Gówno. Gówno kapie małymi, brązowymi kroplami z kranu w kuchennym zlewie. Kapie, kapie i kapie, aż krople zmieniają się w cienki strumyk, a cienki strumyk w szeroką, bulgoczącą strugę. Gówno zatyka odpływ, unosi w górę pokryte zaciekami talerze i butwiejące gąbki, w końcu wylewa się na zewnątrz, ściekając po szafce. Gówno wypływa spod pralki i lodówki. Obie wyglądają, jakby nie mogły strawić wypełniających je rzeczy i teraz wydalały je w postaci rzadkiej sraczki. Chociaż to mieszkanie na najwyższym, czwartym piętrze i nie ma wyżej żadnych sąsiadów, którym mogłyby pęknąć rury, to kolejne plamy gówna wykwitają na suficie. Z tych plam zaczyna sączyć się coraz więcej gówna, aż w końcu wszystkie meble i sprzęty – komputery stacjonarne i laptopy, komody i łóżka, tostery i suszarki do włosów, lustra i krzesła – zalewa cuchnąca, spieniona i żrąca rzeka.
Ból karku, ból głowy, piasek w gardle, żwir pod powiekami. Przebudzenie jak nagły skurcz mięśni. Otula mnie duszna ciemność, a ja sięgam po omacku pod łóżko, tam, gdzie zazwyczaj kładę przed snem komórkę. Ekranik płonie na błękitno, na błękicie wyryte są czarne cyfry: 3:05. Prawie rano.
Zwlekam się z wyra i idę sprawdzić, czy z mieszkaniem jest wszystko w porządku. Przedpokój, pokój rodziców, pokój brata, łazienka, kuchnia. Jest brudno, dywany są nieodkurzone, na meblach zalega gruba warstwa kurzu, a w zlewie rzeczywiście piętrzą się nieumyte naczynia i zgniłe gąbki, ale nie ma tu żadnych apokaliptycznych potoków gówna. W powietrzu unosi się nieokreślony, nieprzyjemny zapach, ale to z pewnością nie smród szamba.
To kiedyś było naprawdę fajne mieszkanie. Fajne, bo trzypokojowe, fajne, bo położone na nowobogackim osiedlu na peryferiach Szczecina, fajne, bo systematycznie wypełniane przez moich rodziców górami sprzętów, książek, mebli i ozdób. Wszystko się jednak kończy. Przyszedł pisany dużą literą kryzys, przyszły zwolnienia i cięcia budżetowe, przyszła konieczność brania i spłacania kredytów. Mieszkanie powoli pustoszało. Ojciec wyjechał trochę przed nadejściem problemów finansowych. Rozwiódł się, poślubił nową kobietę i osiedlił jak najdalej od nas, na wsi pod Krakowem. Matka wyjechała za chlebem. Najpierw sprzątała hotele w Norwegii, potem opiekowała się staruchami w Niemczech, a jeszcze potem pracowała przy taśmie w fabryce w Holandii. Starszy brat wyjechał w czasie studiów na stypendium do USA i nigdy nie wrócił na stałe. Nie mogąc zostać w kraju Wujka Sama i nie chcąc po dwóch latach spędzonych w amerykańskim raju wracać do polskiego piekła, zdecydował się na posadę kucharza w Niemczech. Ja też wyjechałem – do Wielkiej Brytanii, tuż po studiach kulturoznawczych, chcąc wyszlifować mój angielski i zarobić trochę pieniędzy, aby było co przejadać podczas poszukiwania uczciwego zawodu w Polsce. Wyjechałem, a potem wróciłem. Siedzę teraz na dupie, tracę zarobiony hajs i próbuję jakoś się ustawić, zazębić z poruszającymi życiem w tym kraju trybami. Idzie mi to jak po grudzie.
Opiekuję się ponadto mieszkaniem. Matka podczas rozmów na Skypie ciągle mi powtarza: „Masz nie zrobić tam chlewu ani meliny, masz dbać o nasz dom, bo to wciąż jest nasz dom, nieważne, że nas tam nie ma, że mnie tam nie ma, odkuję się i wrócę, a kiedy to zrobię, chcę zastać na miejscu wszystko po staremu”. Opiekuję się mieszkaniem, ale wymyka mi się ono z rąk. Farba się łuszczy, sprzęty padają jeden po drugim, po kubkach zostają na blatach brzydkie kręgi. Kosz na śmieci błyskawicznie wypełnia się papierkami, okna już tydzień po umyciu pokrywa znowu kożuch brudu, talerze i szklanki tłuką się przy byle stuknięciu. Do tego coś poszło w rurach – za każdym razem, kiedy biorę prysznic, zalewam sąsiadów. Hydraulik powiedział, że trzeba będzie rozkuć cały brodzik i że będzie kosztowało to wiele pieniędzy. Nie chcę nic rozkuwać i za nic płacić, więc myję się raz na kilka dni w misce z ciepłą wodą.
Stoję na środku kuchni. Siadam na krześle, ukrywam twarz w dłoniach, przeczesuję palcami tłuste włosy i wymacuję na skórze głowy liczne grudki łupieżu. Pod czaszką pulsuje ból, zupełnie jakby mózg był wypełniającą zęba, pożeraną przez próchnicę miazgą. Wiem, że już dzisiaj nie zasnę. Podnoszę się ciężko, robię sobie kawy, zabieram z powieszonej w przedpokoju kurtki fajki i idę na balkon zapalić.
Przed balkonem rozciąga się taki oto widok: plac zabaw i piaskownica, pojedyncze drzewa i górka, za górką jest parking, są też garaże, dalej znajduje się połać wydeptanej ziemi, nad którą unoszą się kłęby dymu i z której w pewnym momencie wyrasta mur. Mur jest gigantyczny, szary i kostropaty. Popękany i brudny tynk pokrywają różnokolorowe i oczojebne napisy i rysunki. Są wśród nich głównie bluzgi i szubienice, na których dyndają odwrócone pięcioramienne gwiazdy lub gwiazdy Dawida. Na szczycie wznoszą się czarne działa. Wszystkie celują w stronę położonego po drugiej stronie muru Osiedla. Cisza wierci dziurę w głowie, bo wiadomo, że jest ona tylko krótką przerwą między kolejnymi wystrzałami.
Nieprawda. Przed balkonem rozciąga się taki oto widok: plac zabaw i piaskownica, pojedyncze drzewa i górka, za górką jest parking, jest droga, są też garaże, a dalej wznosi się czarny masyw puszczy. Pośród drzew pomrukuje ciemność, młodzież pije i pierdoli się, robaki pełzają pomiędzy rozbitymi butelkami i gnijącymi liśćmi. Puszczę przecina autostrada, która prowadzi do Niemiec. To właśnie nią odjechał mój brat tuż po tym, jak wrócił na tydzień z USA, aby zabrać kilka rzeczy i pożegnać się z rodziną. Nawet teraz nieprzerwanie przemierzają ją kolejne polskie samochody. Stojąc na balkonie, słyszę monotonny szum opon.
Przede mną znajduje się puszcza, a z tyłu ciągnie się moje własne osiedle. Położone jest na górce, a jego centralny punkt stanowi przecinająca je droga. Droga wychodzi z miasta i zakręca przy kościele, będącym punktem granicznym osiedla. Wznosi się do góry, po obu jej stronach stoją pojedyncze bloki i drzewa. Dociera w końcu do pętli autobusowej. To centrum osiedla, miejsce pożegnań, powitań i handlu – znajdują się tu: postój taksówek, kilka przystanków, dwa kioski, a także rząd sklepów z Biedronką na czele, wypełnioną promocjami dla proletariatu, stanowiskami pracy dla proletariatu i nieprzyjemnym, elektrycznym chłodem. Dalej droga wznosi się gwałtownie do góry, a po jej bokach rozlewa się jeszcze więcej betonu: bloki mieszkalne, sklepiki, dwie pizzerie, jedno przedszkole i kolejny kościół. Bywałem w tych miejscach wielokrotnie, odwiedzałem kolegów w ich domach, sypiałem z dziewczynami w ich sypialniach, robiłem zakupy, uczyłem się, a nawet modliłem i klęczałem, zanim odpowiednie lektury i doświadczenia nie wybiły mi modlitwy i klęczenia z głowy. Wreszcie droga dociera do szkoły podstawowej i gimnazjum. Obok stoi wielki srebrny krzyż. Coś upamiętnia, może jakiś wypadek samochodowy, bo tuż za nim droga znowu zakręca i to ostro. Zakręca i obiega mój blok, oddzielając od siebie garaże i parking, plac zabaw i puszczę. Potem pikuje w dół, okrążając osiedle i wracając do miasta.
Tutaj, naprzeciwko mojego balkonu, stało jednak drugie osiedle. Było kiedyś częścią naszego osiedla, ale pewnego dnia wyrósł wokół niego mur: szary, kostropaty, pokryty różnokolorowymi bohomazami, zwieńczony działami. Znajdujące się po drugiej stronie bloki przestały wtedy należeć do naszego osiedla – zmieniły się w bezimienne Osiedle. Nie wiem, czemu wzniesiono tamten mur. Może mieszkańcy odizolowanej części mieli jakieś niewyobrażalne długi i jedynym sposobem na wymierzenie im odpowiedniej kary było uwięzienie ich. Może to nie chodziło o długi, ale o jakąś znacznie większą zbrodnię, na przykład zbiorowy lincz i gwałt. Może wszystkiemu winna była straszliwa choroba i mur postawiono, chcąc odgrodzić zakażonych od reszty świata i zapobiec globalnej epidemii. Wiem tylko tyle, że do tej swoistej schizmy doszło, kiedy miałem około ośmiu lat, i że helikoptery raz na tydzień zrzucały uwięzionym ludziom paczki z jedzeniem.
Rodzice nic o tym nie mówili, ale w szkole wiele na ten temat dyskutowano. Nawet z najwyższych pięter widzieliśmy jedynie czubki tamtejszych bloków, więc mogliśmy tylko snuć domysły, rozpuszczać plotki i tworzyć legendy. Miała tam znajdować się kolonia karna dla największych schwarzcharakterów: od Buki, przez Dartha Vadera, po Saurona. Podobno zsyłano tam pedałów, Żydów i świadków Jehowy. Mówiono, że działają tam ekskluzywne burdele, do których przekradali się kanałami nasi ojcowie. Dorastaliśmy i wymyślaliśmy coraz nowe wersje tej samej historii, aż w końcu temat się wyczerpał. Przestaliśmy rozmawiać. Żyliśmy sobie dalej, a nad horyzontem wznosiło się Osiedle, prawie niewidoczne i rzadko odczuwalne, jak swędząca raz na jakiś czas fantomowa kończyna.
A potem Osiedle zburzono. Miałem wtedy chyba jedenaście lat. Nikt niczego nie zapowiadał, nie było znaków na niebie, ziemi i rozwieszanych po klatkach ogłoszeniach. Po prostu pewnego wieczoru rodzice kazali nam zasłonić okna i wcześniej iść spać. Zrobiłem to, zrobiliśmy to wszyscy, a potem ze strony muru rozległy się huki wybuchów i wystrzałów. Na zmianę nakrywałem głowę poduszką i patrzyłem na przesączającą się przez żaluzje rumianą, radioaktywną łunę, drżałem ze strachu i czułem podniecenie jak w sylwestrową noc. O świcie ucichła strzelanina i zgasł pożar. Kiedy, tak jak co dzień, wyszedłem do szkoły, nad popękanym i osmalonym murem wznosiły się czarne słupy dymu.
Miesiąc później zniknął też mur. Tuż za nim znajdował się las. Nie wiem, jakim cudem wyrósł tak szybko, ale pewną podpowiedź mógł stanowić wygląd drzew – były pokraczne, krzywe, bulwiaste, zupełnie, jakby korzeniami sięgały zakopanych głęboko w ziemi beczek z toksycznymi odpadami. Z czasem wyrosło ich więcej, tak wiele, że las połączył się z pobliską puszczą. Pośród wijących się wszędzie konarów i zarośli zniknął ślad po Osiedlu. Nikt już o nim nie mówi, nikt go nie pamięta. Czy istniało? Pewnie nie. Być może widziałem je w jakimś filmie, którego nie powinienem oglądać i który zrył mi banię tak mocno, że nawiedzał mnie w snach jeszcze przez pewien czas. Prawdopodobnie regularny koszmar zmienił się w fałszywe wspomnienie.
Palę papierosa, piję kawę i patrzę na miejsce, gdzie nigdy nie było żadnego Osiedla. Nikotyna i kofeina wypełniają mnie gorącą magmą, pobudzają i drażnią. Ból głowy nasila się, ale jestem za to znacznie bardziej trzeźwy. Sen już nie zmiękcza zmysłów, kontury są ostre, świat stoi przede mną pewny i wyraźny. Zegar pokazuje 3:21.
Na placu zabaw ktoś jest. Zagęszczenie ciemności okazuje się być człowiekiem. Wytężam wzrok: czarne spodnie, czarna kurtka, czarny kaptur i plama czerni zamiast twarzy; tylko zamki błyskawiczne połyskują srebrno. Nagle czuję to dziwne sprzężenie zwrotne – patrzę na kogoś i wiem, że ten ktoś też patrzy na mnie.
Postać stoi w rozkroku. Nagle wyciąga rękę do przodu i wskazuje palcem w moją stronę, potem zgina ją i przesuwa palcem po gardle w uniwersalnym geście groźby. Odwraca się i zaczyna biec. Kieruje się na tyły bloku – tam, gdzie są wejścia na klatki schodowe, tam, skąd może dostać się do mojego mieszkania.
Uciekam z balkonu, zostawiwszy na nim niedopitą kawę i peta dogasającego w popielniczce. Wokół mnie zamykają się ciemności wypełniające pokój rodziców. Coś wije się w moim żołądku, coś zimnego i oślizgłego, coś, co przypomina rzucające się między ścianami wiadra węgorze. Boję się. Myślę o Łukaszu. Dlaczego myślę o Łukaszu?
Łukasz – poszarzała, szczurza twarz i ciemne, dziwnie poważne oczy. Łukasz – chudy, wysoki i zgarbiony. Łukasz – noszący jaskrawe dresy i wiecznie pachnący czymś stęchłym, jakby mieszkał na strychu. Z Łukaszem chodziłem do klasy już od zerówki, ale zakumplowaliśmy się dopiero dwa lata później. To była dość oczywista decyzja: ja trzymałem się na uboczu, on trzymał się na uboczu, w końcu zaczęliśmy trzymać się na tym cholernym uboczu razem.
Tak jak wszystkie wyalienowane dzieci na świecie byliśmy słabi z wuefu i lubiliśmy fantastykę. Ja – młodzieżowe horrory, które wypożyczałem z osiedlowej biblioteki: serie „Szkoła przy cmentarzu”, „Ulica strachu” i „Krąg ciemności”; próbowałem poczytywać też trochę Stephena Kinga i Deana Koontza, ale matka zawsze opierdalała mnie, kiedy tylko nakryła z którymś z tych autorów w ręku. Łukasza kręciła Japonia: pokazywane na Polonii 1 anime i sporadycznie wydawane w Polsce mangi. Rozmawialiśmy o tym wszystkim cały czas. Na lekcjach i na przerwach. Po ostatnim dzwonku jeszcze długo staliśmy przed szkołą i dyskutowaliśmy o najnowszym odcinku Generała Daimosa lub najlepszym sposobie na zabicie wampira. Rysowaliśmy komiksy i urządzaliśmy przebieranki z okazji Halloween. Klasyka: para wyjadających sobie z dzióbków nerdów.
Łączyły nas zainteresowania, dzieliła za to ekonomia. Moim starym wiodło się wtedy dobrze, za to starzy Łukasza ledwo przędli na długie lata przed tym, jak do tłustych dup Polaków dobrał się kryzys. Oboje wyglądali jak menele. Matka miała figurę spychacza i twarz buldoga – z tą figurą i z tą twarzą krajała w lokalnym mięsnym szynki, polędwice, pieczenie i kaszankę. Ojciec był bardzo podobny do Łukasza – tyczkowaty i gryzoniowaty, tylko że starszy i bardziej przepity. Dzięki rencie inwalidzkiej mógł cały dzień grzać tanie browary i hipnotyzować się telewizją. Żadnej większej patologii: po prostu razem gnuśnieli, razem zaciskali pasa, razem nie mieli żadnej przyszłości. To byli tak naprawdę prości i sympatyczni ludzie – tak jak prosty i sympatyczny był Łukasz.
Trudno powiedzieć, jak ten biedny chłopak tak naprawdę czuł się w naszym wtedy jeszcze zajebistym mieszkaniu. Nie wiem, czy te wszystkie „łał” i „ekstra”, które rzucał na widok wielkiego telewizora, nowego wideo lub sprowadzonej z USA konsoli, były podszyte zawiścią. Raczej nie. Brzmiały jak okrzyki dzieciaka, który pierwszy raz przyjechał do Hansa Parku. Budziły we mnie poczucie wstydu. Czułem się przy Łukaszu jak nalany i zblazowany goguś. Na zmianę miałem ochotę wyciągnąć go z powrotem na dwór lub oddać mu te wszystkie sprzęty. Chcąc uspokoić sumienie, regularnie pożyczałem mu książki, komiksy i zabawki.
Chociaż sam miał niewiele, starał się nie pozostawać mi dłużny – jak tylko dobra ciotka lub bogaty kuzyn podrzucili mu nowy bajer, prawie od razu mi go przynosił. Pewnego dnia przytargał do szkoły wypchaną czymś reklamówkę. W środku był raj: kilkanaście numerów „Kawaii”, krzykliwie kolorowego pisemka o japońskich kreskówkach, i Neon Genesis Evangelion, dziwaczna manga o poharatanych życiem dzieciakach, które w mechach, czyli wielkich robotach, stawiają czoła zstępującym z nieba, potwornym Aniołom.
Przeczytałem to wszystko z wypiekami na twarzy i zimnym dreszczem wspinającym się po kręgosłupie. Przeczytałem, a potem zabrałem z powrotem do szkoły, aby oddać Łukaszowi. Łukasza jednak tam nie było. Plotka szybko poszła po klasie: jego starzy mieli tak wielkie problemy finansowe, że całą rodzinę przeniesiono na Osiedle. Coś było na rzeczy, bo nauczycielki nawet nie wyczytywały jego nazwiska podczas sprawdzania listy obecności. Łukasz zniknął, została za to torba z japońskimi skarbami. W pierwszym odruchu ucieszyłem się, że dostałem gazety i komiksy w spadku, ale potem zrobiło mi się wstyd tej radości, więc zabrałem cały majdan i wyrzuciłem go na śmietnik – przecież nie jestem złodziejem. Godzinę później dotarło do mnie, jak idiotyczne to było, więc z powrotem pobiegłem na śmietnik, jednak nie znalazłem tam torby. Przez pewien czas chciałem myśleć, że to Łukasz ją zabrał – może dostał przepustkę lub coś w tym stylu. Później już nic nie myślałem. Po prostu zapomniałem o Łukaszu. Zapomniałem?
Stoję w mroku i wsłuchuję się we własny strach. Kiedy zaczyna opadać, kiedy moje mieszkanie z powrotem staje się moim mieszkaniem, nagle słyszę potężny huk. Kurczę się w sobie, truchleję, nadstawiam uszu i wytężam wzrok: co? gdzie? Znowu huk. To drzwi, ktoś z całej siły wali w drzwi. Wraca przerażenie. Moje serce tłucze o żebra, jelita zwijają się w supeł, a gówno napiera na zwieracz.
Podkradam się do drzwi – tak samo, jak mamy w zwyczaju podkradać się, kiedy dzwoni ktoś niezapowiedziany, a my nie wiemy, czy to ulotkowicz, świadek Jehowy czy komornik. Wstrzymując oddech, powolutku podnoszę wizjer i patrzę przez niego. Ciemność wlewa mi się do oka.
Nic nie widzę. Widzę kontury i cienie. Widzę schody i poręcz. Widzę opartą o poręcz postać. Czarna kurtka, czarny kaptur, czerń zamiast twarzy. To ta sama osoba, która stała naprzeciwko balkonu, ta sama, która na mój widok przeciągnęła palcem po szyi. Czy to Łukasz?
Łukasz bierze zamach i wali pięścią w wizjer, w moje przyciśnięte do wizjera oko. Odskakuję, czując, jak łza ścieka mi po policzku. Nadchodzą kolejne ciosy. Pracują jak taran, jak młot pneumatyczny, równie wściekle, co systematycznie. Drzwi drżą, trzeszczą, falują i pękają, a w powietrzu unosi się pył.
Łukasz, kumplu, nigdy cię nie zapomniałem. Przez długie lata nie spotkałem drugiego tak dobrego kompana – chyba dopiero na studiach, bo tam znalazłem się w otoczeniu ludzi, którzy, tak jak ja, tak jak ty, mogli cały czas gadać tylko o filmach, książkach i komiksach. Przez długie dni, aż do zniszczenia Osiedla, patrzyłem na wznoszący się przed moim blokiem mur, myśląc o tym, co teraz robisz, co czytasz, co oglądasz, czy w ogóle masz co czytać i oglądać. W pewnym momencie zacząłem się trochę wstydzić tej tęsknoty, bo uświadomiłem sobie, że zachowuję się jak zakochany kundel, jak – nie przymierzając – zwykły pedał. Ale wciąż czułem żal.
Pewnego dnia zebrałem się w sobie i postanowiłem podejść pod mur Osiedla, aby sprawdzić, czy coś przez niego słychać, czy są w nim dziury, przez które można coś zobaczyć. Doszedłem do garaży i stanąłem tuż przy granicy, za którą zaczynała się połać wydeptanej ziemi. Mur był ciemny i potężny, działa pozostawały odwrócone i nieruchome, ale wydawały się czujne, gotowe zareagować na najmniejsze moje drgnięcie. Wyobrażałem sobie, że zaczynam biec, że rozpościeram ramiona i głośno krzyczę, że wiatr wyje mi w uszach, a serie z dział orzą wokół mnie ziemię, że jestem już prawie przy murze, jednak nagle celny strzał rozwala mi głowę jak arbuza, a ja, niesiony jeszcze pędem, lecę do przodu i zastygam u podnóża muru. Wyobrażałem sobie, że przez nikogo nieostrzeliwany docieram do muru, że lgnę do niego, a potem dostrzegam drabinkę, po której wspinam się bardzo długo, że dotarłszy na sam szczyt, nie widzę wcale żadnej kolonii karnej czy piekła, że stoję na krawędzi muru, a przede mną rozpościera się wypełniona gwiazdami nicość. Wyobrażałem sobie to wszystko, aż zobaczył mnie tam starszy brat, który chodził wtedy za garaże, aby palić z kolegami trawę i papierosy. Opierdolił mnie, przyprowadził do domu i nakablował rodzicom. Ci opierdolili mnie jeszcze bardziej. „Zgłupiałeś? Nie po to cię wychowujemy, dbamy o ciebie i na ciebie łożymy, żebyś dał się zabić” – krzyczał ojciec. „Synuś, synuś, przecież oni mogli cię zaaresztować lub wysłać za mur, a wtedy nie skończyłbyś szkoły, nie poszedłbyś na studia i nie miałbyś fajnego życia” – chlipała matka.
Kiedy przyszła noc zagłady Osiedla, przypilnowali, żebym został w pokoju. Zostałem. Trzymałem poduszkę na głowie, starając się nie myśleć o zewnętrznym świecie. Wytrzymałem tak do rana. Nieprawda.
Po cichu ubrałem się i wymknąłem ze swojego pokoju. U rodziców było zgaszone światło, u brata też, pewnie wszyscy już spali. Wyszedłem na klatkę, opuściłem blok, dotarłem wreszcie do garaży. Nad Osiedlem wznosiła się łuna, powietrze rozdzierał chór wrzasków, krzyków i wystrzałów. Działa pruły w noc. Nie było szansy, żeby ktoś mnie teraz zobaczył, zaaresztował lub postrzelił. Pochyliłem się i zacząłem biec w stronę muru. Dopadłem do niego i, tak jak w mojej wizji, przylgnąłem do chłodnej powierzchni, dysząc jak niedoszły topielec. Zacząłem ostrożnie przesuwać się wzdłuż jego krawędzi. Nie natrafiłem na żadną drabinkę, ale w końcu znalazłem dziurę wybitą prawdopodobnie przez wybuch. Przecisnąłem się przez nią na teren Osiedla.
Wszedłem w ogień, dym i krzyk. W świat, który kruszył się, topniał i prosił o pomoc. Z okien i klatek schodowych większości bloków ziały płomienie, pęknięcia w betonie systematycznie się powiększały, latarnie były połamane niczym dotknięte przez wichurę drzewa, z żywopłotów zostały tylko czarne szkielety, poprzewracane samochody płonęły, chodniki pozrywano, w ziemi ziały przepastne czarne dziury. Nie byłem w stanie odgadnąć, jak wyglądała codzienna egzystencja na Osiedlu, czy jego mieszkańcy żyli po staremu, czy zmienili się w jaskiniowców i barbarzyńców, bo teraz wszystko pochłaniał rozpalony do białości chaos. Pośród tego bajzlu krążyli ludzie w czarnych strojach i kominiarkach – czy byli wśród nich moi sąsiedzi, rodzice kolegów z klasy lub nauczyciele? – którzy trzymali karabiny, pałki, noże, a nawet siekiery i piły łańcuchowe. Strzelali w stronę bloków, rozbijali witryny sklepów, ścinali płonące drzewa, przewracali śmietniki, rozdeptywali biegające wszędzie psy i koty. Zabijali też ludzi. Nie widziałem wielu mieszkańców Osiedla, ale jeśli któryś z nich, osmalony i zakrwawiony, wybiegł z płonącego domu, był z powrotem wpychany w płomienie lub przewracany i dobijany. Zobaczyłem w pewnym momencie, że jedna dziewczyna – dziewczyna, którą chyba kojarzyłem z ulicy – została obdarta z ubrania i rzucona nie ziemię, a jeden z ludzi w czerni zdjął spodnie i się na niej położył. Nie chciałem dopuścić do siebie świadomości tego, co się tam działo, dopuścił ją jednak mój fiut, który nagle boleśnie stwardniał.
Nie, inaczej. Kiedy wszedłem na teren Osiedla, rzeź była prawie skończona. Ogień wciąż płonął, ludzie wciąż krzyczeli, ale wszystko już powoli dogasało, milkło i czerniało. Nie było żadnych ludzi w kominiarkach, bo Osiedle dogorywało i nikt nie musiał go siłą dobijać. W poszukiwaniu Łukasza krążyłem pośród widmowych ulic i zdewastowanych domów. Donkiszoteria – przecież nie wiedziałem, gdzie go ulokowano po przeniesieniu za mur, do tego istniały nikłe szanse, że przeżył holokaust. Nie znalazłem go. Znalazłem za to ślad po nim: stopioną reklamówkę i wirujące na wietrze, na wpół spopielone szczątki gazet i japońskich komiksów. A więc zabrał je wszystkie, zabrał i cieszył się nimi przez chwilę, zanim pochłonęło go piekło. Bzdura.
Znalazłem go. W szkielecie jednego z budynków, w mieszkaniu, które zmieniło się w pokrytą sadzą jaskinię. W otoczeniu trzech postaci w kominiarkach. Nagiego. Nie raz widziałem go w szatni bez koszulki, wiedziałem, jaki był strasznie chudy, ale to, jak prezentował się wtedy, to już nie była chudość niedożywionego dziecka, tylko chudość kogoś na granicy śmierci głodowej. Nie miał na sobie nawet grama tłuszczu, a pożółkła skóra mocno opinała dobrze widoczne kości i organy wewnętrzne. Po tych kościach i po tych organach kopali go ludzie w kominiarkach. Wił się, kurczył i rozprostowywał jak robak wbity na haczyk. Jęczał, charczał, pluł białymi zębami i czarną krwią. W końcu jeden z oprawców usiadł na nim okrakiem, najpierw wbił mu palce głęboko w oczy, aż coś głośno w nich strzeliło, a potem zacisnął mu dłonie na szyi. Łukasz wierzgał przez chwilę nogami, a jego kutas, pozbawiony wianuszka owłosienia łonowego, kiwał się między jednym udem a drugim, ale ostatecznie całe jego ciało znieruchomiało. Umarł.
To nie do końca tak. Owszem, znalazłem Łukasza w zrujnowanym bloku. Tak, był nagi i bity. Nie maltretowali go jednak ludzie w kominiarkach, tylko moi rodzice i brat. Mieli na sobie czarne uniformy, ale twarze pozostawili odsłonięte – były blade i nieruchome, przypominały odlewy lub maski replikantów, których ktoś stworzył na podobieństwo moich bliskich. Brat i ojciec kopali Łukasza, a matka trzymała go na muszce pistoletu – śmieszny i żałosny gest, zupełnie jakby ten zmaltretowany chłopak był w stanie zrobić coś poza powolnym umieraniem. W końcu ojciec usiadł na nim okrakiem, najpierw wbił mu palce głęboko w oczy, aż coś głośno w nich strzeliło, a potem zacisnął mu dłonie na szyi.
Łukasz siedzi na mnie i zaciska mi dłonie na szyi. Dłonie są szorstkie, zimne i twarde jak kamień. Z głowy zsunął mu się kaptur i widzę, że czas obszedł się z nim po skurwysyńsku. Biały jak ściana, śmierdzący jak trup, ma twarz zaciśniętą w grymasie hodowanej przez lata nienawiści. Z łysej czaszki biegnie zaokrąglona blizna, która kończy się dopiero pod nosem. W kącikach ust ma zajady, wargi są tak wysuszone i popękane, że wyglądają, jakby ktoś je okleił trocinami. Jeśli w dzieciństwie przypominał trochę szczura, to teraz rysy jego twarzy tak się wyostrzyły, że utraciły jakikolwiek związek z rasą ludzką. Jeśli kiedyś jego oczy były bardzo ciemne, to teraz są po prostu czarnymi dziurami.
Jakimś cudem udaje mi się strącić go z siebie. Kaszląc, zrywam się na nogi i czuję nagle potężną falę smrodu. Wiem, co się stało. Mój sen się spełnił: mieszkanie zalało gówno. Gówno kapie z sufitu, gówno bulgocze w łazience, kiblu i kuchni, gówno wypełnia powietrze słodkim, mdlącym zapachem.
Teraz w moim mieszkaniu rządzi Łukasz. Spełnił swoje młodzieńcze marzenie: wdarł się do mojego domu, zajął go i zbezcześcił. To już nie moje mieszkanie. Muszę stąd uciekać.
W samych klapkach, koszuli i bokserkach wybiegam na klatkę schodową. Potykam się i przewracam w mroku, wreszcie docieram na sam dół. Wychodzę na zewnątrz, prosto w noc, i w tym momencie dociera do mnie, że popełniłem błąd. Równie dobrze mogłem zostać w mieszkaniu. Nie mam gdzie uciec. Moje osiedle nie jest już moim osiedlem.
Stoję w progu klatki schodowej i widzę, że na dobrze znaną mi okolicę nakłada się obraz ukrytego niegdyś za murem, a potem zburzonego Osiedla. Wszystko migocze i pulsuje. Czyste i pomalowane ściany na kilka sekund stają się szare i pokryte mchem, w miejsce samochodów pojawiają się ich wraki, chodniki pękają, aby po chwili znów być całe. Zmiany postępują. Żywopłoty i śmietniki rodzą wyleniałe i plujące jadem koty, w oknach, jak na wielkich kineskopach, wyświetlają się sceny mordów i gwałtów, a nad tym wszystkim wirują wściekle chmury, zupełnie jakby Bóg mieszał w niebie palcem. Z wybuchających pod chodnikami rur tryskają fontanny krwi, która potem spada na ziemię w postaci czerwonego deszczu, aby spływać w dół chodnikami i ulicami. Bloki topnieją jak kostki masła, beton ścieka z nich szarymi łzami, odsłaniając wnętrza mieszkań, z których stopniowo wysypują się sprzęty i meble. Wygląda to, jakby moje osiedle było organizmem przegrywającym walkę z obcym wirusem.
Biegnę przed siebie, bo tylko to mi teraz zostało: biec i mieć nadzieję, że ten koszmar wreszcie się skończy. Opuszczam moją ulicę i docieram do drogi – do punktu, w którym znajdują się szkoła i krzyż. Na okolicę pada wielki cień. Rozglądam się, podnoszę głowę i wreszcie rozumiem. Przede mną stoi zwieńczenie tego koszmaru, ostatni etap transformacji osiedla w Osiedle, kilkusettonowa kropka nad „i”.
Za szkołą, tam, gdzie normalnie była puszcza, wznosi się mur. Znajduje się bliżej niż kiedyś. Znajduje się bliżej, bo tym razem więzi nasze osiedle. Działa na jego szczycie są zwrócone w naszą stronę. Jak na komendę, wszystkie zaczynają pruć ogniem. Kule przelatują pod nocnym niebem, rozbijają i gaszą lampy, rozłupują beton i wybijają okna w domach.
Powietrze wypełniają kolejne huki, ale jeden hałas góruje nad tą kakofonią. Rozglądam się i widzę zmierzającego w moją stronę tytana. Każdy jego ważący wiele ton krok wstrząsa ziemią i zostawia po sobie głębokie leje. Tytana zbudowano z chodników, rur, trzepaków, kubłów na śmieci, kabli, rowerów, ziemi i trawy – słowem: z osiedla, wyrwanego z korzeniami, ubitego i uformowanego w gigantyczną człekokształtną masę. Jego pięści mają rozmiar samochodów, pierś pokrywa pancerz ze stopionej blachy, ramiona zdobią celujące w niebo pręty i słupy. Na szczycie, w miejscu głowy, jest szklana kula, w której, tak jakby był to kokpit, stoi Łukasz. To mech, wielki robot z japońskich komiksów. Potężne narzędzie zemsty na usługach mojego ex-przyjaciela.
Zemsta nadchodzi. Mech dociera do szkoły. Znajduje się jakieś kilkanaście metrów od miejsca, w którym stoję. Patrzę na niego, patrzę na kierującego nim Łukasza, a Łukasz ze swojej szklanej bańki patrzy na mnie. Oto układ sił, jaki mu pasuje: ja skulony w jego cieniu, on górujący nad całym światem, wszechpotężny.
Pełna grozy i upokorzenia chwila jeszcze trochę trwa, aż mech stawia wreszcie kilka ciężkich kroków, podchodzi do upamiętniającego zapomnianą przez wszystkich tragedię krzyża, chwyta za niego obiema rękoma i wyrywa ziemi. Unosi go w górę, stal rozbłyskuje w świetle księżyca.
Mój instynkt samozachowawczy, jak dotąd zamrożony przez strach, każe mi odwrócić się i biec. Biegnę. Za mną rozlega się potężny huk – to pewnie mech z rozmachem wbił krzyż w miejsce, w którym przed chwilą stałem – a ja biegnę, biegnę, biegnę. Z powrotem do domu, bo wiem, że nie mam już gdzie uciec. Zostało mi tylko ukryć się w moich własnych czterech ścianach, skulić w moim własnym łóżku pod moją własną kołdrą, otoczyć znanym i oswojonym światem, a potem razem z nim do końca zgnić i rozpaść się, pochłonięty przez entropię. Biegnę, ale w końcu dosięga mnie gniew Łukasza, gniew wszystkich mieszkańców Osiedla. Ulica wybrzusza się i pęka pod moimi stopami. Spod niej wytryskuje to, co przez długie lata dojrzewało i czekało pod naszymi stopami: zrodzone z setek trupów, ciemne niczym noc świata szambo. Zamykam oczy i spadam w otchłań.
*
Oszczędzili część z nas. Żyjemy teraz inaczej. Pośród zgliszczy, w mroku i biedzie, ale również w gnuśnym spokoju, upiornej i kojącej pewności, że niżej upaść się nie da. Nie ma szkół i miejsc pracy, gdzie moglibyśmy pielęgnować naszą żądzę sukcesu i samorealizacji. Nie ma dróg i autostrad, które dawałyby nam złudzenie, że możemy gdzieś uciec, zmienić adres, stać się kimś nowym i uciec od przeszłości. Wokół wznoszą się wysokie kamienne ściany, wyznaczające ramy, w których możemy prowadzić naszą egzystencję. Są też strażnicy – nasi dawni koledzy i sąsiedzi, zmienieni teraz w milczące, ponure widma – którzy cały czas każą nam pamiętać: o tym, co było, jest i zawsze będzie. O nienawiści i pogardzie. O wielkiej, potwornej wojnie. O grobach, na których zarówno nasi przodkowie, jak i my, budowali swoje domy. O cyklicznym obrocie koła, zmieniającym raz po raz przegranych w zwycięzców i zwycięzców w przegranych. Dlatego, mimo wszystko, nie tracimy nadziei. Kiedyś rozbijemy mur i was wszystkich znowu zabijemy.
Kraków – Katowice, maj 2013
Piotr Mirski
(1987) Publicysta, krytyk, prozaik. Z urodzenia szczecinianin, z wykształcenia filmoznawca po Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracuje lub współpracował m.in. z: "Kinem", "Dwutygodnikiem", Interia.pl, "Filmem", "Polityką", "Nową Fantastyką", "Exklusivem", Filmwebem i Portalem Filmowym. Współautor książki "Wunderkamera. Kino Terry'ego Gilliama" (Korporacja "Ha!art", Kraków 2011), autor tekstów dla death metalowego zespołu Ogotay. Jego opowiadania publikowano lub do publikacji przyjęto m.in. w "Czasie Kultury", "Redzie", "Ha!Arcie", "Arteriach" i antologii "Dziedzictwo Manitou".
Zobacz inne teksty autora: Piotr Mirski