Tylko mówienie jest wolnością! – powiedział i zasłynął, żeby oprzytomnieć w ciele oblubienicy, która fruwała zawsze, nie będąc niczym innym, jak jego duszą (właściwością). A kto taki? XX-wieczny ksiądz-pisarz, sam siebie określający mianem „dzień studenta”, ponieważ studiował każdy dzień, niby duszka, w oderwaniu od reszty dni, powołał do życia termin „wola dnia” i ogłosił, że wola ta uosabia się w postaci rozwydrzonego, choć potłuczonego studenta.
Zetknąłem się z księdzem zupełnie niechcący. Nie ma w tym nic dziwnego. Biegł, a sutanna nie drgnęła nawet raz, przez co zdawał się sunąć, jak czarny klosz, z wypuszczonymi rękami i żarówką osadzoną na czubku: zazielenioną od łbów, bladą skórzaną czaszką, wytryskującą falującą czuprynę.
Gonił jezdnią za dziwacznie futurystycznym pojazdem. Myślę, że tak wyglądałaby apostrofa, gdyby była wehikułem. Poziome jajo buchające płomieniami ze srebrzystych skrzeli.
Minę księdza czuć było mieszanką zakłopotania, sympatycznego zdziwienia i wiary w to, że dogoni pojazd, a przy tym wymachiwał pięścią, starał się stworzyć odpowiednią atmosferę.
Zaimponował mi, i już zaraz go nie było. Miało to miejsce pod koniec wieku, w wiosce słynącej z wyrobu niezwykle barwnych instrumentów dętych.
Nigdy później nie myślałem o pojeździe, a ksiądz długo nie przestawał dziwić. Wioska funkcjonowała daleko od chrześcijańskich wpływów, białych zdążyła poznać tylko kilku. A byli to akurat przedstawiciele gatunku białych przeklinających białe punkty własne, którzy zmagali się z wrodzoną dawką kiczu jakby ze śmiertelnym zagrożeniem.
Ja dla przykładu chodziłem w masce, żeby ukryć się przed swoim odbiciem i żeby nie posyłać dalszych odbić na pastwę ich kazirodczych stosunków.
Biegnący ksiądz pasował tu jak pięść do żeliwnego czoła.
Dopiero w nowym wieku, po kilku latach, doszły mnie słuchy o naturze, z którą dane mi było się zetknąć. Trafiłem na wzmiankę o księdzu Mięskim, niezwyczajnym autorze; dostałem do ręki ulotkę, a że lubię czytać, z miejsca spałaszowałem jej treść, która wczytała mi obwieszczenie ukończonego procesu twórczego: „ksiądz padł!” (taki stał nagłówek). Taki też tytuł serdeczni ojcu redaktorzy dali jego dziełom zebranym.
Szybko skojarzyłem sensualne motory faktycznych wyrobów. Wiedziałem od razu, że biegnący ksiądz wrócił do mnie ulotką. Zdjęcie umieszczone w broszurce wcale nie pomagało w identyfikacji, czemuś innemu przysięgało pomoc, ustawiając światło na twarzy niepodobnej do żarówek, nawet do żarówek firmy Osram.
Chciałem złapać człowieka, który przekazał mi ulotkę.
W owym czasie, przechodząc przez miasto, wpadało się w chmurę ludzi zarabiających na życie, rozdając ulotki. Wszyscy muszą zawsze żyć. Ta wielograniasta konieczność odbijała się w subkulturowych a sytuacyjnych instalacjach, zaistniałych przy okazji chmury ludzi. Jedni rozdawali i oswajali funkcję plastra ziemi, na którym stacjonowali, niejako wyrażali niejasną, swoiście podziemną autochtoniczność, swoją nienachlanie samo-maskującą postawą dawali znak nieabsorbującej duszy odcinka, kawałka przechodniej przestrzeni, a dodatkowo dawali sposobność dla nieprzyjęcia podarku, bowiem rozdawali coś, co było jawnie niepotrzebne i wielu korzystało z okazji, skrzętnie lekceważąc darmowe świstki, wręczane często znienacka, raptowną dźwignią.
Ciekawy, pękaty gość utrzymywał swoją obecność na obrzeżach chmury i pożerał najnowsze okazy ulotek. Niebiańsko nawarstwiona facjata rozpływała się w granicach miastowych oczywistości. Grubas oczywisty jak głosowa wizażystka.
Ksiądz Mięski pisał o takich typach, że potajemnie dyktują całościowy obraz metropolii, ujętą jednym zgrabnym spojrzeniem szczegółową podróż poprzez wnętrzności panoramy (jak gdyby apostrofa jeździła środkiem szczepionych wehikułów). „Członek słodyczy – to tu stacjonuje sytuacyjna omnipotencja wizażu” – wypis w takim właśnie duchu znalazłem jeszcze na ulotce, ale człowiek, który mnie nią obdarzył, rozpłynął się w powietrzu, a nigdzie nie mogę znaleźć dzieł zebranych („ksiądz padł”), nawet w Internecie dziura, jakby ktoś wykradł nocą wszystkie akuratne organy, aby oddać przeszczepom ich własność.
No i jestem nogą w tyłku i w kupie zjadliwie skrytych paziów, będę tylko chodzić, jak naszyjnik z zębów i czaszka zrobiona z odrzuconych pocałunków, mogę się głowić, a i tak wyprzedzą mnie tęgie wyrazy twarzy wysiusiane ze słodyczą przez nagłówek (zobacz, głowo: patrzysz? To patrz: nagłówek!) , bo ulotka odsyła wciąż tylko w głąb swojej cherlawej zjawy, wynędzniałej postury Jopka karcianych dworów.
„Walczył z paralelą Orfeusz-Chrystus Klemens Aleksandryjski, zwolennik czystości wiary, przeciwnik wzajemnego przenikania się kultur. Walczył zresztą z nim i w innych, całkiem nie metafizycznych sprawach: to on potępiał rozprzestrzenianie się mody murzyńskich tańców w Aleksandrii – czyli był pierwszym wrogiem jazzu” – dostałem ememesa (z tajemniczego numeru) ze zdjęciem takich oto dwóch zdań. Obcy fotograf zmieścił w kadrze żółtą karteczkę z pytaniem namazanym flamastrem, czy nie zechciałbym kupić „refleksji sceptycznych” Konstantego Grzybowskiego, które „znajdują się na zdjęciu” (!) i „w tych uroczych okolicznościach, szczęśliwym trafem, lądują w mojej komórce”.
Nigdy wcześniej nie odebrałem ememesa! Byłem wstrząśnięty i zły jak nigdy-nikt. Sprężynowanie „nowego medium” wbiło mnie w uliczny tłum i z wdziękiem najgorszego fajtłapy wpadłem na jakąś elegancką panią. Na moje „najmocniej przepraszam”, najbardziej ciapowate z możliwych „najmocniej przepraszam”, pani odpowiedziała z zadumą: „jechałam kiedyś mamochodem, ale kto inny prowadził”, a przecież wcale nie chciałem tego słuchać. No i momentalnie trafiło do mnie, że w tzw. „misterium ewidencji” (Sloterdijk nazywa tak rzecz wspólnoty żywych, popartą oczywistością tajemnicy) nie chodzi zupełnie o to, czego ja chcę, a też od razu doceniłem pozytywną faktyczność owego aspektu. Zamieniałem się w słuch, jak gdybym był w istocie nagrywaniem (nie nagrywarką a samym nagrywaniem) słuchów.
Dzięki temu dowiedziałem się, że pani zgubiła komórkę, zadumana błąka się pośród potencjalnych telefonicznych rozmówców jak noc pośród dni.
Chciałem pomóc, ale nie umiałem. Zaglądaliśmy razem do miejsc, gdzie była, a gdzie jej już nie było. Zaszliśmy do parku. Była tu? „Byłam tu z telefonem, ale telefonu nie widzę” – powiedziała. Wlazłem do głębokiego leju, w którym była, swego czasu, ta komórka. Pani została na krawędzi pogłówkować trochę. Na dnie dziury krzak, co tam po prostu wyrósł. Przypomniał mi o ememesie i jakby nie mogłem już dłużej ukrywać, jaki jestem całe życie nadęty, bo niezdrowo podniecony odkryciem: „wszystko jedno i czeka tam, gdzie wtedy”. Ale szukałem komórki w krzaku, wziąłem nawet patyk i szturchałem nim liście, czy po drugiej stronie liścia nie znajdzie się komórka, a może flaki się znajdą?
Tymczasem pani sobie o czymś przypomniała i już miała mnie zostawić w leju, ale przypomniała sobie o mnie i zaczęła mówić. Opowiedziała najpierw coś, czego nie mogłem dosłyszeć, nie rozpoznałem w tym tematu, czyli telefonu, mówiła o odmawianiu wartości życiowemu sprytowi, mówiła: „coś na kształt anulowania przetrwania”. Nie łapałem, powiedziałem: „zaraz, zaraz!” i dopiero wtedy odnalazłem treść pozbawioną zarzutu, a była to anegdota, anegdota tej właśnie pani, jak się rzekło eleganckiej, a i w ogóle, super-fantastycznej, nie powiem.
Rzecz tyczy się pewnego udatnego projektu. Mężczyzna bez perspektyw rzuca wyzwanie: dajcie mi helikopter, samolot, rakietę, kosmonautów i pilotów, a narysuję wam wszystkie możliwe i niemożliwe wyglądy, wy to sobie oprawicie i macie, czego wam trzeba.
Potem latał wszystkimi potrzebnymi wehikułami. Na pokładach rysował bez opamiętania. Skończył, a kiedy wszyscy zrobili się z tego nad wyraz dumni, okazało się, że jedna plansza jest pusta, a właściwie czarna. I wtedy (o dziwo!) zobaczyli to i byli jeszcze bardziej dumni i jeszcze dumniejsi i jeszcze dumniejsi.