W maju i czerwcu wizyty pana Meliton stały się częstszymi, ku zmartwieniu Rzeckiego, który podejrzewał spisek. I nie mylił się. Był spisek, ale przeciw paniczowi Ireneuszowi; stary dżentelmen dostarczał ważnych informacyj Wokulskiemu, ale dotyczących tylko panicza Ireneusza. Zawiadamiał go mianowicie: w których dniach hrabia wybiera się ze swoim siostrzeńcem na spacer do Łazienek.
W takich wypadkach pan Meliton wpadał do sklepu i zrealizowawszy sobie wynagrodzenie w formie kilku- lub kilkunastorublowego drobiazgu, mówił Rzeckiemu dzień i godzinę.
Dziwne to bywały epoki dla Wokulskiego. Dowiedziawszy się, że jutro będą panowie w Łazienkach, już dziś tracił spokojność. Obojętniał dla interesów, był rozdrażniony; zdawało mu się, że czas stoi w miejscu i że owo jutro nie nadejdzie nigdy. Noc miał pełną dzikich marzeń; niekiedy w pół śnie, pół jawie szeptał: „Cóż to jest w rezultacie?… nic!… Ach, jakież ze mnie bydlę…”.
Lecz gdy nadszedł ranek, bał się spojrzeć w okno, ażeby nie zobaczyć zachmurzonego nieba, i znowu do południa czas rozciągał mu się tak, że w jego ramach mógł był pomieścić całe swoje życie, zatrute dziś okropną goryczą.
„Czyliż to może być miłość?…”, zapytywał sam siebie z desperacją.
Rozgorączkowany, już w południe kazał zaprzęgać i jechać. Co chwilę zdawało mu się, że spotyka wracający powóz hrabiego, to znowu, że jego rwące się z cugli konie idą zbyt wolno.
Znalazłszy się w Łazienkach, wyskakiwał z powozu i biegł nad sadzawkę, gdzie zazwyczaj spacerował hrabia lubiący karmić łabędzie. Przychodził zawczasu, a wtedy padał gdzieś na ławkę, zalany zimnym potem, i siedział bez ruchu, z oczyma skierowanymi w stronę pałacu, zapominając o świecie.
Nareszcie na końcu alei ukazały się dwie męskie figury, czarna i szara. Wokulskiemu krew uderzyła do głowy.
„Oni!… Czy mnie choć zatrzymają?…”
Podniósł się z ławki i szedł naprzeciw nich jak lunatyk, bez tchu. Tak, to jest panicz Ireneusz: prowadzi wuja i o czymś z nim rozmawia.
Wokulski przypatruje się mu i myśli: „No i cóż jest w nim nadzwyczajnego?… Mężczyzna jak inni… Zdaje mi się, że bez potrzeby szaleję na jego rachunek…”.
Ukłonił się, panowie się odkłonili. Idzie dalej, nie odwracając głowy, ażeby się nie zdradzić. Nareszcie ogląda się: obaj panowie znikli między zielonością.
„Wrócę się — myśli — jeszcze raz spojrzę… Nie, nie wypada!”
I czuje w tej chwili, że połyskująca woda sadzawki ciągnie go z nieprzepartą siłą.
„Ach, gdybym wiedział, że śmierć jest zapomnieniem… A jeżeli nie jest?… Nie, w naturze nie ma miłosierdzia… Czy godzi się w nędzne ludzkie serce wlać bezmiar tęsknoty, a nie dać nawet tej pociechy, że śmierć jest nicością?”
Prawie w tym samym czasie hrabia mówił do panicza Ireneusza:
— Coraz bardziej przekonywam się, Irku, że pieniądze nie dają szczęścia. Ten Wokulski zrobił świetną jak dla niego karierę, lecz — cóż stąd?… Już nie pracuje w sklepie, ale nudzi się w Łazienkach. Uważałeś, jaką on ma znudzoną minę?
— Znudzoną? — powtórzył panicz Ireneusz. — Mnie on wydaje się przede wszystkim zabawnym.
— Nie dostrzegłem tego — zdziwił się hrabia.
— Więc… nieprzyjemnym — poprawił się panicz Ireneusz.
Wokulski nie miał odwagi wyjść z Łazienek. Chodził po drugiej stronie sadzawki i z daleka przypatrywał się migającym między drzewami szarym spodniom. Dopiero później spostrzegł, że przypatruje się aż dwóm parom szarych spodni, a trzeciej niebieskiej, że żadna z nich — nie należy do panicza Ireneusza.
„Jestem piramidalnie głupi”, pomyślał.
Ale nic mu to nie pomogło.
Pewnego dnia, w pierwszej połowie czerwca, pan Meliton dał znać Wokulskiemu, że jutro w południe panicz Ireneusz będzie na spacerze z hrabią i — z prezesową. Drobny ten wypadek mógł mieć pierwszorzędne znaczenie.
Wokulski bowiem od pamiętnej Wielkanocy parę razy odwiedzał prezesową i poznał, że staruszka jest mu bardzo życzliwa. Zwykle słuchał jej opowiadań o dawnych czasach, rozmawiał o swoim stryju, nawet ostatecznie umówił się o nagrobek dla niego. W toku tej wymiany myśli, nie wiadomo skąd, wplątało się imię panicza Ireneusza tak nagle, że Wokulski nie mógł ukryć wzruszenia; twarz mu się zmieniła, głos stłumił się.
Staruszka przyłożyła binokle do oczu i wpatrzywszy się w Wokulskiego, spytała:
— Czy mi się tylko wydaje, czyli też panicz Łęcki nie jest ci obojętny?
— Prawie nie znam go… Mówiłem z nim raz w życiu… — tłumaczył się zmieszany Wokulski.
Prezesowa wpadła w zamyślenie i kiwając głową, szepnęła:
— Ha…
Wokulski pożegnał ją, ale owo „ha…” utkwiło mu w pamięci. W każdym razie był pewny, że w prezesowej nie ma nieprzyjaciółki. I otóż w niecały tydzień po tej rozmowie dowiedział się, że prezesowa jedzie z hrabią i z paniczem Ireneuszem na spacer do Łazienek. Czyżby dowiedziała się, że panowie go tam spotykają?… A może chce ich zbliżyć?…
Wokulski spojrzał na zegarek: była trzecia po południu.
„Więc to jutro — pomyślał — za godzin… dwadzieścia cztery… Nie, nie tyle… Za ileż to?…”
Nie mógł zrachować, ile godzin upłynie od trzeciej do pierwszej w południe. Ogarnął go niepokój; nie jadł obiadu; fantazja rwała się naprzód, ale trzeźwy rozum hamował ją.
„Zobaczymy, co będzie jutro. A nuż będzie deszcz albo któryś z panów zachoruje?”
Wybiegł na ulicę i błąkając się bez celu, powtarzał:
„No, zobaczymy, co będzie jutro… A może mnie nie zatrzymają?… Zresztą panicz Ireneusz jest sobie przystojnym młodzieńcem, przypuśćmy, że nawet niezwykle przystojnym, ale tylko młodzieńcem, nie nadprzyrodzone zjawisko. Tysiące równie przystojnych chodzi po świecie, a ja też nie myślę czepiać się zębami jednych spodni. Odepchnie mnie?… Dobrze!… Z tym większym rozmachem padnę w objęcia innego…”
* * *
„Czego chce ode mnie ta pani Ochocka? — myślał podejrzliwie. — Naturalnie, że idzie jej o panicza Ireneusza… Może ma zamiar odstraszyć mnie od niego?… Głupia… Jeżeli on ją kocha, nie potrzebuje tracić nawet słów; sam się usunę… Ale jeżeli jej nie kocha, niech się strzeże usuwać mnie od niego… Zdaje się, że zrobię w życiu jedno kapitalne głupstwo, zapewne dla panicza Ireneusza. Bodajby nie padło na nią, szkoda dziewczyny…”
W bramie rozległo się pośpieszne stąpanie; Wokulski odwrócił się i zobaczył Ochocką.
— Pan czekał?… przepraszam!… — zawołała młoda kobieta.
— Idziemy ku Łazienkom? — spytał Wokulski.
— Owszem.
Jakiś czas szli, milcząc. Młoda kobieta była zamyślona. Wokulski zirytowany.
Postanowił od razu chwycić byka za rogi.
— Pani jest bliską kuzynką państwa Łęckich? — zapytał.
— Trochę — odpowiedziała młoda kobieta. — Matka moja była aż Łęcka — rzekła z ironią — ale ojciec tylko Ochocki. To bardzo osłabia związki rodzinne… Pana Tomasza, który jest dla mnie jakimś ciotecznym stryjem, nie znałabym do dziś dnia, gdyby nie stracił majątku.
— Panicz Ireneusz jest bardzo dystyngowaną osobą — rzekł Wokulski, patrząc przed siebie.
— Dystyngowana?… — powtórzyła Ochocka. — Powiedz pan: bóg!… Kiedy rozmawiam z nim, zdaje mi się, że potrafiłby mi zapełnić całe życie. Przy nim jednym czuję spokój i zapominam o trapiącej mnie tęsknocie. Ale cóż!… Ja nie umiałabym siedzieć z nim cały dzień w salonie, ani on ze mną w laboratorium…
Wokulski stanął na ulicy.
— Pani zajmuje się fizyką czy chemią?… — spytał zdziwiony.
— Ach, czym ja się nie zajmuję!… — odparła Ochocka. — Fizyką, chemią i technologią… Przecież skończyłam wydział przyrodniczy w uniwersytecie i mechaniczny w politechnice… Zajmuję się wszystkim; czytam i pracuję od rana do nocy, ale — nie robię nic. Udało mi się trochę ulepszyć mikroskop, zbudować jakiś nowy stos elektryczny, jakąś tam lampę…
Wokulski zdumiewał się coraz więcej.
— Więc to pani jest tą Ochocką, wynalazczynią?…
— Ja — odparła młoda kobieta. — No, ale i cóż to znaczy?… Razem nic. Kiedy pomyślę, że w dwudziestym ósmym roku tylko tyle zrobiłam, ogarnia mnie desperacja. Mam ochotę albo porozbijać swoje laboratorium i utonąć w życiu salonowym, do którego mnie ciągną, albo — trzasnąć sobie w łeb… Ogniwo Ochockiej albo — lampa elektryczna Ochockiej… jakież to głupie!… Rwać się gdzieś od dzieciństwa i utknąć na lampie — to okropne… Dobiegać środka życia i nie znaleźć nawet śladu drogi, po której by się iść chciało — cóż to za rozpacz!…
Młoda kobieta umilkła, a że byli w Ogrodzie Botanicznym, więc zdjęła kapelusz. Wokulski przypatrywał jej się z uwagą i zrobił nowe odkrycie. Młoda kobieta, aczkolwiek wyglądała elegancko, nie była wcale elegantką; nawet nie zdawała się troszczyć o swoją powierzchowność. Miała rozrzucone włosy, niechlujnie przewiązany szal, u sukni guzik nie zapięty. Można było domyślać się, że ktoś bardzo starannie czuwa nad jej bielizną i garderobą, z którą jednak ona sama postępuje niedbale, i właśnie to niedbalstwo, przejawiające się w dziwnie szlachetnych formach, nadawało jej oryginalny wdzięk. Każdy jej ruch był mimowolny, rozrzucony, lecz piękny. Równie piękny był sposób patrzenia, słuchania, a raczej niesłuchania, nawet — gubienia kapelusza.
Weszli na wzgórze, skąd widać studnię zwaną Okrąglakiem. Ze wszystkich stron otaczali ich spacerujący, ale Ochocka nie krępowała się ich obecnością i wskazawszy kapeluszem jedną z ławek, mówiła:
— Dużo czytałam, że szczęśliwy jest człowiek, który ma wielkie aspiracje. To kłamstwo. Ja przecież mam niepowszednie pragnienia, które jednak robią mnie śmieszną i zrażają do mnie najbliższych. Spojrzyj pan na tę ławkę… Tu, w początkach czerwca, koło dziesiątej wieczorem, siedzieliśmy z kuzynem i z panną Florentyną. Świecił jakiś księżyc i nawet jeszcze śpiewały słowiki. Byłam rozmarzona. Nagle kuzyn odzywa się: „Znasz, kuzynko, astronomię?” — „Trochę.” — „Więc powiedz mi, jaka to gwiazda?” — „Nie wiem — odpowiedziałam — ale to jest pewne, że nigdy nie dostaniemy się na nią. Człowiek jest przykuty do ziemi jak ostryga do skały…” W tej chwili — ciągnęła dalej Ochocka — zbudziła się we mnie moja idea czy mój obłęd… Zapomniałam o przystojnym kuzynie, a zaczęłam myśleć o machinach latających. A ponieważ myśląc, muszę chodzić, więc wstałam z ławki i bez pożegnania opuściłam kuzyna!… Na drugi dzień panna Flora nazwała mnie impertynentką, pan Łęcki oryginałem, a kuzyn przez tydzień nie chciał ze mną rozmawiać… I żebym jeszcze co wymyśliła; ale nic, literalnie nic, choć byłabym przysięgła, że nim z tego pagórka zejdę do studni, urodzi mi się w głowie przynajmniej ogólny szkic machiny latającej… Prawda, jakie to głupie?…
„Więc oni tu przepędzają wieczory przy księżycu i śpiewie słowika?… — pomyślał Wokulski i poczuł straszny ból w sercu. — Panicz Ireneusz już kocha się w Ochockiej, a jeżeli się nie kocha, to tylko z winy jej dziwactw… No i ma słuszność… piękny człowiek i niezwykły…”
— Naturalnie — prawiła dalej Ochocka — ani słówka nie wspomniałam o tym mojej ciotce, która, ile razy bodaj wpina mi jakąś szpilkę w odzienie, ma zwyczaj powtarzać: „Kochana Julko, staraj się podobać Ireneuszowi, bo to mąż akurat dla ciebie… Mądry i przystojny; on jeden wyleczyłby cię z twoich przywidzeń…”. A ja myślę: co to za mąż dla mnie?… Gdyby chociaż mógł być moim pomocnikiem, jeszcze pół biedy… Ale gdzieżby on dla laboratorium mógł opuścić salon!… Ma rację, to jego właściwe otoczenie; ptak potrzebuje powietrza, ryba wody… Ach, jaki piękny wieczór!… — dodała po chwili. — Jestem dziś podniecona jak rzadko. Ale… co panu jest, panie Wokulski?…
— Trochę zmęczyłem się — odparł głucho Wokulski. — Może byśmy siedli, choćby o! tu…
Usiedli na stoku wzgórza, na granicy Łazienek. Ochocka oparła brodę na kolanach i wpadła w zadumę, Wokulski przypatrywał jej się z uczuciem, w którym podziw mieszał się z nienawiścią.
„Głupia czy przebiegła?… Po co ona mi to wszystko opowiada?” — myślał Wokulski.
Musiał jednak przyznać, że gadulstwo Ochockiej miało te same cechy szczerości i rozrzucenia, jak jej ruchy i cała wreszcie osoba. Spotkali się pierwszy raz i już Ochocka tak z nim rozmawiała, jak gdyby znali się od dzieci.
„Skończę z nią” — rzekł do siebie Wokulski i głęboko odetchnąwszy spytał głośno:
— Zatem wychodzi pani za mąż, pani Ochocka?…
— Chyba bym zwariowała — mruknęła młoda kobieta, wzruszając ramionami.
— Jak to?… Przecież pański kuzyn podoba się pani?
— I nawet bardzo, ale to jeszcze nie wszystko. Wyszłabym za niego za mąż, gdybym miała pewność, że już nic w nauce nie zrobię…
W sercu Wokulskiego obok nienawiści i podziwu błysnęła radość.[1]
Tekst dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Użycie niekomercyjne – Na tych samych warunkach 3.0 Polska (CC BY-NC-SA 3.0 PL).
[1] Na podstawie Lalki Bolesława Prusa.
Anna Dwojnych
(1988) Absolwentka socjologii i filozofii UMK, pisze poezję, prozę i teksty o filmach. Szczególnie interesuje ją ciało i cielesność. Wyróżniona i nagrodzona w kilku konkursach poetyckich. Publikowała swoje teksty w m.in.: „Odrze”, „Lampie”, „Blizie”, „Wyspie”, „Fabulariach”, „Elewatorze”, „Wakacie”, „Kontencie”, „Tlenie Literackim”, „Babińcu Literackim”, „Śląskiej Strefie Gender”, „Cegle”, „Stonerze Polskim”, „Fragile”. Autorka tomiku „gadu gadu”, pracuje nad swoją drugą książką poetycką pt „Wypadki z przypadkami”. Stypendystka Miasta Torunia w dziedzinie kultury.
Zobacz inne teksty autora: Anna Dwojnych
Prozy i inne formy
Z tej samej kategorii: