(…) pomyślałam (…) o tym, jak przykro jest nie być wpuszczonym do środka i że, być może, jeszcze mniej przyjemnie jest być w środku zamkniętym.
Virginia Woolf, Własny pokój[1]
Siostrzeństwo: między równością a różnością
Hasła wspólnoty i równości, promowane przez starsze pokolenia teoretyczek i aktywistek feministycznych, spełniły swoją misję na szczeblu społeczno-politycznym, umożliwiając kobietom, mniej lub bardziej, wkroczenie do sfery życia publicznego. Jednakże równość i wspólnota okazały się pojęciami nie tyle utopijnymi i iluzorycznymi, co niefunkcjonalnymi, bo niedającymi wprowadzić się w ramy teorii i praktyki. Oczywiste było, że pojawienie się tzw. feminizmu różnicy wywoła oburzenie kolejnych adeptek równości. Wynikało to z pejoratywnego nacechowania samego pojęcia „różnica”. „W europejskiej historii filozofii – wyjaśnia Rosi Braidotti – »różnica« jest centralnym pojęciem o tyle, o ile myśl zachodnia zawsze funkcjonowała, opierając się na dualistycznych opozycjach, które tworzyły podkategorie odmienności lub »różnic-od«”[2]. Akcentowanie różnic stanowiło ryzyko utraty wywalczonych przez kobiety praw. Jednakże emancypacja różnicy i pogodzenie jej z ideą równości (równości w różności) stały się kierunkiem dążeń, jaki obrały dyskursy feministyczne związane z tzw. drugą falą feminizmu. Zdaniem Luce Irigaray, idee równości nie zrywały z tradycją monopodmiotowej kultury patriarchalnej, ale jedynie ją umacniały, całkowicie neutralizując kobiecość przez zrównanie jej z męskim wzorcem, a tym samym podporządkowanie mu[3]. Skoro zniewolenie kobiet wynika z różnicy płciowej, to jedyną szansą na wyzwolenie spod pręgierza opresji nie jest równość, ale właśnie różnica płciowa. Zdaniem Irigaray, rozpoznanie różnicy płciowej, będącej różnicą ontologiczną, bo nieredukowalną, jest więc gestem niezbędnym do ustanowienia kultury dwojga, kultury dwóch podmiotów.
Idea siostrzeństwa i kobiecej solidarności stała się więc niezwykle ważnym projektem, którego celem było zrzeszenie kobiecej wspólnoty w walce przeciw opresjom i wykluczeniu. Umocnienie więzi między kobietami miało opierać się na wspólnocie doświadczeń i na odbudowywaniu kobiecej kultury. W praktyce idea wspólnoty okazała się kolejną formą wykluczeń, doprowadzającą do neutralizacji różnic między kobietami per se. Co więcej, siostrzeństwo zaczęło być niezręczną etykietką, która w efekcie, jak uświadomiły nam kolejno bell hooks, Audre Lorde, Chandra Mohanty czy Uma Narayan, doprowadziła do utrwalenia hierarchicznej zależności jednych kobiet od drugich[4]. Nie istniała również wspólnota kobiet w obrębie akademii. Jak wiadomo, Simone de Beauvoir nigdy nie odpowiedziała na propozycję współpracy z Luce Irigaray, gdyż ta głosiła obrazoburcze idee akcentujące wagę różnicy płciowej[5]. Siostrzana wspólnota nie funkcjonowała ani w teorii, ani w praktyce. „Wspólny pokój” stał się przestrzenią sporów, a głoszona idea solidarności doprowadziła do jeszcze większych podziałów.
Kiedy więc czytam w exposé do niniejszego numeru „Wakatu”, że „dzisiejszym kobietom bardziej niż »własny pokój« (postulowany w 1929 roku przez Virginię Woolf jako gwarancja pisarskiej niezależności) potrzebny jest »wspólny pokój«”, to na myśl przychodzą mi pytania o praktyczny wymiar tego projektu: czy jest możliwe ustanowienie (siostrzanej) wspólnoty bez zachowania prawa do własności? Jak w takim razie pogodzić idee siostrzanej wspólnoty z etyką różnicy? Czy możliwe jest jej wskrzeszenie? Innymi słowy: czy zamieszkiwanie przestrzeni wspólnego pokoju rzeczywiście umożliwia nawiązanie dialogu? I czy, by utrzymać ton obrazoburczej prowokacji, współczesnym dyskursom feministycznym potrzebna jest idea siostrzeństwa? Z pewnością tak. Idea i założenie są jak najbardziej słuszne. Wspólny pokój mógłby stać się obiecującą przestrzenią mediacji, w której ścierają się wielorakie różnice (nie tylko płciowe, ale też rasowe, etniczne, klasowe, światopoglądowe, generacyjne, by wymienić zaledwie kilka). Jednakże warunkiem nawiązania dialogu i spotkania z innym(i), którzy/które są różni/różne, jest prawo do zachowania własnej integralności. Spotkanie z innymi wymaga podtrzymania równowagi między tym, co intymne i własne, a tym, co mogłoby być nasze wspólne. Obawiam się, że „wspólny pokój” bez „własnego pokoju” stanowi zagrożenie dla intymności i integralności każdego indywiduum; niesie ryzyko neutralizacji i negocjacji, które aż nazbyt często kończą się na destrukcyjnej negacji. Dlatego też zadanie, jakiego oczekiwałabym od dyskursów feministycznych, polegałoby nie na tym, jak ugościnnić wspólny, ale własny pokój.
Ugościnnianie: między pokojem własnym a wspólnym
W kontekście powyższych rozważań nad ideą dzielenia wspólnej przestrzeni warto przyjrzeć się projektowi zamieszkiwania, o którym pisze Luce Irigaray:
Na klasyczny dom składają się dach i system ogrzewania, kuchnia i jadalnia, jedna lub więcej sypialni, toaleta i łazienka. Można do tego dodać jeszcze garaż lub miejsce do parkowania […].
Uważam, że ten typowy sposób zamieszkiwania przestrzeni domowej, jaki opisałam powyżej, jest nieodpowiedni dla człowieka. Odpowiada on jedynie potrzebom takim jak jedzenie, spanie, wydalanie, ale nie odpowiada na potrzeby związane z naszymi pragnieniami, które definiują, a przynajmniej powinny, istotę człowieczeństwa.[6]
Należałoby zatem zapytać za Irigaray, jak możemy mieszkać razem i być dwojgiem jednocześnie? Innymi słowy: w jaki sposób mamy zamieszkiwać wspólną przestrzeń, by nie zawłaszczać jedno drugiego? Filozofka rysuje projekt przestrzeni, w której dwa różne byty, dwa podmioty mogłyby koegzystować na zasadzie obopólnego poszanowania własnych różnic:
Dom powinien stanowić ochronę dla swoich mieszkańców poprzez wygospodarowanie pokojów własnych i pokoju wspólnego. […]
Musimy również zapewnić sobie kryjówkę. Samotność nie powinna ograniczać się jedynie do przebywania w toalecie czy w łazience […]. Potrzeba również miejsca odpoczynku od bycia razem, by móc odnaleźć siebie, przywrócić sobie integralność i utrwalić własne granice, co pozwoli nam dostrzegać wzajemne potrzeby, intencje i różnice.[7]
Mówiąc inaczej: żeby idea wspólnoty mogła działać w praktyce, potrzeba własnego pokoju. Niemożliwe jest nawiązanie więzi między dwoma różnymi podmiotami, jeśli choć jeden z nich nie posiada własnego miejsca zamieszkania. Przez miejsce zamieszkania Irigaray rozumie nie tylko przestrzeń domową, ale też duchową. Integralność danego podmiotu jest więc stanem niezależności, wolności i podtrzymywania pozytywnych uczuć względem siebie. Ten nienarcystyczny rodzaj miłości do siebie jest etapem niezbędnym w umacnianiu podmiotowego współobywatelstwa. Chcę powiedzieć, że bez elementu „własności”, który nazywam za Irigaray integralnością, nie jest możliwe nawiązywanie więzi z innymi.
Nie należy jednakże poprzestać na zamieszkiwaniu „własnego pokoju”. Zamknięcie w jego czterech ścianach doprowadza bowiem do nasilenia się destrukcyjnej separacji. Wówczas każde spotkanie z innym/inną kończy się na inkorporacji jego/jej odmienności. By temu zawłaszczaniu inności zapobiec, niezbędne jest zatem otwieranie drzwi własnego pokoju i goszczenie w nim innej/innego. Etyka gościnności, której Irigaray poświęca sporo uwagi[8], nie polega na tradycyjnym goszczeniu, którego istotą było/jest podporządkowanie się zasadom panującym w domu gospodarza. Filozofka proponuje nietradycyjne ujęcie gościnności – goszczenie innego nie może nieść ryzyka podporządkowywania go/jej mojej rzeczywistości, mojej wizji świata. A zatem gościnność rozumie Irigaray jako etyczny rodzaj koegzystencji, a nie integracji kultur. Jej zdaniem gościnności potrzeba pożądania i kultury różnicy, by móc witać każdego jako innego/inną. Tym, co mnie do innego/innej zbliża, wyjaśnia Irigaray, jest jego/jej nieredukowalna różnica, czyli dystans, którego źródło stanowi nieznana mi tajemnica. Wspólnota może okazać się przestrzenią redukującą tajemnice i zagadki, które nas do siebie przyciągają. Irigaray pisze:
Mieszkanie pierwotnie oznaczało »bycie w relacji« z innym(i). Nigdy nie udało nam się osiągnąć stanu bycia-w-relacji, ponieważ mylimy go z potrzebą zamieszkiwania i dzielenia tego samego świata.[9]
Innymi słowy: iluzja zamieszkiwania tego samego świata przesłania nam widok na inne, różne od naszego, światy. Co więcej, Irigaray podkreśla, że nie zamieszkujemy jednego świata; przeciwnie, każdy byt stanowi różny od mojego świat, a to oznacza, że światów jest tyle, ile żywych istot (i nie mam tu na myśli tylko istot ludzkich). Niemożliwe jest więc goszczenie inności we wspólnej przestrzeni, albowiem takowa niesie ze sobą ryzyko neutralizacji i inkorporacji. Gościnność możliwa jest tylko wówczas, kiedy otworzymy nie wspólne światy, ale własne, intymne światki, które zamieszkujemy na co dzień. Istotą gościnności jest więc idea dzielenia nie tego, co wspólne, ale tego, co moje własne. Dopiero wówczas spotkanie z innym/inną jako innym/inną, z poszanowaniem jego/jej różnic, umożliwi wytworzenie przestrzeni mediacji, przestrzeni mikrowspólnoty, w której możliwe jest nawiązanie dialogu.
Możemy wierzyć w to – pisze Irigaray – że połączymy się dzięki temu, co wspólne, wewnątrz horyzontu logiki identyczności, podobieństw, tego samego i tego, co jest nam znane. Ale obawiam się, że ta logika nie ustanowi spotkania z innym, ale raczej je zakłóci; wówczas inny stanie się jedynie kwestią stylu osiągniętą poprzez zestaw obrazów, metafor, etc.[10]
Aby móc praktykować gościnność rozumianą jako koegzystencja z innym, każde z nas potrzebuje własnego miejsca, któremu będziemy wierne/wierni. Miejsce to nie może być równoznaczne z zamieszkiwaniem przestrzeni, do której jesteśmy przyporządkowani wedle logiki odpowiadającej naszej kulturze, ponieważ takie miejsce nie pozwala nam na respektowanie przestrzeni innego/innej, który/która przynależy do obcej nam kultury. Wówczas możemy tylko projektować miejsce w obrębie architektonicznej przestrzeni, które oferować będzie inności jedynie jej integrację. […]
Tego rodzaju gościnność nie rozwiązuje problemów powstających w wyniku mieszania się kultur, których dziś doświadczamy.[11]
Aby móc zbudować kulturę relacji i kulturę dialogu, opartą na poszanowaniu wzajemnych różnic, należy, zdaniem Irigaray, zacząć od powrotu do siebie. Kobiety, zamiast budować iluzoryczną ideę siostrzeństwa, powinny raczej zacząć od budowy własnego miniświata, własnego pokoju, który będzie przestrzenią kobiecej mikrokultury, kobiecego porządku symbolicznego, miłości (również miłości do siebie samej) i umożliwi utrzymywanie własnej integralności, nie tylko fizycznej, ale też duchowej. Owa integralność okazuje się niezbędna, albowiem bez niej niemożliwe jest wchodzenie w relacje z innymi. Integralność stanowi więc zabezpieczenie przed wchłonięciem przez monolityczną kulturę Tego Samego – jednego podmiotu, jednej prawdy, jednej wizji świata. Kultura relacji jest więc kulturą dwojga – dwóch podmiotów, które są różne. Dlatego siostrzeństwo, jakkolwiek istotne, bo kładące akcent na pozytywne relacje między kobietami, jest wciąż kulturą niepełną, bo brakuje w niej miejsca nie tylko dla mężczyzn, ale również dla wszystkich rodzajów odmienności. Nie twierdzę tym samym, że budowanie pozytywnych więzi między kobietami nie jest istotne; przeciwnie, stanowi ono nieodłączny etap w procesie kształtowania się demokratycznej przestrzeni międzypodmiotowej, w której nie byłoby już hierarchicznych zależności. Kobiety muszą walczyć o prawo do stanowienia o sobie (zwłaszcza jeśli idzie o kwestie związane z prawem reprodukcyjnym), ze szczególnym poszanowaniem innych kobiet. Uważam jednak, że współczesnym ruchom i dyskursom feministycznym potrzeba szerszej perspektywy, która obejmować będzie nie tylko kobiety. Rozpoznanie różnicy płciowej jest pierwszym krokiem, który należy wykonać, by zbudować kulturę dwojga, która nie będzie opierać się na asymilowaniu inności przez polityczną, kulturową i przestrzenną architekturę naszych światów. Nie będzie to jednakże możliwe bez ustanowienia granic własnego świata, własnego pokoju. Dopiero wówczas będziemy mogli, pisze Irigaray, zdać sobie sprawę z ograniczoności naszych horyzontów, a to sprawi, że otworzymy się na inne światy i na inne horyzonty.
By idea siostrzanej wspólnoty mogła funkcjonować w przestrzeni wspólnego pokoju, kobietom nadal potrzebny jest własny pokój, który wciąż pozostaje, co należy podkreślić, dobrem nieosiągalnym dla wielu z nich. Własny pokój, który byłby przestrzenią nie tylko niezależności ekonomicznej, ale przede wszystkim podmiotowej – przestrzenią, w której kobiety miałyby szansę na rozpoznanie, podtrzymywanie i pielęgnowanie różnic; dzięki której mogłyby budować swoją tożsamość i kulturę; i dzięki której mogłyby ustanowić kulturę relacji bez zagrożenia neutralizacją i unifikacją do jednego podmiotu, jednej prawdy i jednej wizji rzeczywistości. Własny pokój potrzebny jest więc do tego, by móc stworzyć przestrzeń wspólnoty, będącej przestrzenią spotkania i mediacji. „Ale – jak pisze Irigaray – powrót do siebie, do własnego świata jest niezbędny, pozwala bowiem na ponowne spotkanie i na ustanowienie trzeciego świata, który jest efektem spotkania dwojga z poszanowaniem ich wzajemnych niepowtarzalności”[12]. Ta niepowtarzalność innego/innej, jego/jej niezwykłość i tajemniczość jest tym, co nas przyciąga i co umożliwia nam spotkanie w przestrzeni własnego pokoju. Intymność, jaka nawiązuje się w spotkaniu między dwojgiem, uniemożliwia redukcję jednego do drugiego. Zamieszkiwanie wyłącznie wspólnego pokoju stanowi przeszkodę w podtrzymywaniu intymności spotkania, bez której niemożliwe jest bycie-w-relacji i nawiązanie dialogu. Natomiast tym, co umożliwia owo spotkanie dwóch różnych światów, jest cisza, która, jak powiada Irigaray, staje się pierwszym słowem dialogu. Cisza między dwojgiem ustanawia więź i nie pozwala na zagłuszenie jednych słów przez drugie, podczas gdy wielogłosowość wspólnego pokoju stwarza ryzyko uciszenia lub przymus milczenia.
Odwzajemnienie: między braćmi a siostrami
Różnica, zdaniem Irigaray, jest tym, co pozwala nam na otwarcie naszych horyzontów „własnego pokoju”; różnica, która otwiera nas na transcendencję innej/innego, bez ustanowienia relacji podmiotowo-przedmiotowych. Gościnność, o jakiej pisze Irigaray, a której esencją jest spotkanie dwojga, nie dotyczy wyłącznie kobiet i mężczyzn, ale wszystkich grup społecznych, wszystkich mniejszości, rodzin, plemion różniących się geograficznie, religijnie, rasowo, generacyjnie czy ekonomicznie. To „pielęgnowanie różnicy między ludźmi, między braćmi i siostrami, które zamieszkują naszą planetę, jest pielęgnowaniem tego, co dzielimy wspólnie”[13]. I to współ-dzielenie różnic składających się na nasze mikroświaty stanowi istotę gościnności, której clou tkwić będzie w potencjalnej wzajemności. Spotkanie z innym/inną niesie ze sobą nie tyle obietnicę odwzajemnienia, wynikającą z narzuconego przez kulturowe konwencje obowiązku, ile wzajemność bycia-w-relacji.
Chciałabym, aby współczesne ruchy i dyskursy feministyczne stawiały na tego typu gościnność i wzajemność, która umożliwi akcentowanie tego, co pozytywne. By niekoniecznie skupiały wokół siebie to, co negatywne i co należy poddawać nieustannej kontestacji. Budowanie nowego, lepszego świata powinno wspierać się na działaniach pozytywnych, na tworzeniu wizji przyszłości. Pozostawanie w pozycji krytycznej może przerodzić się w bezproduktywną inercję, dlatego ważne jest przejście od pozycji krytycznej do pozycji twórczego transformowania. Gościnność jest więc pierwszym krokiem, który należy wykonać, ponieważ wierzę, że feministyczna walka zaczyna się między dwojgiem. „Ugościnnienie” własnego pokoju byłoby więc tym, co, zdaniem Irigaray, pozwala na spotkanie i nawiązanie więzi. Spotkanie z innym/inną na granicy naszych dwóch światów doprowadza do konwersji naszych nawyków myślenia i przyzwyczajeń. Do własnych światów wracamy odmienione i odmienieni – wzbogacone i wzbogaceni o perspektywę wykraczającą poza nasze horyzonty myślowe. Ugościnnijmy więc nasze własne pokoje i zapraszajmy siebie nawzajem – nasze minispotkania są właśnie tym, co składa się na istotę „wspólnego pokoju”.
[1] V. Woolf, Własny pokój, przeł. A. Graff, Warszawa 1997, s. 41.
[2] R. Braidotti, Podmioty nomadyczne. Ucieleśnienie i różnica seksualna w feminizmie współczesnym, przeł. A. Derra, Warszawa 2009, s. 179.
[3] Por. L. Irigaray, Equal to Whom?, „Differences” 1989, nr 2, s. 59–76.
[4] Por. A. Mrozik, „Siostrzeństwo nas wyzwoli?”, w: tejże, Akuszerki transformacji. Kobiety, literatura i władza w Polsce po 1989 roku, Warszawa 2012, s. 235–241.
[5] Historię tę przytacza Irigaray w swojej książce Je, Tu, Nous: Toward a Culture of Difference, trans. A. Martin, New York and London 1993, s. 9–12.
[6] L. Irigaray, How Can We Live Together in a Lasting Way?, w: tejże: Key Writings, New York 2004, s. 123.
[7] Tamże, s. 125.
[8] Por. L. Irigaray, Sharing the World, New York 2008; Toward Mutual Hospitality, w: The Conditions of Hospitality: Ethics, Politics, and Aesthetics on the Threshold of the Possible, red. T. Calvies, New York 2013.
[9] L. Irigaray, Being-Two in Architectural Perspective, w: Conversations with S. Pluháček and H. Bostic, J. Still, M. Stone, A. Wheeler, G. Howie, M. R. Miles and L. M. Harrington, H. A. Fielding, E. Grosz, M. Worton, B. H. Midttun, London and New York 2008, s. 55.
[10] L. Irigaray, Introduction, w: tejże, Key Writings…, s. 7.
[11] L. Irigaray, Toward Mutual Hospitality…, s. 43–44.
[12] L. Irigaray, Sexuate Identities as Global Beings Questioning Western Logic, w: Conversations…, s. 128.
[13] L. Irigaray, Toward Mutual Hospitality…, s. 54.
Katarzyna Szopa
Katarzyna Szopa — pracuje w Instytucie Nauk o Literaturze Polskiej UŚ w Katowicach. Zajmuje się współczesnymi teoriami feministycznymi, a zwłaszcza filozofią Luce Irigaray. Pracę doktorską poświęconą nowemu materializmowi w myśli Irigaray napisała pod kierunkiem prof. dr hab. Krystyny Kłosińskiej. Uczestniczyła w seminariach prowadzonych przez Luce Irigaray, Rosi Braidotti i Simona Critchley’a. Publikowała m.in. w „Czasie Kultury”, w „Praktyce Teoretycznej", w "Śląskich Studiach Polonistycznych" i w „FA-arcie”. Mieszka w Rybniku.
Zobacz inne teksty autora: Katarzyna Szopa
Szkice krytyczne
Z tej samej kategorii: