrocław 2010) i intima thule (Wrocław 2015) oraz dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (Wrocław 2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące (Wrocław 2013). Redaktorka (razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) książki Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009). Mieszka w Warszawie, gdzie m.in. współprowadzi seminarium o literaturze kobiet „Wspólny pokój”.
Zobacz inne teksty autora: Joanna Mueller
Recenzje
Z tej samej kategorii: